Zarówno w tym, jak i w zeszłym roku dramatycznych wstrząsów na scenie elektronicznej nie stwierdzono. Jeśli objawił się prorok jakiegoś nowego gatunku, to czeka wciąż na odkrycie gdzieś na peryferiach muzycznego światka. Przedstawiciele uznanych stylistyk rozwijali to, w czym są najlepsi, a nowicjusze czekający na swoje pięć minut dopiero szlifowali brzmienie jutra. Ten stan rzeczy oddaje poniższe zestawienie, do którego zakwalifikowali się w większości twórcy doświadczeni.

Albumy przedstawione są w kolejności chronologicznej. Reprezentują różne gatunki, trudno więc pokusić się o hierarchizację.

The Field, „The Follower”

1-the-field

The Field regularnie dostarcza na rynek fonograficzny albumy, które nie zaskakują stylistycznymi woltami. Dlaczego więc akurat ten zasługuje na wyróżnienie? Bo nie zaskakuje także jakością. „The Follower” wychodzi przed szereg albumów o zbliżonym, wysokim poziomie, będąc „jedynie” najlepszym z nich. Na poprzednich zdarzały się obok siebie utwory genialne i słabsze. W 2016 r. The Field zdołał opowiedzieć swoją historię od pierwszego do ostatniego taktu bez wpadki, za to z wieloma chwilami olśnienia. Po kilkunastu latach maniakalnego wręcz cyzelowania jednego brzmienia osiągnął poziom dla innych nieosiągalny: perfekcyjne, hipnotyzujące minimal techno.

Dzięki tej konsekwencji paradoksalnie zachowuje świeżość w gatunku, który wielu słuchaczy uznaje za śmiertelnie nudny. Dlatego należą mu się pochwały nie tylko za najlepszy album w dyskografii, ale i laur w kategorii techno, bez podziału na podgatunki i nurty stylistyczne. Pokonał silnych konkurentów, z których żaden jednak z tak zegarmistrzowską precyzją nie poprowadził słuchacza na drugą stronę lustra.

Lawrence, „Yoyogi Park”

2-lawrence

Także Lawrence’owi można zarzucić kurczowe trzymanie się brzmienia, któremu pozostaje wierny przez całą swoją muzyczną przygodę rozpoczętą pod koniec zeszłego wieku. Co jednak dla jednych będzie objawem obsesji, dla innych sugeruje oddanie ukochanemu stylowi i dążenie do doskonałości w jego ramach. Album upływa pod znakiem umiarkowania. Nie uświadczymy tu pędzących hitów ani depresyjnych spowolnień. W efekcie muzyka Lawrence’a jest łagodna, wręcz przytłumiona. Roztacza oniryczną atmosferę, która rozpościera się dokoła słuchacza jak mgła. I choć tak blisko jej do ambientu, nie jest pozbawiona rytmicznego kręgosłupa house’u, dzięki któremu zachowuje taneczny charakter, choć w nieoczywisty sposób.

Również Wawrzyńca z Hamburga warto więc docenić za wieloletnie doskonalenie swojego stylu bez oglądania się na mody. Dzięki temu nonkonformizmowi i dokładności na „Yoyogi Park” osiągnął równowagę, która odbiorcy daje to, czego tak potrzebuje – wewnętrzny spokój.

Julianna Barwick, „Will”

3-julianna

Choć nie jest to najlepszy album w jej dorobku, o czym już pisałem, Barwick pozostaje bezkonkurencyjna. Po pierwsze dlatego, że nikt inny nie tworzy w tak radykalny sposób, budując utwory prawie wyłącznie z warstw własnego głosu. Po drugie, bo żaden artysta z ambientowej szufladki, do której z braku lepszych pomysłów Barwick jest na siłę wciskana, nie potrafi stworzyć takiej atmosfery.

Yamaneko, „Project Nautilus (Keygen Loops)”

4-yamaneko

Ten londyńczyk zaczął muzyczne eksperymenty ledwo dwa lata temu, a zdążył nagrać dwa albumy. Już swoim debiutem wiele obiecywał, choć, korzystając z licencji nowicjusza, trzymał się blisko inspiracji: muzyki gier komputerowych z lat 90. i grime’u, którego przedstawiciele często wykorzystują ją do własnych celów. Yamaneko jako artysta dojrzewa jednak błyskawicznie, czego dowodem „Project Nautilus (Keygen Loops)”. Nie wypiera się on inspiracji z pierwszej płyty. Stawia jednak krok naprzód, tworząc z nich autorską wizję, której nie sposób jednoznacznie zaklasyfikować. Budulcem wciąż są podstawowe elementy tanecznej muzyki elektronicznej i sample dźwięków ze starych gier. Razem tworzą jednak dziwaczną konstrukcję. Rytm pojawia się bowiem rzadko, a całość brzmi surowo i przejmująco zimno. Yamaneko pozwala wybrzmieć pojedynczym dźwiękom tak dalece, że sprawiają wrażenie zawieszonych w nieskończonej pustce. Do tak skrajnego ograniczenia środków ekspresji potrzeba wiele artystycznej pewności siebie i dojrzałości.

Muzyka elektroniczna lat 90., której inspiracje także są tu obecne, z nadzieją spoglądała na rozwój technologiczny, jednocześnie czerpiąc melancholijną inspirację z futurystycznych wyobrażeń wcześniejszych pokoleń. Yamaneko jakby z goryczą spogląda na optymizm swoich idoli, odmalowując wizję przyszłości, w której społeczne wyobcowanie miesza się z groteską.

Niektóre utwory wyłamują się wprawdzie z surowej dyscypliny, kierunek rozwoju został jednak wyraźnie zarysowany. Dojrzewa artysta, który za kilka lat znajdzie się w gronie tych wyznaczających kierunek rozwoju muzyki eksperymentalnej.

Romare, „Love Songs: Part Two”

5-romare

Z jednej strony zarzuty o cultural appropriation (przywłaszczenie kulturowe) stawiane białemu jak ściana Brytyjczykowi namiętnie korzystającemu z sampli czarnej muzyki, z drugiej najbardziej wyeksploatowany temat, jaki można sobie wyobrazić. Efekt? Jeden z najlepszych albumów 2016 r. Trzeba mieć tupet, by iść ścieżką, którą obrał Romare. Bez niego trudno jednak o niezłomną wiarę w swoją wizję, której żniwo w tym roku zbiera Brytyjczyk.

To dzięki owej wierze Romare szlifował brzmienie przez dwie EP i debiutancki album, by na kolejnym, „Love Songs: Part Two”, objawić się światu w pełnej krasie. Koncept pozostaje ten sam: kolaż. Utwory w większości tworzą motywy i sample wygrzebane z zakamarków historii muzyki, podrasowane jedynie współczesnymi dodatkami. Na wyższy poziom wzniosło się jednak wykonanie. O ile na poprzednich wydawnictwach pod dialogiem dawnych sampli często znajdował się nie zawsze do nich przystający footworkowy rytm, o tyle teraz elementy dodane i zastane zlewają się w nierozróżnialną jedność. Jedność tak emocjonalnie intensywną, jakby był to pierwszy album opowiadający o miłości.