I na tym chyba polega największy paradoks myślenia polskich środowisk prawicowych, niezależnie od wieku tworzących je ludzi. Choć nieustannie mówią o konieczności „wzmocnienia państwa” lub „odbudowania Polski” jednocześnie przekonują, że jedyną drogą do tego celu jest wywrócenie obecnego porządku do góry nogami.
Co poszło nie tak?
Dlaczego Jarosław Kaczyński już zawiódł wielu przedstawicieli młodej prawicy? Wbrew przekonaniom panującym wśród części konserwatystów, nie ze względu na krótkowzroczne kalkulacje partyjne czy miernotę swojego politycznego zaplecza. Zawiódł dlatego, że błędne są same diagnozy, na jakich opiera swoją politykę i które wielu przedstawicieli tej samej młodej prawicy podziela.
I tak, redaktor naczelny „Nowej Konfederacji”, Bartłomiej Radziejewski, zżyma się na przykład na opresyjność państwa wobec uczciwych przedsiębiorców. Trudno jednak wyobrazić sobie, jak inaczej miałaby postępować administracja pod rządami PiS-u, skoro politycy tej partii od lat powtarzają, że III Rzeczpospolita została zbudowana przez nieuczciwe elity, które „uwłaszczyły się” na transformacji, a przez kolejne ćwierć wieku drenowały to słabiuteńkie państewko.
Kiedy przychodzi się do władzy z taką diagnozą, nie można rządzić inaczej niż „ogniem i mieczem” – do gołej ziemi wypalać rzekome patologie, a dopiero po tym od zera budować nowy porządek. Jeśli Kaczyński naprawdę wierzy w tezę o przeżerających państwo układach sięgających początku przemian demokratycznych i obejmujących każdą ważną dziedzinę życia – od gospodarki, przez wojsko, po dyplomację i służby wywiadowcze – musiał zacząć sprawowanie władzy od „uleczenia” owych patologii [1].
Radziejewski się z takimi diagnozami zgadza. Sam nazywa III RP „systemem pasożytniczym”, „spenetrowanym przez wpływowe siły wewnętrzne i zewnętrzne”, które dążą do „gospodarczej eksploatacji publicznych instytucji dla własnej korzyści”. Gdyby więc kiedykolwiek dane mu było rządzić krajem – musiałby postąpić tak samo jak Kaczyński.
Z tej samej diagnozy wynikają także gwałtowne zmiany personalne wprowadzane przez PiS na wszystkich szczeblach funkcjonowania państwa. Znów, jeśli system polityczny III RP jest do szpiku przeżarty patologiami, kto rozsądny pozwoliłby dotychczasowej „elicie” nadal nim zarządzać? Ludzi trzeba zmienić, nawet jeśli nowej kadrze brakuje doświadczenia i umiejętności. Nie sposób przecież uleczyć chronicznej choroby z pomocą tych, którzy ową chorobę wywołali. A że owa choroba nie jest do końca jasno zdefiniowana, to i przeciwnik nie jest dokładnie określony.
Trudno się więc dziwić, że przy okazji przebudowy państwa cierpią nie ci, co trzeba – między innymi tworząca się dopiero klasa średnia, z której Radziejewski chciałby uczynić fundament państwowości. Oto zresztą kolejny paradoks w jego myśleniu – z jednej strony nawołuje do rewolucyjnych zmian, z drugiej chce wzmocnienia warstwy społecznej, która jest antytezą rewolucyjności.
To napięcie widać także w innych miejscach jego wywodów. Krytykując niekonsekwentne poczynania PiS-u na arenie międzynarodowej i nadmierną skłonność do próżnej fanfaronady, naczelny „Nowej Konfederacji” stwierdza w końcu, że Polska powinna „prezentować się jako kraj otwartych drzwi i spokojnych ludzi, budując po cichu swoją siłę”. Zgadzam się z tym zdaniem w pełni. Nie rozumiem jednak, jak autor chce wytworzyć owo wrażenie spokoju i otwartości, kiedy jednocześnie domaga się rewolucyjnej przemiany „pasożytniczego” systemu panującego w kraju?
Pochwała konserwatyzmu
Budowa stabilnego państwa o silnej pozycji międzynarodowej to zadanie na wiele lat. Polska prawica z jednej strony zdaje się to doskonale rozumieć – wicepremier Morawiecki zapowiada na przykład, że swoje reformy będzie wprowadzał do 2031 r. – z drugiej wierzy, że Polska potrzebuje rewolucyjnego podmuchu, który w magiczny sposób uczyni z niej państwo światowej pierwszej ligi – prężne, potężne i nowoczesne. To przekonanie o konieczności dokonania szybkich i gruntownych zmian podziela wielu lokalnych konserwatystów [2], choć różnie widzą drogę ku nowej, lepszej epoce. Tam gdzie jedni chcieliby dokonać fundamentalnej zmiany w sferze funkcjonowania państwa, inni wzywają do czynu rewolucyjnego na płaszczyźnie religijno-moralnej. Postulat intronizowania Chrystusa na króla Polski, za czym opowiada się Paweł Rojek z „Pressji”, to również droga na skróty do nowej, szczęśliwej rzeczywistości.
„Znaleźliśmy się w sytuacji, w której dalsze mówienie o tym, że musimy pielęgnować nasze instytucje, podlewać je i przycinać, za czym w normalnych warunkach opowiadałby się typowy konserwatysta, nie jest już możliwe”, mówił w rozmowie z „Kulturą Liberalną” Marek Cichocki.
Nie pojmuję takiego stawiania sprawy. Po pierwsze, konserwatyści powinni wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny, że każda poważna reforma ma szanse powodzenia, tylko jeśli jest w jakiś sposób zakorzeniona społecznie, a odgórne rewolucje zwykle kończą się wraz ze zmianą rządu. Po drugie, nie da się budować szacunku do władzy i autorytetu państwa – co przecież stanowi jeden z fundamentów konserwatyzmu – jeśli na każdym kroku podkreśla się arbitralność i kruchość jego instytucji. W Polsce ma to tym bardziej destrukcyjne konsekwencje, że czasu na budowanie i cyzelowanie tych instytucji nigdy nie mieliśmy zbyt wiele.
Nie chodzi o to, żeby wszystko zostało po staremu. Chodzi o to, by porzucić naiwne przekonanie, że silne państwo można budować tylko na gruzach teraźniejszości, a zbawienie może przynieść jedynie rewolucja. W Polsce zagorzałymi wyznawcami wiary w jej zbawczą moc – obok radykalnej lewicy – okazują się właśnie konserwatyści i to niezależnie od metryki. A szkoda, bo w dobie przetaczającego się przez cały świat rewolucyjnego wzmożenia konserwatyzm rozumiany jako sceptycyzm wobec prostych i szybkich recept „naprawiaczy świata” bardzo by się polskiej polityce przydał.
Jeśli więc po burzliwych rządach PiS-u idee konserwatywne znajdą się w Polsce w odwrocie, kolejne pokolenie konserwatystów nie powinno całej winy zrzucać na Jarosława Kaczyńskiego. Zamiast mówić, że zawiódł, może lepiej ostrze krytyki skierować też w swoją stronę i przypomnieć sobie o zdaniu, którym dziś szermuje się przede wszystkim w potyczkach z liberałami: „Byliśmy głupi”.
*/ Ikona wpisu: Fot.S2dent; Źródło: Pixabay.com
Przypisy:
[1] Autor tego artykułu był przekonany, że ponure „diagnozy” Kaczyńskiego to w znacznej mierze element politycznej retoryki, służącej przede wszystkim mobilizacji pewnej radykalnej części elektoratu. Sądziłem, że po doświadczeniach rządu Prawa i Sprawiedliwości z lat 2005–2007, kiedy poszukiwania „układu” zakończyły się spektakularną klapą, a znaczące poparcie społeczne dla partii szybko stopniało, Kaczyński przesunie się w kierunku politycznego centrum. Kampania wyborcza z roku 2015, tonująca radykalny przekaz i ukierunkowana przede wszystkim na pozyskanie kilku procent wyborców umiarkowanych, potwierdzała tę intuicję.
[2] Radziejewski sam siebie definiuje jako przede wszystkim republikanina, choć jednocześnie pisze, że jest „umiarkowanym konserwatystą” i że w takim „republikańsko-konserwatywnym miksie odnajduje się pewnie większość środowiska «Nowej Konfederacji»”.