Wygrana Donalda Trumpa nie byłaby możliwa bez proliferacji fałszywych newsów w mediach społecznościowych, twierdzi wielu komentatorów. To „dość szalona sugestia” – odpowiada najpierw Mark Zuckerberg, założyciel i prezes Facebooka, ale już kilka dni później przedstawia kilka propozycji walki z rozprzestrzenianiem fałszywych informacji. Podobne kroki zapowiedział Google.

Demokratyczne udostępnianie

Zanim kampania wyborcza zakończy się sukcesem Donalda Trumpa, po Facebooku krąży historia: papież Franciszek poparł kandydata Republikanów. Zmontowane zdjęcie – pogodny papież Franciszek patrzy z ekranu na czytelnika, obok Trump z rozchylonymi ustami przemawia do tłumu – użytkownicy Facebooka udostępniają ponad milion razy. W sumie historia dociera do 10 mln osób, czyli ma znacznie większy zasięg niż wiele prawdziwych informacji.

pawlowski

Zdaniem Zeynep Tufekci, amerykańskiej socjolog internetu z Uniwersytetu Karoliny Północnej, sprostowanie tej informacji ledwo usłyszano. Jej zdaniem, wbrew temu, co twierdzi Mark Zuckerberg, „to oczywiste, że Facebook miał istotny wpływ na wynik ostatnich wyborów”. Co gorsza to, co się stało, jest chyba zaskakujące dla samego Facebooka. Firma stara się być czołowym źródłem informacji w internecie, a tymczasem została czołowym dystrybutorem kłamstw.

Media społecznościowe w czasach post-prawdy

Nie od dziś wiadomo, że rzeczywistość wirtualna wdziera się do życia politycznego. Politycy „ćwierkają” na Twitterze, prowadzą wideokanały na YouTube’ie i strony profilowe na Facebooku. Donald Trump ma na Twitterze ponad 16 mln obserwatorów. Także wydarzenia ostatniego roku w Polsce – marsze Komitetu Obrony Demokracji czy marsz czarnych parasolek – potwierdziły, że Facebook to znakomity instrument mobilizowania mas. Okazuje się, że przy tym również ogłupiania ich na nieznaną wcześniej skalę.

Facebook jako dystrybutor fałszywych wiadomości to obraz sprzeczny z tym, jak postrzega się sama firma. Chris Cox, szef produktu i jeden z głównych zastępców Zuckerberga, już dawno opisał Facebooka jako czystą kartkę, na której każdy może zapisać, co chce. Inni pracownicy wierzą w dobre intencje użytkowników i to, że ich korporacja służy słusznym celom. Ale wiara ma źródło wewnętrzne, a fakty burzą sielankowe wizje. Facebook musi przemyśleć na nowo, jak czynić dobro w czasach post-prawdy i triumfującego populizmu.

tarkowski

Na pocieszenie dodać jednak należy, że wygrana Trumpa poprzedzona kampanią nasyconą bredniami i kłamstwami nieco otrzeźwiła kierownictwo potentatów internetowych. Fala kłamstw wywołała najpierw wewnętrzną dyskusję o odpowiedzialności dziennikarskiej Facebooka, a następnie publiczną debatę o wpływie i odpowiedzialności mediów społecznościowych za politykę.

Mark Zuckerberg broni firmy. Choć Facebook i Google służą autorom fałszywych informacji za tubę nagłaśniającą, to założyciel i prezes Facebooka podkreśla w poście opublikowanym po wyborach na swoim profilu, że „99 proc. informacji w serwisie jest prawdziwych”.

Kto zarabia na nieprawdzie?

Fałszywe informacje istniały zawsze, ale dopiero nieograniczona podaż przestrzeni informacyjnej, niskie – żeby posłużyć się zwrotem używanym przez ekonomistów – bariery wejścia fałszywej informacji na rynek (każdy może założyć w kilka godzin stronę internetową), olbrzymi zasięg Facebooka i Google’a (w Polsce z tej wyszukiwarki korzysta 90 proc. internautów) mają katastrofalne skutki dla debaty publicznej i jakości informacji.

Mainstreamowe media nie są w stanie przeciwstawić się gigantycznej liczbie fałszywych, sensacyjnych, często ksenofobicznych i nasyconych mową nienawiści tekstów. Użytkownicy lubią ich emocjonalny charakter, więc udostępniają je kolejnym osobom.

Olbrzymie grono użytkowników, do którego możemy dotrzeć dzięki narzędziom reklamowym Facebooka, dostrzegły także internetowe trolle i wywiady obcych państw. O ile kiedyś dotarcie do mas wiązało się z wykorzystaniem tradycyjnych mediów (prasy, radia, telewizji) o ograniczonym przez język i objętość zasięgu, o tyle dziś media społecznościowe umożliwiają nadawanie informacji 24 godziny na dobę przez każdego internautę z dowolnego miejsca na świecie.

keyes

Mniej czy bardziej szkodliwe łgarstwo zdobywa olbrzymią popularność, a autorowi „informacji” pozwala jeszcze zarabiać. Jeden z takich fałszywych serwisów, usatodaycom.com, powstał w Gruzji. Autor zauważył, że fałszywe wiadomości o Trumpie świetnie się klikają, więc założył anglojęzyczny portal, na którym publikuje fałszywe newsy, najczęściej skopiowane z innych serwisów lub zmyślone. Portal przynosi założycielowi kilka tysięcy dolarów miesięcznie. Zysk finansowy pochodzi głównie z Google’a, który płaci właścicielowi strony kilkadziesiąt groszy za każdym razem, kiedy czytelnik klika w reklamę. Korporacja także zarabia, pobierając prowizję od każdego kliknięcia.

Facebook – według najnowszych statystyk mający 1,8 mld użytkowników – nie zarabia bezpośrednio na fałszywych informacjach, nie pozwala też zarabiać właścicielom stron, ale działa jak tuba nagłaśniająca publikowane wpisy. Serwis wyświetla posty użytkownikom, którzy klikają w tekst i często udostępniają go dalej swoim znajomym. W ten sposób Facebook kieruje ruch na zewnętrzne strony i uruchamia łańcuszek udostępnień, by ostatecznie zwielokrotnić zasięg fałszywej informacji.

Odróżnić prawdę od półprawdy

Prezydent Barack Obama w przemówieniu wygłoszonym w Berlinie 17 listopada tego roku, odnosząc się do przedwyborczej kampanii dezinformacyjnej, powiedział, że „jeśli nie potrafimy rozróżnić poważnych argumentów od propagandy, to mamy problem”. Lecz reakcja internetowych potentatów i polityków jest spóźniona.

Proliferację serwisów podszywających się pod mainstreamowe media amerykańscy badacze coraz częściej przypisują rosyjskiej machinie propagandowej. Korporacje zapowiadają zmiany w algorytmach, tak aby za pomocą sztucznej inteligencji rozpoznawać fałszywe informacje. Te zapowiedzi są ważne, lecz długoterminowa skuteczność tego rodzaju rozwiązań jest wątpliwa.

Przyczyną jest nie tylko skala działalności, ale i trudności w odróżnianiu prawdy od półprawdy, półprawdy od pomówienia, pomówienia od ewidentnej fabrykacji. Z niemal 2 mld aktywnych użytkowników miesięcznie, Facebook jest medialnym gigantem. Gdybyśmy chcieli obejrzeć pokaz zdjęć załadowanych przez wszystkich użytkowników serwisu w jednym tylko dniu, musielibyśmy obejrzeć… 300 mln zdjęć!

Nic dziwnego, skoro codziennie do Facebooka loguje się 1,18 mld użytkowników. Według Pew Research Center, dla 44 proc. Amerykanów Facebook jest źródłem wiadomości. Wiele z nich niestety jest fałszywa.

Wiele korporacji internetowych czerpie zyski z wyświetlania reklam przy informacjach, zarówno tych fałszywych, jak i prawdziwych. Ich szefowie jak ognia boją się przyznać, że już dawno przekształcili firmy z neutralnych platform technologicznych w dystrybutorów treści, ale po zalewie informacyjnego szamba w kampanii wyborczej rozumiemy coraz lepiej, że wyszukiwarki i media społecznościowe wpływają na wyborców. Takie postawienie sprawy narzuca na firmy jak Google czy Facebook obowiązki daleko większe niż te nakładane na pośrednika.

Być może w odniesieniu do korporacji Zuckerberga można by stosować podobny sposób rozumowania jak przy tzw. prawie do zapomnienia. W 2010 r. Google Spain nie chciał usunąć z wyników wyszukiwania szkalujących informacji o pewnym hiszpańskim przedsiębiorcy – prawdziwych, ale już dawno nieaktualnych. W maju 2014 r. Europejski Trybunał Sprawiedliwości wydał wyrok, a imperium Google’a musiało się ugiąć. Trybunał postawił firmę w niewygodnej roli dostawcy treści i zobowiązał firmę do usuwania z wyników wyszukiwania przedawnionych lub fałszywych informacji. Po dwóch latach od wyroku Google nie podaje informacji o liczbie usuniętych linków. Na stronach, które zostały ocenzurowane widzimy jedynie komunikat: „Niektóre wyniki mogły zostać usunięte na mocy europejskich przepisów o ochronie danych”.

Tymczasem – żeby posłużyć się najbliższym przykładem –  liliput w porównaniu z Facebookiem lub Google, „Kultura Liberalna”, którą właśnie Państwo czytają, to zarejestrowany tygodnik internetowy. Posiada numer ISSN, podlega polskiemu prawu prasowemu. Przestrzega dziennikarskich standardów, a za podanie nieprawdziwych informacji jej wydawca może stanąć przed sądem. Tymczasem ani Facebook, ani Google nie weryfikują rzetelności stron, do których linkują. Fałszywe serwisy nie muszą spełniać żadnych kryteriów prawnych, żeby skorzystać gigantycznego zasięgu Facebooka czy Google’a.

***

W wydanym niedawno oświadczeniu Facebook zapowiada walkę z przemysłem dezinformacji. Firma proponuje poprawienie weryfikacji prawdziwości przez ulepszony algorytm, oparcie się na opinii innych użytkowników, skuteczniejsze oznaczanie wiadomości jako fałszywej. To dobry kierunek, lecz niewystarczający. Niestety, bez zewnętrznych bodźców trudno liczyć na więcej.

Prywatne korporacje nastawione na zysk finansowy nie mają bowiem interesu w samoograniczeniu wykraczającym poza poprawę automatycznych algorytmów. Z kolei korporacyjna kontrola treści na naszych oczach nie pierwszy raz spektakularnie oblała egzamin. Demokracja potrzebuje skuteczniejszych rozwiązań.

 

*Ikona wpisu: Fot. Geralt. Źródło. Pixabay.com [CC 0]