Szanowni Państwo!
Kiedy przed Marszem Niepodległości Facebook ocenzurował wybrane profile polskich narodowców, spora część polskich mediów podniosła larum, strasząc kneblowaniem wolności słowa. W tym samym czasie, po zwycięstwie Donalda Trumpa, media w Stanach Zjednoczonych od tej samej firmy domagały cenzurowania fałszywych informacji, które mogły wprowadzić wielu wyborców w błąd i przyczynić się do sukcesu Republikanina.
„Wygrana Trumpa, poprzedzona kampanią nasyconą bredniami i kłamstwami, wywołała najpierw wewnętrzną dyskusję kierownictwa o odpowiedzialności dziennikarskiej Facebooka, a następnie publiczną debatę o wpływie i odpowiedzialności mediów społecznościowych za politykę”, pisze Łukasz Faciejew w nowym numerze „Kultury Liberalnej”.
Twierdzenie, że media społecznościowe zmieniły świat, zasłużyło w ostatnich latach na miano szlagwortu – powtarzanego tyleż chętnie, co bezrefleksyjnie. Przy okazji kolejnych kampanii wyborczych mieliśmy do czynienia ze statystykami informującymi, jak bardzo poszczególne serwisy internetowe były w nie zaangażowane oraz ile pieniędzy dany sztab włożył w prowadzenie walki wyborczej na tej czy innej platformie; równolegle ukazywały się informacje o zmniejszaniu nakładów prasy papierowej i stopniowym wypieraniu jej przez portale. Po zwycięstwie Donalda Trumpa warto to pierwsze sformułowanie powtórzyć jeszcze raz, a oba następne ze sobą połączyć i ponownie się nad nimi zastanowić. Oto bowiem „informacją” dotyczącą kampanii, która zdobyła przed wyborami największą popularność, docierając do milionów odbiorców, była ta, wedle której kandydaturę zwycięskiego Republikanina poparł… papież Franciszek.
Czy była to prawda? Oczywiście – nie, ale odkrycie tego faktu niespecjalnie przyczyniło się do zmniejszenia popularności „newsa” – użytkownicy Facebooka podawali go sobie nadal. Podobnie było z materiałami o rzekomej sprzedaży broni Państwu Islamskiemu, której dokonała Hillary Clinton, czy o zatrważającej zawartości jej skrzynki e-mailowej. Wszystkie one okazały się popularniejsze od najpopularniejszych prawdziwych wiadomości.
I oto właśnie sedno zjawiska, które coraz częściej bywa wykorzystywane do opisania współczesnej epoki. „Post-prawda” została właśnie ogłoszona słowem roku przez słowniki oksfordzkie. Termin ten definiują one jako „odnoszący się do okoliczności albo opisujący okoliczności, w których obiektywne fakty wywierają mniejszy wpływ na kształtowanie opinii publicznej niż emocje i osobiste przekonania”. Pojęcie robi oszałamiającą karierę, choć po raz pierwszy pojawiło się ponad dwie dekady temu, użyte w 1992 r. przez serbsko-amerykańskiego dramaturga Steve’a Tesicha w magazynie „The Nation”. W 2004 r. ukazała się z kolei cała książka poświęcona temu zjawisku: „The Post-Truth Era: Dishonesty and Deception in Contemporary Life” Ralpha Keyesa.
„Kłamiemy bezwstydnie, a do tego nie widzimy powodów, by tego nie robić. Dlatego współczesność nazwałem erą post-prawdy”. Donald Trump to po prostu najwyraźniejszy jak dotychczas przykład tej tendencji. „Wydaje mi się, że kiedy kłamie – a robi to nieustannie – nie uznaje się za nieuczciwego. Sam określa swoje słowa «szczerą hiperbolą». Jeśli dzięki temu wygrywa, nic więcej się nie liczy”, mówi Ralph Keyes w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim.
Jeśli opis Keynesa jest trafny, okazuje się, że we współczesnym świecie można powiedzieć wszystko, bo kategorie prawdy i fałszu przestają mieć zastosowanie przy analizie tego, co mówią nam politycy i co możemy przeczytać w mediach. W czasie kampanii Trump potrafił zmienić swoje stanowisko w tak ważnych sprawach jak aborcja nawet kilka razy w ciągu jednego dnia. Nie ma też znaczenia, kto jest autorem danej „informacji”. I znów przykład Trumpa dobrze ilustruje nowe zjawisko – kiedy przez pięć lat temu zarzucał Barackowi Obamie, że ten nie urodził się w Stanach Zjednoczonych, powoływał się na enigmatyczne źródła internetowe, ale nigdy nie przytoczył żadnych realnych dowodów na rzecz swojej tezy, mimo że wielokrotnie to zapowiadał.
Podobnie było ze wspominaną informacją o rzekomym poparciu ze strony papieża. Ów fałszywy news po prostu narodził się na Facebooku. Jako taki żył własnym życiem opartym na logice algorytmów i udostępnień. Jego sprostowanie także żyło i to w tej samej przestrzeni, z tym że o wiele mizerniej, ponieważ dotarło do znacznie mniejszej liczby odbiorców. W Polsce mieliśmy do czynienia z podobnym przypadkiem, gdy Tomasz Lis zacytował w swoim programie tweeta z fałszywego konta Kingi Dudy; gdy rzecz sprostował na Twitterze, sarkano, że słowa wypowiedziane w telewizji dotrą do większości, natomiast 140 znaków w medium społecznościowym – do niewielu.
Facebook i Twitter, z początku funkcjonujące jako platforma wymiany poglądów czy plotek ze znajomymi, stały się więc – w ostatnich latach to szczególnie widoczne – źródłem informacji, niczym wydawca prasy papierowej. Przez ostatnią dekadę firmę Marka Zuckerberga postrzegaliśmy jako dziwną instytucję z pogranicza tego, co publiczne, i tego, co prywatne. Ostatnie wydarzenia polityczne na świecie pokazały jednak, że możemy ją zaliczyć do tej pierwszej grupy i – choć nie zatrudnia żadnych dziennikarzy, a wiadomości publikują w nim użytkownicy – uznać za kolejne medium, nie tylko w dziedzinie komunikacji, ale i tworzenia opinii oraz informacji.
Tu rodzi się pytanie, w jaki sposób unormować owo medium tak, by postprawdziwe informacje nie rozprzestrzeniały się tak szybko, wywołując niekontrolowane skutki. Podporządkowanie go prawu prasowemu – w Polsce ostatni raz nowelizowanemu w latach 80. – czy pociąganie do odpowiedzialności za każdą niezgodną z prawdą informację napisaną przez użytkownika jest oczywistym absurdem. Problem stanowi także odróżnienie informacji z założenia mającej wprowadzić użytkownika w błąd od żartu czy satyry. Wreszcie, kłopoty sprawia pytanie, czy w ustroju opartym na wolności słowa możemy zakazać ludziom mówienia rzeczy nieprawdziwych lub głupich? Znalezienie sposobu na walkę z tym zjawiskiem, który nie byłby absurdalny, jest naglące i nie mogą wystarczyć same oparte na algorytmach regulaminy Facebooka oraz innych serwisów.
Tym bardziej, gdy – jak pisze Łukasz Faciejew – „mniej czy bardziej szkodliwe łgarstwo zdobywa olbrzymią popularność, [a] autorowi «informacji» pozwala zarabiać” za każdym razem, gdy osoba odwiedzająca kliknie na zamieszczoną na stronie reklamę. Pieniądze dostaje także dostawca reklamy. Portale takie jak Facebook nie zarabiają bezpośrednio na fałszywych informacjach, ale zależy im na angażowaniu użytkowników i utrzymaniu ich na swoich stronach jak najdłużej. Jak się okazuje, fałszywe informacje służą temu celowi znacznie lepiej niż prawdziwe.
Choć Polska nie należy do najbardziej zdygitalizowanych krajów świata, problem dotyczy także nas. „Ponad 20 mln Polaków (czyli dobrze ponad połowa osób dorosłych), korzystających z Facebooka, uczestniczy w debacie publicznej regulowanej przez pojedynczy, monopolistyczny podmiot”, pisze Alek Tarkowski z Centrum Cyfrowego. „Podmiot ten nie chce jak na razie uznać swojej roli jako moderatora, mającego wpływ na dyskusję. Nawet jeśli wpływ swój otwarcie uzna, staniemy przed wyzwaniem wypracowania reguł tej regulacji – a tu brak precedensów i jak na razie dobrych rozwiązań”.
Zapraszamy do lektury,
Redakcja „Kultury Liberalnej”
Polecamy także jeden z poprzednich Tematów Tygodnia „Kultury Liberalnej” poświęcony pojęciu post-prawdy.
Stopka numeru:
Koncepcja Tematu Tygodnia: Łukasz Faciejew.
Opracowanie: Łukasz Pawłowski, Jakub Bodziony, Jan Chodorowski, Julian Kania.