Łukasz Pawłowski: Szkoła Liderów od czasu założenia w 1994 r. zajmuje się „wynajdywaniem i wspieraniem liderów różnych obszarów życia publicznego: w organizacjach pozarządowych, instytucjach samorządu terytorialnego oraz w partiach i organizacjach politycznych”. Organizuje wyjazdowe seminaria, wykłady, debaty. Dlaczego zdecydował się ją pan założyć?
Zbigniew Pełczyński: Było oczywiste, że po upadku komunizmu Polska będzie potrzebowała wielu ludzi zaangażowanych w życie publiczne, zdolnych, z entuzjazmem, chętnych do działania, których talenty powinny być rozwinięte. Nie mogły się one rozwijać w czasach PRL, bo ten ustrój wykluczał wszelkiego rodzaju niezależne inicjatywy, samoorganizacje, działalność poza kontrolą państwa. Dlatego zastanawiałem się, co można zrobić, by w Polsce uruchomić jakiś system szkolenia.
Poza tym miałem w głowie przykład Uniwersytetu Oksfordzkiego, z którym byłem związany przez ponad 40 lat i gdzie różnego rodzaju organizacji jest bardzo wiele. Studenci zakładają kluby, organizują debaty, wyłaniają się liderzy, tworzą się komitety. Cały uniwersytet tchnie zaangażowaniem w sprawy publiczne. A w Polsce pustka – były wówczas jakieś młodzieżówki partyjne, kilka organizacji pozarządowych. Ale nawet ludzie zaangażowani byli amatorami, nie mieli doświadczenia.
ŁP: Szkoła Liderów otrzymywała duże wsparcie finansowe z zagranicy. „Wiadomości” TVP, które od kilku tygodni emitują krytyczne materiały na temat niektórych NGO-sów, sugerują, że taka organizacja siłą rzeczy nie jest niezależna, ale stanowi narzędzie realizacji interesów zagranicznych.
Nonsens. W krajach rozwiniętych tego rodzaju organizacje mogą być finansowane ze źródeł krajowych, bo takie środki są dostępne – nie brakuje zamożnych ludzi, przedsiębiorstw, dużych fundacji. W Polsce po roku ’89 nie było ani ludzi z pieniędzmi, ani możliwości rozwinięcia tego rodzaju działalności bez środków zewnętrznych. Już wtedy zauważyłem, że pojawiały się różne szkolenia amerykańskie, czy brytyjskie, których organizatorzy zdawali sobie sprawę z konieczności wypełnienia luki społecznej i obywatelskiej po komunizmie. Były one często wspierane przez różnego rodzaju fundacje zagraniczne i rządy, którym zależało na tym, żeby demokracja w krajach postkomunistycznych się rozwijała.
Hubert Czyżewski: W jaki sposób pan zdobywał środki?
Dla mnie problemem było nie to, skąd wziąć pieniądze, tylko jak znaleźć odpowiedniego sponsora. Miałem wielkie szczęście, bo przypadkowo spotkałem w Warszawie pewną panią, Węgierkę, która od roku prowadziła Instytut Społeczeństwa Otwartego (Open Society Institute) w Budapeszcie. To była inicjatywa George’a Sorosa, dla którego społeczeństwo otwarte ma kolosalną wagę, nie tylko w polityce, ale i kulturze i wszystkich sferach działania społecznego. Przyjechała do Polski z workiem pieniędzy, żeby szukać dobrych inicjatyw, które mogłaby wesprzeć. Ja miałem inicjatywę – szkolenie młodych liderów społecznych. Zapytała, ile potrzebuję pieniędzy. Po szybkiej kalkulacji powiedziałem, że 50 tys. dolarów. I tyle dostałem.
W każdej władzy jest pokusa ograniczania niezależności, żeby rządzić łatwiej, żeby prowadzić politykę bez trudności. To jest coś, co trzeba zwalczać. | Zbigniew Pełczyński
HC: Czy organizacje pozarządowe powinny mieć mechanizmy uniezależniające je od politycznych i biznesowych nacisków?
NGO-sy są złożone z ludzi, którzy mają pomysł na zrobienie czegoś dla dobra publicznego. Starają się zdobywać środki skąd mogą, pod warunkiem, że te środki nie uzależniają. Tak było w moim przypadku. Przez pięć lat dostawałem 50 tys. dolarów rocznie, czyli więcej, niż potrzebowałem na letnie szkoły. Zacząłem więc robić seminaria dla samorządowców. Później to się skończyło i trzeba było szukać sponsorów z biznesu oraz międzynarodowych organizacji. W ten sposób Szkoła Liderów jest finansowana teraz. Te organizacje organizują konkursy, a my bierzemy w nich udział. Czasem uda nam się wygrać, a czasem nie.
ŁP: Otrzymywali państwo wsparcie także od polskich władz.
W pewnym momencie przyszedł mi do głowy pomysł, żeby kształcić młodych liderów Polonii za granicą, bo nikt się nimi nie zainteresował. A jako że znałem ówczesnego marszałka senatu Bogdana Borusewicza, spytałem, czy nie byliby zainteresowani. Byli. Udało się stworzyć program, który Senat finansował przez kilka lat, a później został przejęty przez MSZ. Nie widzę w tym żadnego problemu.
ŁP: Ale dlaczego tych zadań, o których profesor mówi, od początku nie może wykonywać państwo?
Powód jest prosty: państwowe programy są tradycyjne, konserwatywne, biurokratyczne. Nikt wtedy w senacie nie pomyślał o programie wsparcia liderów polonijnych. Ja przekonywałem, że to ogromne pole do działania w interesie państwa. To jest kwestia wzajemnego porozumienia, znalezienia organizacji, która ma jakiś pomysł na działanie, i kogoś, kto akceptuje ten pomysł oraz ma środki na to, żeby go wspierać.
HC: Organizacje pozarządowe wnoszą kreatywność i elastyczność, której brakuje instytucjom państwowym?
Dokładnie, to jedna z kolosalnych zalet organizacji społeczeństwa obywatelskiego – nie są trzymane w sztywnych, formalnych strukturach. Jest tam więcej możliwości zgłaszania inicjatyw, rozwoju, eksperymentowania. Dzięki temu doskonale uzupełniają rząd. Kraje, w których życie publiczne opierałoby się tylko na państwie, byłyby niesłychanie ubogie. Bez inicjatyw obywatelskich, oddolnych, nieformalnych, nie wyobrażam sobie normalnego rozwoju społeczeństwa i życia publicznego.
ŁP: W Polsce jednak słowo „fundacja” wywołuje często negatywne skojarzenia – związane raczej z maszynką do gromadzenia pieniędzy niż z pomocą innym.
Tak się oczywiście zdarza. To jest problem najczęściej wielkich organizacji. Weźmy na przykład Oxfam. Został założony przez grupę ludzi przerażonych problemem głodu, którzy chcieli zbierać pieniądze i posyłać środki potrzebującym. To była idea, która się spodobała, i rzeczywiście, ta fundacja stała się taką maszynką do zbierania pieniędzy. Z czasem rosła, profesjonalizowała się, robiła się coraz bardziej biurokratyczna, zatrudniała coraz więcej ludzi. Takie instytucje tracą wtedy swoją ideę, wizję i elastyczność. Ale jest to naturalna tendencja i trzeba się z nią pogodzić, tak długo jak instytucje nie są zbyt pazerne i na cele administracyjne nie przeznaczają więcej niż, powiedzmy, 15 proc. donacji.
ŁP: Skoro organizacje pozarządowe są tak dobre, dlaczego, pana zdaniem, polskie media publiczne tak bardzo je atakują?
Jako obywatel brytyjski niechętnie oceniam bieżące wydarzenia w Polsce. Ale w tym wypadku jest dla mnie oczywiste, że za tym kryje się niechęć do niezależnych organizacji. Organizacji, które są poza kontrolą i wpływami rządu. Nawet jeśli te organizacje nie są wykorzystywane do jakichś akcji przeciwko rządowi, to zawsze pozostaje to poczucie, że trzeci sektor jest poza kontrolą. Podobnie było w Rosji, gdzie początkowo po upadku ZSRR działało wielu fantastycznych, zaangażowanych ludzi. Ale w końcu do władzy przyszedł człowiek z autorytarnym nastawieniem i postanowił podporządkować sobie te organizacje pod fałszywym pretekstem, że kryje się za nimi jakaś zagraniczna machinacja.
W każdej władzy jest pokusa ograniczania niezależności, żeby rządzić łatwiej, żeby prowadzić politykę bez trudności. To jest coś, co trzeba zwalczać. A wartością w demokracji są te organizacje pozarządowe, które kontrolują władzę, przedstawiają alternatywne propozycje, przekonują rządy do konkretnych działań. Przecież wiele z tego, co dziś robią rządy, zaczęło się właśnie od inicjatyw takich entuzjastów.