W pierwszych dniach lutego, kiedy w Warszawie temperatura spadała do dziesięciu stopni poniżej zera, w Rzymie w najlepsze kwitły stokrotki, ptaszęta kwiliły w listowiu, a Accademia di Santa Cecilia – jedna z czołowych włoskich instytucji muzycznych – świętowała odejście zimy koncertem reklamowanym jako wiosenny. Złożyła się na niego muzyka rosyjska „krótkiego wieku”: „I koncert na orkiestrę” Rodiona Szczedrina, „III koncert fortepianowy d-moll” Siergieja Rachmaninowa oraz „Święto wiosny” Igora Strawinskiego. To program ciekawy i dość odważny jak na konserwatywne gusta rzymskiej publiczności, dla której utwory takie jak „Le Sacre du printemps” z 1913 r. to wciąż nowomodne ekscesy (w czym nie tak daleko jej do publiczności polskiej). Na dodatek mogłoby się wydawać, że orkiestra Accademia di Santa Cecilia pod dyrekcją Walerego Giergijewa oraz solista w osobie Seonga-Jina Cho, laureata I miejsca na ostatnim Konkursie Chopinowskim, to teoretycznie znakomite warunki dla wieczoru z takim właśnie programem.

Zwięzły koncert Szczedrina nosi podtytuł „Ozornyje czastuszki”, w wolnym tłumaczeniu „niegrzeczne przyśpiewki” (na angielski tłumaczone niekiedy jako „Naughty Limericks”), ponieważ czerpie z charakterystycznych dla rosyjskiego folkloru miejskiego piosenek o symetrycznej, regularnej budowie i pikantnym, ironicznym tekście. Tworzą one coś na kształt rosyjskiej odmiany commedia dell’arte, z charakterystycznymi wątkami i postaciami. Koncert Szczedrina prawykonanie miał w 1963 r. w Warszawie – Giennadij Rożdiestwienskij poprowadził wówczas Wielką Orkiestrę Symfoniczną Wszechzwiązkowego Radia i Telewizji, której nazwa doskonale zresztą korespondowała z instrumentacyjnym rozbuchaniem dzieła i jego socrealistycznym sznytem oraz szczyptą jazzującego humoru.

(C) Accademia di Santa Cecilia
(C) Accademia di Santa Cecilia

Na uznanie zasługuje samoograniczenie kompozytora, który zawęził czas trwania utworu do niespełna 10 minut, dzięki czemu ten świetnie nadaje się na koncertową przystawkę otwierającą występ. Jest to przystawka o tyle ambitna, że wymagająca dużego zgrania orkiestry i wielu sprawnych instrumentalistów wykonujących liczne krótkie partie solowe. Mimo pewnego bałaganu rytmicznego orkiestrze Akademii udało się nieźle wykorzystać możliwości tkwiące w partyturze, choć już od początku koncertu mieliśmy wrażenie, że coś niedobrego stało się z tym zespołem, którego występy dwa lata temu wydały się nam znakomite.

W „Koncercie d-moll” Rachmaninowa to nienajlepsze wrażenie się tylko pogłębiło. Orkiestra grała zaskakująco asekuracyjnie, w stopniu, którego nie powinna do końca uzasadniać obecność solisty. Trudno się dziwić muzykom, że czuli się niepewnie, biorąc pod uwagę styl dyrygowania Giergijewa, który sprowadza się do eterycznego trzepotu palców kończyn górnych. Jak flecista czy oboista ma zadbać o jakość brzmienia, skoro musi się koncentrować na wejściu w odpowiednim miejscu – bo na znak ze strony dyrygenta prawie nie może liczyć. Ten pokaże coś drgnieniem ledwie małego palca lewej dłoni albo i nie pokaże wcale, a nieszczęsny instrumentalista musi się sam połapać; ba, cała setka musi jakoś się w tym zorientować.

Wobec niedostatku gestów Giergijewa zespół prowadzili w znacznej mierze koncertmistrz i liderzy sekcji – był to jeden z tych stosunkowo rzadkich momentów, w których idiomatycznie włoska nadekspresja służy jakiemuś wyższemu celowi. U samego maestro di tutti maestri rzucał się w uszy brak koncepcji całościowej: głównymi środkami, którymi Giergijew pozorował budowanie formy, było głośniej–ciszej, a cały wyraz (dość niewyraźny w sumie) podporządkowany był wyeksponowaniu paru chwytliwych temacików na modłę hollywoodzką.

Seong-Jin Cho przy fortepianie nie był wprawdzie tak rozczarowujący jak Giergijew przy pulpicie, ale spodziewaliśmy się, że skoro już zdecydował się wziąć na warsztat „III koncert” Rachmaninowa, to dlatego, że ma w nim coś do powiedzenia, a nie dlatego, że tak „wypada” pianiście światowej klasy.

(C) Accademia di Santa Cecilia
(C) Accademia di Santa Cecilia

Problem nie w tym, że Cho odczuwa przymus lub potrzebę sięgania po najbardziej karkołomny repertuar fortepianowy; rzecz w tym, że brak mu rozpoznania, czy jako solista ma interesujący i osiągalny pomysł na jakieś dzieło czy też nie. Warto podkreślić, że „III koncert” Rachmaninowa gra nie od dziś – wywalczył nim III nagrodę na Międzynarodowym Konkursie im. Czajkowskiego w 2011 r., wykonywał go również przedtem z Giergijewem. Można by więc oczekiwać, że wypracował już jakąś wizję tego utworu.

Cho natomiast od samego początku grał od okresu do okresu, bez wyróżniania i łączenia większych elementów struktury, a także gubiąc się na poziomie mikrofrazowania. Uciekały mu poszczególne dźwięki (niedograne albo zagrane o wiele za cicho), a w sensie wyrazowym całe zdania zmierzały donikąd. Już początek wypadł dziwnie – Cho chyba próbował przyjąć podobną strategię jak niedawno Trifonow i zaczął bardzo introspekcyjnie, wręcz intymnie, a wyszło kapryśnie i astenicznie. Tam, gdzie gęstość materii skłaniała do użycia większej siły, fortepian odzywał mu się krzykliwie, a akcenty nabierały barowej ostrości, która może pasowałaby do piosenki Tori Amos, a nie do potoczystego liryzmu Rachmaninowa. Kadencja utonęła w prawym pedale, była sforsowana i problematyczna, jeśli chodzi o synchronizację obu rąk.

Przebieg drugiej części koncertu okazał się monotonny i pozbawiony większości orientalizującego uroku, choć trzeba przyznać, że obłąkańcze repetycje wyszły Cho bardzo dobrze. Mimo wyrazistych akcentów udało mu się wydobyć efekt dzwoneczkowy i nagle narracja zaczęła płynąć (choć Giergijew robił, co mógł, by nie zauważyć taneczności tych fragmentów). Ujmując to w kategoriach faktury Lisztowskiej, najwyraźniej Cho był tego wieczora w dyspozycji odpowiedniejszej do „Campanelli” niż „Eroiki”.

(C) Accademia di Santa Cecilia
(C) Accademia di Santa Cecilia

Po przerwie zabrzmiało „Święto wiosny”, o tyle ryzykowne, że – jak wspominaliśmy – przynależne do „nowomodnej” XX-wiecznej literatury muzycznej, która w kraju Verdiego traktowana bywa z nieufnością. Trzeba jednak przyznać, że Giergijewowi i instrumentalistom udało się przykuć uwagę tej niełatwej publiczności, która wraz z pierwszymi taktami drugiej części rzuciła się do wertowania programów i głośnego komentowania chyba wszystkiego, co dało się skomentować. Po jakimś czasie jednak słuchacze uspokoili się (lub zwyczajnie posnęli), głosy i szelesty ucichły, a salę wypełniała już tylko muzyka Strawinskiego – zagrana z większą dyscypliną niż poprzednie dwa utwory, acz niespecjalnie ciekawiej. Choć może to i lepiej, bo gdyby w pełni wyzyskać potencjał partytury, to jeszcze słuchacze by się przecknęli i doszłoby do powtórki ze skandalu towarzyszącego prapremierze.

Mimo że renomowany rosyjski dyrygent do poprowadzenia takiego repertuaru z pozoru nadawał się jak ulał, nie wiązaliśmy zbyt wielkich nadziei z osobą Giergijewa w tej roli. Znany jest jego nader ostrożny stosunek do odbywania prób i do szeroko pojętej gimnastyki za pulpitem, więc cudów się nie spodziewaliśmy, choć liczyliśmy trochę na to, że koncert w Accademia di Santa Cecilia potraktuje on odrobinkę bardziej priorytetowo niż występy w Polsce. Jak się okazało – na próżno.

Czy nie chciał, czy też nie umiał, pozostanie tajemnicą. Efekt spotkania tych dwóch muzyków należących do bardziej aktywnych koncertowo na świecie, był ostatecznie taki: jeden, standardowo, trochę odpoczął przy dyrygowaniu, drugi niemało napocił się nad klawiaturą. Dokąd jednak miało zmierzać ich współdziałanie – trudno dociec. Podobnie niełatwo określić, o co w dłuższej perspektywie ma chodzić zdolnemu, utytułowanemu i pracowitemu pianiście; czy ma on pomysł na swoją własną artystyczną drogę i dokąd go ona zaprowadzi.

 

Koncert:
program: Rodion Szczedrin, Siergiej Rachmaninow, Igor Strawinski
fortepian: Seong-Jin Cho
dyrygent: Walerij Giergijew
orkiestra: Orchestra dell’Accademia Nazionale di Santa Cecilia
4 lutego 2017, Auditorium Parco della Musica, Rzym.