Niestety – ostatnio raczej niezdrowo tyjemy. Według badań Instytutu Żywności i Żywienia ponad 22 proc. uczniów polskich szkół ma nadwagę. Raport WHO z 2012 r. wskazuje, że nadwagę ma 29 proc. polskich 11-latków i 25 proc. 13-latków. Pod tym względem Polska zajmuje niechlubne miejsce w światowej czołówce młodocianej nadwagi (wyprzedza nas sześć krajów). Co ciekawe, obiektywnym wskaźnikom nadwagi towarzyszy niezła świadomość problemu: w porównaniu z innymi krajami polskie 11-latki najczęściej uważają się za zbyt grube.
Rozmiar zjawiska otyłości skłania niektórych, żeby mówić o epidemii. Aby zapobiec szybkiemu jej rozwojowi, we wrześniu 2015 r. Ministerstwo Zdrowia wydało rozporządzenie rozprawiające się z tzw. „śmieciowym” jedzeniem w szkole. Zakazano w nim sprzedaży słodzonych napojów, słodyczy, czipsów, uregulowano ofertę sklepików szkolnych i menu stołówek. Ministerstwo Zdrowia zobowiązało stołówki m.in. do ograniczenia ilości soli dodawanej do potraw, serwowania ryb przynajmniej raz w tygodniu, zwiększenia porcji warzyw, włączenia do diet kasz i zrezygnowania ze smażenia (tylko raz w tygodniu stołówka może wydawać smażone mięso lub rybę).
Byłoby dobrze, gdyby za żywienie dzieci odpowiadali uświadomieni rodzice, a nie przemysł spożywczy. | Magdalena Gendźwiłł
Rok temu byłam przekonana, że wymogi ministerialne to nic innego jak próba zbilansowania diety najmłodszych Polaków, zainterweniowania w strategicznym miejscu rozwijającej się spirali otyłości. Okazało się jednak, że zmiany wywołały niemały opór uczniów i rodziców. Tuż po wprowadzeniu nowych regulacji, z wielu miejsc docierały głosy, że reforma nie przynosi pożądanych efektów. Uczniowie mieli podobno przynosić solniczki i ostentacyjnie doprawiać niedosolone ziemniaki, a drożdżówki stały się towarem niemal czarnorynkowym, niczym coca-cola z Peweksu. Sklepiki szkolne albo się zamykały, albo próbowały heroicznie dostosować się do nowych wymagań. Jedzenie w szkole stało się też sprawą polityczną, bo rozporządzenie „drożdżówkowe” dla jednych było przejawem nowoczesnej polityki społecznej, a dla innych – wulgarnym ograniczeniem swobody.
Jak często bywa w takich sytuacjach, media skupiały się na pokazywaniu kuriozalnych sytuacji, obśmiewających nowe przepisy (np. materiały o uczniach handlujących batonikami w „drugim obiegu”), zamiast pokazywać, że w wielu miejscach się udało. Sama wiem o kilku przykładach zreformowanych sklepików szkolnych, które zamiast zupek instant i odmrażanych w mikrofali zapiekanek zaczęły serwować pełnoziarniste naleśniki z warzywnym farszem. W jednym z gimnazjów prowadziłam warsztaty dla uczniów, pokazujące, jak w domu można szybko przygotować sobie pełnowartościowy posiłek do szkoły.
Mimo wszystko sądzę, że „drożdżówkowe” rozporządzenie zostało wprowadzone zbyt szybko. Być może trzeba było postawić na stopniowe zmiany. Idea została obśmiana zapewne dlatego, że była zbyt rewolucyjna i weszła w kolizję z zakorzenionymi nawykami. Awangarda żywnościowej reformy nie doceniła też klasowych uwarunkowań diety, bardzo silnych w Polsce, podobnie jak w wielu innych krajach. Badania zespołu prof. Henryka Domańskiego pokazują, że to kształtująca się klasa średnia częściej wybiera produkty uznawane za zdrowsze. To właśnie przedstawiciele tej grupy częściej jedzą poza domem, unikają słodzonych napojów, słodyczy i przetworzonej żywności. W tej grupie też najczęściej występują deklaracje alergii i nietolerancji pokarmowych, a to dlatego że świadomość ograniczeń żywieniowych jest wyższa.
————————————————————————————————————————-
Czytaj także pozostałe teksty z Tematu Tygodnia:
Z Grzegorzem Łapanowskim rozmawia Łukasz Pawłowski „Jesteśmy na skraju epidemii”
Z Henrykiem Domańskim rozmawia Łukasz Pawłowski „Polacy przy stole, czyli presja przyzwyczajeń”
Zofia Boni „O co chodzi z tą drożdżówką?”
————————————————————————————————————————-
Rozporządzeniu „drożdżówkowemu” nie towarzyszyło dobre rozpoznanie społecznych podstaw problemu otyłości, wprowadzonym regulacjom nie towarzyszył wysiłek edukacyjny, a fatalnego PR-u nikt nie próbował w sensowny sposób odwrócić. Rzecz w tym, żeby zająć się nie tylko talerzami dzieci, lecz także edukacją rodziców i nauczycieli. Warto by przyjrzeć się też reklamom produktów spożywczych adresowanych do dzieci, bo w większości przypadków w ich składzie jest znacznie więcej niż 10 proc. cukru. W 2015 r. najwyższy wolumenowy wzrost wydatków na reklamę odnotowany został właśnie w przypadku sektora spożywczego, który przeznaczył na promocję o 121,7 mln zł więcej niż w 2014 r. Byłoby dobrze, gdyby za żywienie dzieci odpowiadali uświadomieni rodzice, a nie przemysł spożywczy.
Losy „drożdżówkowego” rozporządzenia pokazują, że prawo to nie wszystko, potrzebne jest też społeczne zaangażowanie. W Stanach Zjednoczonych symbolem sprzeciwu wobec „śmieciowego jedzenia” stała się pierwsza dama. Michelle Obama odwiedzała szkoły, zakładała z dziećmi warzywniaki, organizowała zdrowe kolacje dla amerykańskich nastolatków. Ogrody wokół Pałacu Prezydenckiego czy Belwederu nie muszą natychmiast zamieniać się w pola ekologicznej marchewki i jarmużu, ale symboliczne zaangażowanie znanych osób byłoby silnym sygnałem, że temat jest ważny.
Programy kulinarne fundują emocjonującą rozrywkę, która ma niewiele wspólnego z kreowaniem zdrowych nawyków żywieniowych. W tej kwestii o wiele więcej dobrego zrobiły… duże sieci handlowe i dyskonty. | Magdalena Gendźwiłł
Mam poczucie, że naszym problemem nie jest przekorne przeciwstawianie się jakiemuś przymusowi zdrowej diety, ale nieumiejętność myślenia o jedzeniu w szerszej perspektywie niż „tu i teraz”. Rozumieją zapewne tę perspektywę rodziny, w których dieta jest elementem terapii – cukrzycowej, alergicznej czy nowotworowej. Większość zdrowych wychodzi z założenia, że nad jedzeniem nie trzeba się specjalnie zastanawiać.
To zaskakujące, że ta żywnościowa bezrefleksyjność utrzymuje się w warunkach wielkiej popularności wszystkiego, co jest związane z gotowaniem i jedzeniem. Przecież już kilka lat temu Polska przestała tańczyć, a zaczęła gotować. Przeglądając telewizyjną ramówkę, zarówno tę sprzed roku, jak i dzisiejszą, można odnieść wrażenie, że żyjemy w kraju, w którym wszyscy spragnieni są nowych doznań kulinarnych. Szefowie kuchni walczą o tytuł „top chefa”, amatorzy walczą o wydanie swojej książki kucharskiej i otwarcie pierwszej własnej restauracji, Magda Gessler wprowadza rewolucje w podupadłych restauracjach. Jednak programy kulinarne fundują przede wszystkim emocjonującą rozrywkę, która ma niewiele wspólnego z kreowaniem zdrowych nawyków żywieniowych. W tej kwestii o wiele więcej dobrego zrobiły… duże sieci handlowe i dyskonty, podsuwające klientom nowe składniki i gazetki z gotowymi przepisami na zbilansowane posiłki.
Oczywiście coś się zmieniło – coraz rzadziej restauracje w sekcji „wegetariańskie” umieszczają rybę, nikt nie ma wątpliwości, czym jest tiramisu. Ale daleko jeszcze do powszechnej refleksji nad tym, że dieta jest ściśle związana z naszym zdrowiem – nawet jeśli nie jesteśmy bezglutenowcami czy cukrzykami.
*Ikona wpisu: autorka ilustracji: Anna Rabsztyńska