„Polska w ruinie”, wersja opozycyjna
„Boję się, że, jak sytuacja w kraju będzie się pogarszać, moje dzieci wyjadą” – mówi znany aktor. „Nie wytrzymam, wyjadę z tego [tu soczyste przekleństwo] kraju” – rzuca inna osoba w mediach społecznościowych. Po dwóch latach rządów PiS-u, podobne deklaracje padły w Polsce z ust wielu osób. Nie ma tu mowy o korzystaniu z „wolnego przepływu osób” w ramach UE. Ani też o wędrówce w poszukiwaniu poprawy bytu za Odrą czy kanałem La Manche. To ciężka od symboliki deklaracja polityczna, nowa odsłona hasła „Polska w ruinie”. Krzyk rozpaczy wielu osób w sytuacji, gdy okazuje się, że znaczna część ich rodaków ochoczo popiera PiS (według najnowszego sondażu IBRIS: 40 proc. deklaracji), na przekór podważaniu przezeń trójpodziału władzy czy upartyjniania kolejnych instytucji. A partie polityczne, z którymi wypowiadający te słowa się utożsamiają, w sondażach lecą w dół.
Oczywiście, łatwiej sformułować deklarację wyjazdu, wyartykułować specyficzny emigracyjny szantaż, niż naprawdę to zrobić. Wszystko to przenosi nas jednak do pytań o polski patriotyzm – nie w kategoriach abstrakcyjnych, ale tu i teraz, w 2017 r.
Wyjaśnienia globalne
Niemało z publikowanych w ostatnim czasie analiz, które poruszały temat patriotyzmu w kontekście globalnym, wskazuje na powstanie w społeczeństwach zachodnich demokracji dwóch wzajemnie rzekomo niekomunikujących się, ścierających się grup.
Dobry przykład stanowi książka „The Road to Somewhere” Petera Goodharta, swego czasu redaktora naczelnego tygodnika „Prospect”. Publikacja miała na gorąco wyjaśnić powody Brexitu. Goodhardt podzielił Brytyjczyków na dwie grupy: ludzi, którzy w zglobalizowanym świecie osiągnęli taki status, iż mogą żyć dosłownie gdziekolwiek, oraz takich, którzy nigdzie się nie wybierają, bo nie chcą lub nie mogą sobie na to pozwolić. Fakt, że pierwsza grupa, mająca ciągoty do życia w uniwersalnym świecie sztuki, nauki itd., występowała w dziejach „od zawsze”, poczynając od starożytności, umyka autorowi.
Dość podobnie, w eseju „How Nationalism beats Globalism” Jonathan Haidt, autor „Prawego umysłu”, tłumaczy dzisiejsze problemy polityczne powstaniem dwóch grup. Są to z jednej strony przychylni „sekularno-racjonalnym” wartościom, takim jak emancypacja, postęp czy autoekspresja, „globaliści”, z drugiej – zwracający się w stronę bardziej tradycyjnych wartości, jak rodzina, religia, hierarchia, „nacjonaliści”. Zdaniem Haidta, globaliści, zamiast krytykować nacjonalistów za ich domniemany rasizm i egoizm, powinni raczej zrozumieć, że ich głos jest wołaniem o wyraźne granice wspólnoty, prawdziwą solidarność i bezpieczeństwo.
Tutaj znów, można byłoby spojrzeć na argumentację sceptycznym okiem, pytając np., jakie są granice wzajemnego zrozumienia i czy nie jest utopijne założenie Haidta, że doprowadziłoby ono między „globalistami” a „nacjonalistami” do zaniku zasadniczych różnic. Niemniej w tych polityczno-emocjonalnych opisach „wielkiego podziału” odnajduje się przynajmniej część czytelników, którzy w pierwszej kolejności zapytają o utracone poczucie bezpieczeństwa, w świecie ekspresowych przemian technologicznych, których obywatele chcą i obawiają się jednocześnie. Powyższe analizy mogą być dla nas przydatne, jednak tylko pod warunkiem, że zgodzimy się, że w naszym własnym kontekście sprawa narodowa – na tle tsunami globalizacji – okazuje się jednak bardziej zawiła.
W naszym własnym kontekście sprawa narodowa – na tle tsunami globalizacji – okazuje się bardziej zawiła. | Jarosław Kuisz
Wyjaśnienia lokalne
Kim jesteśmy w świecie przyśpieszonej globalizacji i wolniejszej europeizacji? Od kilkunastu lat społeczeństwa Starego Kontynentu intensywnie pytają o własną tożsamość. Mogłoby się wydawać, że Polska ma na tym tle inne doświadczenia. Dość wspomnieć o sukcesie ekonomicznym kraju w wychodzeniu z nędzy schyłkowego PRL-u czy braku masowego napływu imigrantów, który obywateli państw zachodnich skłania do refleksji nad granicami wspólnoty.
A jednak, pomimo tego, problem tożsamości prześladuje nas w równym stopniu co innych. Tym bardziej, że w ostatnich latach definitywnie skończyło się to, co nazwać należy postkomunistycznym mitem Zachodu, tj. wiara w świat lepszy materialnie i moralnie, do którego wystarczy dołączyć, aby rozwiązać wszystkie problemy.
Luksus imitacyjny trwał ćwierć wieku i w dużej mierze dzięki niemu niepokoje współczesnego świata nas omijały. W tym czasie, gdy my chętnie wiązaliśmy nadzieje z projektem zjednoczonej Europy, na Zachodzie w wielu państwach wyrywano sobie włosy z głowy, zastanawiając się, co robić z państwami narodowymi. Przykładem mogą być losy Traktatu z Maastricht (1992), który we Francji przeszedł o włos, a w Danii nie został zaakceptowany; gdy referendum powtórzono, w Kopenhadze doszło do zamieszek z użyciem broni palnej – po raz pierwszy od czasu II wojny światowej.
Przez wiele lat nie zaprzątaliśmy sobie tym wszystkim głowy. Tym większym zaskoczeniem była prawdziwa eksplozja około roku 2015 r. symptomów rozczarowania Zachodem i ucieleśniającej go dla wielu osób Unii Europejskiej. Koniec postkomunistycznego mitu Zachodu ma ogromne konsekwencje polityczne. Skoro Zachód nie odgrywa już roli punktu orientacyjnego, to w poszukiwaniu nowego niemal automatycznie wracamy do własnej przeszłości.
Polska, państwo, patriotyzm
To, że osoby deklarujące chęć emigracji z powodu rządów PiS-u oraz te, które wyrażają wobec tej partii poparcie, dzieli niejedno, jest oczywistością. Warto zatem ujawnić, co mają ze sobą wspólnego. Niedawno w rozmowie ze znanym dziennikarzem starszego pokolenia zapytałem, czy po 30 latach wolnej Polski ma poczucie, że po raz pierwszy od XVIII w. nasze państwo na trwałe zajęło miejsce na mapie Europy. „Nie, to nadal wydaje się jakieś nierzeczywiste…” – szczerze odpowiedział człowiek sukcesu. Podobny brak wiary w teraźniejsze polskie państwo cechuje dzisiejszy rząd w Warszawie, który dyskredytuje ostatnie trzy dekady budowania państwowości, choćby swoją działalnością w odniesieniu do mediów publicznych, sądów powszechnych czy armii zawodowej.
Gdyby wziąć serio obecnie rozpowszechnioną retorykę – dotąd wszystkie one pozostawały we władaniu „zewnętrznych” wobec społeczeństwa polskiego sił. Można odrzucić ten typ myślenia jako nonsens. Taka argumentacja znajduje jednak pewne uzasadnienie w polskich kodach kulturowych XIX i XX w. Jeden z najważniejszych sprowadzić należy do konstatacji, że zewnętrzne unicestwienie państwa nie przekreśla bytu ojczyzny. To „odkrycie” dokonane po 1795 r. posłużyło Polakom w roku 1939 i później.
Niezależnie od sporów, jakie można prowadzić na ten temat, faktem jest, iż wracając do pytań o polską tożsamość w XXI w., nie można udawać, że polska wspólnota nie ma i takiego „kleju”. Tłumaczy to dlaczego – mimo że nowe polskie państwo ma prawie 30 lat – jeśli nie sens, to istotny fragment polskiej tożsamości, wciąż regeneruje się poza państwem czy obok niego. Jeśli sobie tego nie powiemy, nie będziemy mogli zrozumieć, z jakiego powodu można było nakręcić film „Smoleńsk” (2016) lub rzucać z powodzeniem hasło „Polska w ruinie”. Są to opowieści, które rozchodzą się ze świadectwem rozumu, a jednak uderzają w istotną strunę – to odrzucenie państwa, w którym się żyje, jako obcego, narzuconego, zewnętrznego w stosunku do wspólnoty. Jak widać, czasem utrwalone kody kulturowe oddziałują silniej niż informacje dostarczane przez własne zmysły.
Regeneracja
Jakie inne idee poddawane są intensywnej regeneracji od 2015 r.? Przypomnijmy kilka z nich, na przykład: „Naród polski to idea wyższa od państwa”; „Klęska to duchowy tryumf nad wrogiem”, „Jednorazowy zryw ważniejszy jest niż procedury prawne” itd. Bez trudu można podstawić pod te hasła konkretne wydarzenia z ostatnich miesięcy.
Jakkolwiek by nam się to nie podobało, te wzory życia duchowego składają się na polskość (lub jedną z jej ważnych interpretacji) – i domagały się po ćwierćwieczu europeizacji-globalizacji przypomnienia czy przepracowania, a nie prostej negacji. Tym bardziej, że na pytanie – czy opłaca się być Polakiem? – w wymiarze wyłącznie ekonomicznym, odpowiedź musiała być negatywna. Miliony rodaków przecież dokonały porównania wysokości pensji nad Wisłą i nad Tamizą, spodziewanej wysokości rent i emerytur itd., by następnie podjąć decyzję o emigracji.
Warto podkreślić: ci, którzy dziś rzekomo chcą wyjechać z „Polski PiS-u”, także powtarzają arcypolski kod romantyczny – kod emigracji politycznej. Nie myślą zatem w kategoriach długotrwałej rywalizacji międzypartyjnej, procesu budowy kontrlobby politycznego czy realnego zakorzenienia społeczeństwa obywatelskiego.
Przeciwnie, jak w 1831 czy 1981 r., myślą o „emigracji romantycznej” z „nieswojego kraju”, retorycznie – niemal popowstaniowej czy „pojaruzelskiej”. I przez nich także, paradoksalnie, regeneruje się polskość czasów zaborów czy okupacji, a nie doby własnego, suwerennego państwa. Rzekłby ktoś, że po prostu umywają ręce od odpowiedzialności za kształt Rzeczypospolitej.
Wiemy, że walka o istnienie naszego państwa przed 1989 r. w wielu przypadkach wymagała bezkompromisowości. Ale życie we wspólnym państwie to pasmo niekończących się kompromisów. | Jarosław Kuisz
Być może dopiero pokolenie Polaków urodzonych po 1989 r. – jeśli zmierzy się z kodami kulturowymi doby podległości – będzie czuło się po prostu u siebie. Jeśli nie zmierzy się z tym wyzwaniem otwarcie, po prostu sięgnie po „uśpione” wzorce polskich zachowań z przeszłości. Tak czy inaczej, przy wszystkich różnicach opinii, z czasem będzie ono zmuszone na swój sposób powiązać kody czasów niesuwerenności i suwerenności, bo z tego (pomijając już nawet I oraz II RP) po 30 latach III RP także już składa się polskość.
I tu pojawia się szansa na to, by żyć w państwie polskim – po prostu. Co oznacza, traktowane poważnie przez nas samych (a nie dlatego, że tak mówi „Unia” itp.), gwarancje osobistego bezpieczeństwa, bezstronność systemu prawnego, wolność od groźnego nadzoru ze strony państwa, uznanie, że publiczna różnica zdań może być na dłuższą metę sensowna.
Wiemy, że walka o istnienie naszego państwa przed 1989 r. w wielu przypadkach wymagała bezkompromisowości. Ale życie we wspólnym państwie to pasmo niekończących się kompromisów, które zakładają minimum szacunku do osoby o odmiennych poglądach. Kompromisy te mogą być źródłem zespołowego sukcesu.
Wiemy jednak także, że przynajmniej część pokolenia polityków, wychowanych w czasach niesuwerenności, wciąż ma z tym zestawem „banałów” istotny kłopot.