Łukasz Pawłowski: Mateusz Morawiecki podczas ostatniego, lipcowego kongresu PiS-u powiedział, że „przez półtora roku rząd PiS-u dokonał wielkiego skoku gospodarczego, zrealizował obietnice, zmniejszył nierówności i może prowadzić własną, suwerenną politykę gospodarczą”. Czy pan widzi w danych ekonomicznych potwierdzenie tych słów?

Jerzy Osiatyński: Stopa wzrostu PKB jest mniej więcej podobna do tej w poprzednim okresie, więc o jakościowym skoku trudno mówić. Jeżeli chodzi o czynniki wzrostu PKB – czyli wzrost zatrudnienia i wzrost wydajności pracy – to należy je badać w długim okresie. Wzrost zatrudnienia będzie determinowany przez demografię i zdolności absorpcji siły roboczej z zewnątrz, głównie z Ukrainy, Rosji i Białorusi. W demografii o skutkach polityki można mówić dopiero po upływie czasu równego wielokrotności cykli wyborczych. Co do absorpcji – żadnych spektakularnych zmian nie widzę ani się ich nie spodziewam. Pozostaje wzrost wydajności, ale Polska nie jest w pierwszej linii krajów przyczyniających się do postępu technologicznego, tylko w grupie krajów imitujących.

Ale absorpcja myśli technicznej i wynalazków odbywa się przez inwestycje prywatne. A te od polityki zależą. I mimo oczekiwań ciągle nie rosną.

Czy to znaczy, że nic się nie zmieniło?

Niewątpliwym sukcesem rządu jest poprawa sytuacji w finansach publicznych, głównie poprzez poprawę ściągalności wpływów podatkowych, choć nie aż tej wielkości, o jakiej mówi wicepremier Morawiecki. Trzeba też uczciwie przyznać, że część projektów zmian ustaw poprawiających ściągalność VAT-u była przygotowana jeszcze przez ministra Szałamachę, wiceministra Macieja Grabowskiego, którzy zresztą blisko współpracowali ze specjalnym zespołem działającym przy prezydencie Komorowskim. Pod kierunkiem ministra Dziekońskiego pracowali w nim byli ministrowie od podatków – Irena Ożóg i Jarosław Neneman. Zasługą tego rządu jest wykorzystanie tych projektów i dodanie nowych rozwiązań. Politycy lubią zaznaczać swoją odrębność i wyjątkowość, ale z perspektywy merytorycznej widzę w tych zmianach sporo ciągłości.

Wspomniał pan o poprawie ściągalności VAT-u. Wśród ekonomistów nie ma zgody co do wyjaśnienia przyczyn tego zjawiska. Kiedy rozmawiałem z prof. Joanną Tyrowicz, usłyszałem, że wyższe wpływy z VAT-u mogą wynikać po prostu ze wzrostu konsumpcji. Z kolei prof. Jerzy Hausner w „Gazecie Wyborczej” mówił, że „mamy teraz trzy miesiące wyjątkowo dobre, jeżeli chodzi o ściągalność VAT-u. Wiemy jednak, że to efekt zmiany regulacyjnej, która odebrała firmom możliwość rozliczania podatku raz na kwartał. Skrócono go do miesiąca. Jednocześnie wydłużono okres zwrotu podatku. W budżecie są więc dodatkowe pieniądze z wcześniejszych wpłat i te, których jeszcze nie zwrócono. Mamy nadwyżkę, ale pozorną”. Zdaniem prof. Hausnera „to operacja księgowa”.

Te wszystkie czynniki można rozdzielić i oszacować. VAT jest podatkiem od sprzedaży, więc jego zmiany są funkcją tempa wzrostu sprzedaży. Na ogół zmiany wpływów z VAT-u wiążemy ze wzrostem PKB. Im większe jest PKB, tym więcej jest VAT-u. Jeżeli nie zmienia się bardzo struktura sprzedaży – bo różne są stawki na różne produkty – to znając relację wpływów z VAT-u do PKB i wzrost PKB, można oszacować przyrost VAT-u z tego tytułu. Nie wchodząc w szczegóły, można też oszacować efekty zmian związanych ze zwrotami podatku VAT. Po potrąceniu tych szacunków od kwoty dodatkowych wpływów z VAT-u, pozostaje około 6 mld złotych. To dużo. O mniejszych kwotach myśleliśmy kilka lat temu, więc tym bardziej trzeba się cieszyć z tego sukcesu.

Ponadto, kiedy rośnie zatrudnienie i płace, większe są też wpływy z podatku od dochodów osobistych, rosną składki na ubezpieczenia, wobec czego dopłaty do funduszów ubezpieczeniowych z budżetu są odpowiednio mniejsze.

To efekt polityki rządu?

Do pewnego stopnia tak. Ale główną przyczyną jest dobra koniunktura w Polsce i na świecie. W Polsce jest ona dodatkowo skutkiem programu 500+ i tu autorstwo nie budzi wątpliwości. Natomiast jak długo utrzyma się koniunktura na świecie, trudno powiedzieć. Według różnych opinii, w Stanach Zjednoczonych można spodziewać się jej osłabienia najdalej w ciągu roku. To wpłynie na koniunkturę światową i dalej – na sytuację w Polsce.

Jak długo utrzyma się koniunktura na świecie – trudno powiedzieć. Według różnych opinii, w Stanach Zjednoczonych można spodziewać się jej osłabienia najdalej w ciągu roku. To wpłynie na koniunkturę światową i dalej – na sytuację w Polsce. | Jerzy Osiatyński

Wicepremier Morawiecki powiedział też, że rząd może wreszcie prowadzić „suwerenną politykę gospodarczą”. Jak pan rozumie to pojęcie? Polska jest członkiem Unii Europejskiej i choćby z tego powodu nie możemy samodzielnie negocjować umów handlowych. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, co to znaczy, że nagle staliśmy się „gospodarczo suwerenni”.

Podzielam pana niezrozumienie. Możemy mówić o kraju z suwerennym lub niesuwerennym pieniądzem, kiedy jakiś kraj ma własną walutę, nad którą panuje i w której emituje własne obligacje skarbowe. To nas odróżnia od krajów strefy euro. Ale kiedy ktoś twierdzi, że dzisiejsza polityka gospodarcza jest suwerenna, to należałoby wyciągnąć wniosek, ze poprzednia była niesuwerenna.

Była?

Trzeba by najpierw zdefiniować pojęcie suwerenności. Przy dzisiejszych globalnych powiązaniach gospodarczych żaden kraj nie jest w pełni suwerenny. Ale czy w tym domniemanym zarzucie o rzekomym braku suwerenności chodzi o to, że polska gospodarka była pod dyktatem obcych mocarstw?! Nie widziałem żadnych takich przejawów braku suwerenności w polskiej polityce gospodarczej po 1989 r. Można powiedzieć, że nie mieliśmy pełnej swobody w podejmowaniu decyzji gospodarczych. Ale tak być musi, kiedy ma pan do czynienia z krajem, który nie ma środków na zapłacenie za import leków czy podstawowych produktów, niezbędnych do funkcjonowania gospodarki, nie obsługuje długu i jest de facto niewypłacalny. Taka sytuacja miała miejsce w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Podejmowaliśmy więc decyzje, ale byliśmy ograniczeni konkretnymi warunkami.

W sprawach dotyczących pakietu Balcerowicza byliśmy suwerenni. Ten pakiet szedł przecież dalej, niż doradzał to wówczas Fundusz Walutowy czy Bank Światowy. Można nam zarzucać, że popełniliśmy błędy, które wynikały albo z niedostatecznej wiedzy, albo z tego, że byliśmy zaczadzeni ideologią dominującą wtedy w Banku Światowym i w krajach udzielających nam pomocy. Ale mimo wszystko to były nasze decyzje i nasza suwerenna polityka.

Maczynska

Mówi pan, że obszarem suwerenności może być posiadanie własnej waluty. Pan był przeciwnikiem wstępowania do strefy euro. Lecz w ostatnim wywiadzie dla tygodnika „Polityka” mówił pan, że jest gotów zweryfikować tę opinię. Proszę wyjaśnić swoje aktualne stanowisko.

Często używa się argumentów, że Polska w Unii musi być w tzw. grupie decyzyjnej, siedzieć przy stole, przy którym zapadają decyzje. To zaś jest niemożliwe, jeśli pozostaje się poza strefą euro. Po 2007 r. pytałem entuzjastów wejścia do strefy euro: czy przy tym stole decyzyjnym chcecie siedzieć na krześle Grecji czy Hiszpanii? Ile te kraje miały wtedy do powiedzenia? Nie chodzi o to, aby tam siedzieć, tylko aby mieć na tyle konkurencyjną gospodarkę, żeby trzeba się było z nami liczyć.

Do tego nie jest koniecznie takie PKB na głowę, jakie mają najwyżej rozwinięte kraje, chociaż oczywiście każdy by chciał, żeby tak było. Chodzi o to, żeby twoja dynamika gospodarcza i konkurencyjność w stosunku do krajów, do których eksportujesz, pozwoliła utrzymać równowagę w bilansie płatniczym i równowagę na rynku wewnętrznym, tak żeby nie generować procesów inflacyjnych. To jest podstawowa sprawa. Dziś konkurujemy przede wszystkim niskimi płacami – w całym OECD Polska ma drugie czy trzecie najniższe płace na jednostkę produkcji. Ale co się stanie, kiedy te jednostkowe koszty płac będą rosnąć w stosunku do konkurencji?

Gospodarka się skurczy?

W ciągu ostatnich kilku lat sytuacja systematycznie się poprawiała. Byliśmy krajem, który przez wiele lat miał ujemne saldo w bilansie handlu zagranicznego. W ostatnich latach to saldo mamy dodatnie. To się prawdopodobnie zmieni wraz ze wzrostem dynamiki PKB, bo importochłonność gospodarki wtedy rośnie. Ale ton w UE nadają dzisiaj kraje, które mają permanentne nadwyżki eksportu nad importem: Niemcy, Holandia, Austria.

Ale czy wie pan, który kraj zajmuje drugie miejsce w UE pod względem nadwyżek eksportowych?

Czechy. Przeszło 7 proc. PKB! To jest środowisko, w którym musimy sobie radzić. I z tych powodów od kilku lat w „Ekonomiście”, który jest najważniejszym w Polsce periodykiem z teorii ekonomii, pokazywałem, dlaczego zbyt wczesne przystąpienie do strefy euro może być dla nas niebezpieczne.

Ale teraz zmienił pan zdanie.

Bo zawsze było dla mnie sprawą najważniejszą to, że czym innym jest przynależność do strefy wspólnego pieniądza, a czym innym budowa wspólnej Europy. Dzięki Unii Europejskiej moje pokolenie nie widziało nowej wojny na skalę kontynentu, nie mówiąc już o światowej. I daj Boże, żeby pańskie również nie musiało jej oglądać. Konflikty pomiędzy krajami i sprzeczne interesy są rzeczą naturalną. Problem nie polega na ich wyeliminowaniu, a na tym, żeby je rozwiązywać przy stole negocjacyjnym, szukając kompromisów. Co zrobić, żeby Unia Europejska przetrwała, żeby przetrwało Schengen, swobody, które zapewnia nam UE?

Członkostwo w strefie euro ma dwa wymiary – nie tylko polityczny, ale i gospodarczy. Kwestia tego, żeby nie było wojny w Europie, to o wiele więcej niż „wymiar polityczny”.

Stawką jest nie tylko potencjalna marginalizacja Polski, ale nasze bezpieczeństwo w elementarnym sensie?

Dokładnie tak. To jest przyczyna, dla której jestem dzisiaj bardziej otwarty, żeby uwzględniać to wszystko, co wychodzi poza kwestie ekonomii i dotyczy bezpieczeństwa, polityki, a także otwartości granic, która z punktu widzenia polskiej gospodarki okazała się bardzo dobra. Ale znowu – otwartość granic to o wiele więcej niż możliwości swobodnego przemieszczania się czy osiedlania. To wspólna Europa i myślenie w kategoriach Europy jako kontynentu każdego z nas. Próby takiego kształtowania go – a także nas samych – żebyśmy się w tej Europie czuli naprawdę „jak u siebie w domu”.

Czym innym jest przynależność do strefy wspólnego pieniądza, a czym innym budowa wspólnej Europy. Dzięki Unii Europejskiej moje pokolenie nie widziało nowej wojny na skalę kontynentu, nie mówiąc już o światowej. I daj Boże, żeby pańskie również nie musiało jej oglądać. | Jerzy Osiatyński

Strefa euro ma się jednak wkrótce zmienić. Mówi się o tym, że możliwość jej zreformowania pojawi się po niemieckich wyborach parlamentarnych, które najpewniej wygra chadecja Angeli Merkel. Słyszymy o pomysłach emisji wspólnych euroobligacji, powołania ministra finansów strefy euro, a nawet ustanowienia odrębnego funduszu dla państw do niej należących. Jak pan ocenia te propozycje?

Jestem sceptyczny. Nie wydaje mi się, żeby Niemcy nawet po wyborach łatwo przystały na emisję euroobligacji.

A stworzenie stanowiska ministra finansów czy odrębnego budżetu?

Proszę te pomysły – na przykład ministra finansów – rozebrać na czynniki pierwsze… We wszystkich rozwiniętych krajach UE, także w Polsce, znaczną część wydatków publicznych ponoszą samorządy. To Bruksela ma decydować o tym, jak mają wydawać pieniądze samorządowcy dajmy na to w Bremie, Krynicy czy Lille? W jaki sposób połączyć demokratyczną strukturę Unii Europejskiej i centralne zarządzanie finansami? Opowieści o powołaniu wspólnego ministra finansów to nie są dykteryjki, które można sobie opowiadać na przyjęciu. Trzeba wiedzieć, co to ma znaczyć w praktyce.

Rozumiem, że chodzi między innymi o lepszą kontrolę niektórych krajów strefy euro, żeby uniknąć takiej sytuacji, jaka miała miejsce w Grecji.

Kiedy była dyskutowana pierwsza transza pomocy dla Grecji, to według doniesień prasy, pani Merkel, która świetnie znała stan greckiej gospodarki, starała się przekonać swoich partnerów do tego, żeby ten ciężko zadłużony kraj nadal kupował na kredyt niemieckie uzbrojenie i samoloty. Grecja oczywiście nie była w stanie zapłacić swoich długów, ale dla pani kanclerz ważniejsze było utrzymanie zatrudnienia w niemieckich zakładach zbrojeniowych. A to zapewniały zakupy Gracji.

W czasach, kiedy byłem doradcą prezydenta Komorowskiego, mieliśmy spotkanie z wiceprezesem Deutsche Banku. Jego zdaniem największy problem z greckimi bankami polegał na tym, że Grecy kupowali niemieckie samochody. A ponieważ nie mieli pieniędzy, to zaciągali kredyty w greckich bankach, które refinansowały się w bankach niemieckich, takich jak Deutsche Bank. Potem się okazało, że Grecy są niewypłacalni, i teraz Niemcy mieli problem, bo ich kredyty dla greckich banków przestały być obsługiwane. Ale przecież problemem nie były greckie banki. Gdyby Grecy nie kupowali tych niemieckich aut, to odpowiednio mniejsze byłoby zatrudnienie w zakładach Mercedesa, BMW i tak dalej. Można udzielić kredytu komuś, kto nie zapłaci raz. No może jeszcze raz. Ale kiedy to się robi przez wiele lat, to nie trzeba udawać, że się nie wie, co się robi. Wiedzieli. Chodzi o to, że zatrudnienie w niemieckich fabrykach samochodowych było jednak ważniejsze. A za złe kredyty niemieckich (francuskich, włoskich, różnych międzynarodowych) banków płaci cała Unia Europejska – my wszyscy.

Nie bardzo rozumiem, jak pan sobie w takim razie wyobraża dalsze funkcjonowanie strefy euro bez jej gruntownej przemiany. A w „ministra finansów” pan nie wierzy.

Kiedy tworzono Międzynarodowy Fundusz Walutowy, pojawił się pomysł, by pilnować nie tylko tych krajów, które mają trwałe deficyty w bilansie handlowym, ale również trwałe nadwyżki. Nic z tego wówczas nie wyszło. Kilka lat temu przeniesiono to do kryteriów oceny makroekonomicznej równowagi i stabilności w eurolandzie i w UE. Zapisano w odpowiedniej dyrektywie. I co? I nic. Niemcy permanentnie przekraczają, raz im to zamarkowano i na tym się skończyło.

Ilustracja: Bartosz Mamak
Ilustracja: Bartosz Mamak

Z tego wynika, że strefa euro jest nie do utrzymania.

Czy strefa – tego nie wiem. Może jest jeszcze do uratowania. Natomiast polityka prowadzona w strefie jest moim zdaniem dla niej samobójcza. Jest to polityka mechanistycznego trzymania się fiskalnych kryteriów z Maastricht. To są kryteria pozbawione teoretycznego uzasadnienia i wymyślone w zupełnie innych warunkach gospodarczych. Iloraz relacji deficytu budżetowego do PKB i relacji długu publicznego do PKB, jest tempem wzrostu zadłużenia publicznego. A w warunkach równowagi stopa wzrostu długu równa się stopie wzrostu PKB. W połowie lat 90., kiedy te kryteria wprowadzano, stopa wzrostu w przyszłych krajach strefy euro wynosiła około 5 proc. a przeciętna relacja długu do PKB wynosiła około 60 proc. Wobec tego granicą kryterium deficytu musiał być wynik równości 60 proc. relacji długu do PKB razy 5 proc. wzrostu równa się 3 proc. relacji deficytu do PKB.

Od tego czasu wszystko się zmieniło, stopa wzrostu nigdzie nie sięga 5 proc., większość krajów notorycznie tych kryteriów nie spełnia, ale i tak stale są one fundamentem polityki fiskalnej i pieniężnej UE.

Otóż to. Kryteria z Maastricht nie są sztywnie egzekwowane w stosunku do niektórych państw. Kiedy Jean-Claude’a Junckera zapytano, dlaczego Francja nie przestrzega tych kryteriów i uchodzi jej to na sucho, odpowiedział – dlatego że to Francja.

Do globalnego kryzysu finansowego 2007 r., w latach 1970–2007, w Niemczech deficyt budżetowy wystąpił 31 razy, w Wielkiej Brytanii 30 razy, we Francji (w latach 1978–2007) nigdy nie było nadwyżki budżetowej, we Włoszech to samo. Przecież w tym czasie w tych krajach rządziły partie lewicowe, prawicowe, jakie kto chce. Ale deficyty jakoś nie były na to szczególnie wrażliwe. Czy to znaczy, że wszyscy bez wyjątku ministrowie finansów są szaleni w szastaniu publicznymi pieniędzmi? Nie byli ani nie są. Problem leży gdzie indziej. Kiedy prywatne oszczędności są permanentnie większe niż prywatne inwestycje, to albo przychodzi recesja – chyba że wybawi nas od niej popyt zagranicy – albo trzeba się ratować deficytem budżetowym. Tymczasem sztywne trzymanie się kryteriów z Maastricht po kryzysie 2007 r. prowadziło do stałych tendencji deflacyjnych i kurczenia się gospodarek w całej Unii Europejskiej.

Poza Niemcami…

Prawda, ale dlatego, że Niemcy żyli i żyją z nadwyżki eksportu nad importem rzędu przeszło 7 proc. PKB, lokowanej na całym świecie. Bez tego ich wzrost byłby mizerny, a bezrobocie znacznie większe. Ale ich permanentne nadwyżki eksportowe to permanentne deficyty Grecji i innych krajów. Czy to może być wyjście dla świata, gdyby taką strategię rozwoju miały stosować jednocześnie wszystkie kraje? No chyba, że te nadwyżki lokowaliby na Marsie.

Podobnie jak wielu innych ekonomistów, twierdzi pan, że polska gospodarka musi stać się bardziej konkurencyjna, że „musimy być zdolni do wytwarzania produktów zaawansowanych, dobrej jakości”, bo produkcją okien, w której jesteśmy liderem, nie zbudujemy sobie konkurencyjności.

Mamy obecnie 13–14 proc. zaawansowanych produktów w eksporcie. Powinniśmy mieć przynajmniej dwa, trzy razy tyle.

Za złe kredyty niemieckich (francuskich, włoskich, różnych międzynarodowych) banków płaci cała Unia Europejska – my wszyscy. | Jerzy Osiatyński

Jaka jest rola państwa w tym pobudzeniu innowacyjności? W rozmowie z „Polityką” powiedział pan, że zadaniem państwa jest „dostarczanie informacji, wspieranie start-upów, prowadzenie badań podstawowych, na które większość firm nie jest sobie w stanie pozwolić”. Czy tak jest w Polsce?

Odpowiem tak. W tym wywiadzie przytaczam tylko pomysły Mariany Mazzucato z jej książki „Przedsiębiorcze państwo”, do której zresztą pan premier Morawiecki napisał przedmowę, a także Daniego Rodrick’a i innych na temat nowoczesnej polityki przemysłowej państwa – jej celów, instrumentów realizacji i wyników. Ale jej powodzenie zależy od spełnienia kilku zasadniczych warunków. Jednym jest warunek instytucjonalny. Kadra menadżerska firm musi być obsadzana w trybie konkursowym i na podstawie kwalifikacji biznesowych, a nie innych. I to ona musi samodzielnie podejmować decyzje biznesowe i za nie ponosić odpowiedzialność. W przeciwnym razie będzie to tylko marnotrawstwo publicznych pieniędzy.

Drugi warunek dotyczy klimatu, w jakim prowadzona jest działalność inwestycyjna. Postęp techniczny dokonuje się głównie przez to, że nowe generacje prywatnych inwestycji uprzedmiatawiają nowe technologie, nowe produkty lub otwierają nowe zastosowania i nowe rynki. Ale nie chodzi tu o te prywatne inwestycje, które będą napędzane przede wszystkim państwowymi zamówieniami na budowę dróg, mostów, lotnisk czy stadionów. Oczywiście ze wzrostem wykorzystania środków Unii Europejskiej inwestycje w infrastrukturę będą realizowane przez firmy prywatne i dzięki temu będą one inwestowały. Ale gros inwestycji prywatnych to powinny być te, które od środków UE nie zależą i ten prywatny sektor per se ma wprowadzać te nowe rozwiązania. I ma funkcjonować nawet bez pomocy Unii. Takie inwestycje powinny stanowić 60–80 proc. wszystkich.

Dlaczego tak nie jest?

Jeśli jeden minister będzie tworzył prawo, w rezultacie którego każdemu przedsiębiorcy będzie można zablokować rachunki, podejrzewając go, że dokonał przestępstw skarbowych, zaś inny minister będzie mówił, że ze względów mobilizacyjnych w przyszłości być może przejmie nad pewnymi przedsiębiorstwami kontrolę i żądał od nich od zaraz przysyłania mu sprawozdań i planów finansowych firmy, to co to znaczy z punktu widzenia przedsiębiorczości i decyzji inwestycyjnych? Strach i niepewność. To nie są warunki, w których może powstawać inicjatywa gospodarcza, a przedsiębiorca będzie się troszczył o długofalową pozycję konkurencyjną. W takich warunkach będzie on chciał zarobić tyle, żeby zapewnić sobie i rodzinie godny byt, a następnie sprzeda firmę.

Widzę tu dwie kwestie. Z jednej strony przewidywalność legislacyjna, groźby i kary – które zapowiadają różni ministrowie, między innymi ministrowie sprawiedliwości i obrony. Z drugiej, projekty samego Mateusza Morawieckiego przedstawione w Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju, które mają unowocześnić polską gospodarkę. Chodzi na przykład o odbudowę przemysłu stoczniowego czy projekt budowy polskiego samochodu elektrycznego. Przeciwnicy twierdzą, że to centralne planowanie w najgorszej postaci, które skończy się zmarnowaniem publicznych pieniędzy. Co z tego, że rząd kupi jeden czy dwa statki, jeśli rynek nie zamówi więcej. Podobnie z samochodem elektrycznym – czym ma konkurować ze światowymi potentatami?

Polskie doświadczenia z okresu centralnego planowania na pewno nie są zachęcające, dlatego rozumiem i podzielam ostrożność w ocenach tych projektów. Tym bardziej, że ze wspomnianymi warunkami instytucjonalnymi też jesteśmy na bakier. Natomiast finansowane przez państwo badania podstawowe dotyczące nowych technologii udawały się w wielu krajach, mogą się więc udać także w Polsce. Trudniej może być w fazie komercyjnego wykorzystania wyników tych badań. Ale gdy chodzi o odbudowę przemysłu stoczniowego, jestem sceptyczny.

Ekonomista Ignacy Morawski w rozmowie ze mną twierdził, że poważne zagrożenie dla polskiej gospodarki wynika ze sprzęgnięcia tych wielkich projektów infrastrukturalnych z nacjonalizacją znacznej części sektora bankowego. Morawski obawia się, że decyzje inwestycyjne i kredytowe państwowych banków będą motywowane politycznie, a nie podparte racjonalną analizą ekonomiczną.

Ten argument wiąże się z mechanizmem doboru i oceny kadr. Tymczasem obserwujemy raczej ścieranie się różnych interesów i grup politycznych niż zdrową konkurencję pomiędzy wykwalifikowanymi kadrami o wysokie stanowiska kierownicze. Taki stan rzeczy stwarza poważne zagrożenie dla całej idei nowoczesnej polityki przemysłowej. Trzeba jednak trzymać kciuki, aby dla dobra Polski ta polityka się jednak powiodła.