„Jesteśmy w Polsce. Nikt nie może nam nic nakazać!” – tuż po ogłoszeniu opinii Komisji Weneckiej kurtuazyjnie wyjaśnił jeden z posłów partii rządzącej. Myśl ochoczo, swoimi słowami, powtórzyło kilku innych polityków Prawa i Sprawiedliwości. Oczywiście, to „tylko” kolejna odsłona ciągnącej się od wielu tygodni ni to wojny podjazdowej, ni to szarpaniny rządu premier Beaty Szydło z (niemal) całym światem.

Jakiś czas temu Witold Waszczykowski po pierwszych mało przychylnych reakcjach z zagranicy zapowiadał przecież „pojednawczo”: „Damy odpór atakom”. I nie rzucał słów na wiatr. W odpowiedzi na list zatroskanych o stan demokracji nad Wisłą amerykańskich senatorów wystosowano ekspresową odpowiedź. A w niej można było znaleźć znamienne zdanie: „Państwa troska o sprawy Polski jest ważna i cenna. Jednak zainteresowanie i dobra wola amerykańskich polityków nie może przekształcić się w pouczanie i narzucanie działań dotyczących wewnętrznych spraw mojej Ojczyzny” [podkreślenie – J.K.]. Zresztą jeszcze zanim Komisja Wenecka zajęła stanowisko, po wycieku projektu pisma została taktownie pouczona przez szefa MSZ, że wkracza „na niebezpieczną ścieżkę politycznego sporu z Polską”. Przykłady można by mnożyć.

Skąd zatem zaskoczenie? Wypowiadana w języku dyplomacji, skądinąd dość prosta co do treści myśl, w ciągu ostatnich 25 lat słyszana była raczej na marginesach głównego nurtu polskiej polityki, jeśli w ogóle. Dziś jednak nagromadzenie tak soczystych wypowiedzi najważniejszych polityków w kraju powinno nam dać do myślenia nie tylko jako powód do krytyki tego czy innego polityka czy refleksji nad stanem dobrych manier w Polsce. Warto raczej zadać sobie pytanie, jak to możliwe, że tak wielu rodaków ów dyplomatyczny zwrot specjalnie nie razi (nie można nie zauważać, że w ostatnim sondażu CBOS chęć głosowania na PiS zadeklarowało aż 40 proc. ankietowanych). Przeciwnie, budzi przekorę i wesołość.

Jeśli na moment powstrzymamy się od rytualnego krytykowania postępowania PiS-u w tej czy innej sprawie, to warto zastanowić się nad tym, jak to możliwe, że ów antyzachodni kurs jest gotowych akceptować tak wielu Polaków. W którym momencie przestał działać ów sławetny argument: „…szanowna Pani, szanowny Panie, na Zachodzie to nie byłoby możliwe!”, argument, który nie tylko zawstydzał całe roczniki ambitnych rodaków, ale też dawał nadzieję, mobilizował do heroicznych wyrzeczeń i wysiłków ekspresowej modernizacji po 1989?

Ilustracje: Marta Zawierucha
Ilustracje: Marta Zawierucha

————————————————————————————————————————-

Czytaj także pozostałe teksty z Tematu Tygodnia:

Norman Davies,  „Wschód – Zachód, czyli głębokie niezrozumienie” – „Zachód jako jednolita całość nie istnieje”

————————————————————————————————————————-

Moralnie lepszy Zachód

Gołym okiem widać, iż ważny dla wielu roczników Polaków, przeżywany indywidualnie, unikalny, postkomunistyczny mit Zachodu właśnie dożywa swoich dni. Po upadku komunizmu przez długie lata w całej Europie Środkowo-Wschodniej podejście do państw Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych było niemal bezkrytyczne. Częściowo wiązało się to z masowym pragnieniem ucieczki od upokarzającego, szarego świata biedy, gospodarki niedoborów i szaleństw centralnego planowania, udawanej polityki oraz idiotyzmów cenzury. Jednak nie tylko. Po sromotnej klęsce Związku Radzieckiego w zimnej wojnie, państwa Zachodu odzwierciedlały także świat lepszy pod względem moralnym. Dzięki zawaleniu się żelaznej kurtyny odkrywano ze zdumieniem, że w krajach postkomunistycznych mieszkańcy wytworzyli sobie zupełnie nierealistyczne wyobrażenie Zachodu. Na podstawie produktów popkultury i tekstów kultury wysokiej, zmieszanych zwykle z mglistymi wspomnieniami z okresu przedwojennego, ulepiono mit, fantazję, która miała wszakże ogromne znaczenie praktyczne.

Otóż po 1989 r. ów postkomunistyczny mit Zachodu mobilizował Polaków do rzeczywistych, wielkich reform instytucjonalnych, gospodarczych i społecznych. Niemal jednocześnie, ponad podziałami partyjnymi, jednoczył, jeśli nie wszystkich, to na pewno większość rodaków, których wspólnym doświadczeniem było niezawinione ubóstwo i zniewolenie. Zastanawiając się nad zwrotami w polityce na przełomie 2015 i 2016 r., warto podkreślić, że aż tak bezkrytyczny stosunek do Zachodu wcale nie jawi się jakąś dobrze utrwaloną tradycją. Przeciwnie, sięganie do sezamu pomysłów z Zachodu zwykle konkurowało z pragnieniem zamykania się za szczelnymi murami własnej kultury. U schyłku I RP zwolennicy oświecenia siłowali się z sarmatyzmem. W XIX w. wśród naszych narodowych wieszczów, redefiniujących polskość w warunkach rozbiorów, rozpowszechniony był krytyczny stosunek do rozmaitych aspektów cywilizacji Zachodu. A XX wiek to już festiwal rozczarowań, wśród których wyróżnia się niewywiązanie się ze zobowiązań sojuszniczych Francji i Wielkiej Brytanii w 1939 r. czy „oddanie” Europy Wschodniej ZSRR w wyniku porozumień jałtańskich.

Jednak wraz z degrengoladą realnego socjalizmu nurty sceptyczne wobec Zachodu schodziły na plan dalszy. Zresztą mało kto miał okazję samodzielnie zagłębiać się w skomplikowaną materię, mało kto znał dość dobrze języki obce. Tymczasem „Die Grenzen meiner Sprache bedeuten die Grenzen meiner Welt”, jak zauważył klasyk. W efekcie już w latach 80. sama możliwość wyjazdu za żelazną kurtynę jawiła się jako „rozkosz”, jak to w każdym razie określił dzisiejszy szef Rady Europejskiej Donald Tusk.

————————————————————————————————————————-

Czytaj także pozostałe teksty z Tematu Tygodnia:

Dubravka Ugrešić, „Wielka grabież” – kto na Bałkanach przegrał na transformacji?

————————————————————————————————————————-

Nic dziwnego, że od początków III RP na potęgę kopiowano rozmaite rozwiązania ustrojowe i technologiczne, prawne i ekonomiczne, nadal bardziej wyobrażając sobie lepszy świat, niż znając go z autopsji. Tak pojmowany Zachód stanowił fantasmagoryczny monolit. Liberalna demokracja nie była morderczą pracą wielu pokoleń nad kompromisami, ale Dobrem samym. W pewnym sensie, ostro krytykowany przez intelektualistów z Zachodu, Francis Fukuyama w swoim eseju „The End of History?” z 1989 r. być może najlepiej uchwycił wyobrażenia obywateli postkomunistycznej Europy.

Po 27 latach

Ta epoka należy do przeszłości. Z nowym spojrzeniem na państwa Europy Zachodniej i Stany Zjednoczone wiązała się seria kryzysów, które sprawiły, że Zachód przestał się wydawać przede wszystkim moralnym szczytem aspiracji. To nie jedno wydarzenie, lecz cały łańcuch rozczarowań, o którym w świecie bez cenzury na bieżąco Polaków informowano. A był to proces rozciągnięty w czasie. Oszustwo w sprawie broni masowego rażenia w Iraku, tajne więzienia CIA, stosowanie starej praktyki tortur pod wymyślnymi nazwami, brudne kulisy kryzysu finansowego roku 2008, WikiLeaks, gorszące awantury o Grexit i Brexit, wyborcze sukcesy eurosceptyków… – wyliczankę można kontynuować wedle rozmaitych parametrów. Niebagatelne znaczenie miało stopniowe „odkrywanie”, że Unia Europejska to nie tylko piękna idea, niemal realizacja wiecznego pokoju Immanuela Kanta, ale i codzienna, często niezbyt urodziwa gra interesów państw narodowych.

Wszystko to nie zmienia faktu, że nadal można rozsądnie wyrażać życzenie pozostawania w ramach UE. Osiągnięcia gospodarcze czy technologiczne Zachodu niezmiennie mogą stymulować do innowacji. Jednocześnie jednak można nie życzyć sobie ani europejskiej waluty, ani proponowanych przez Brukselę pomysłów na kwoty w sprawie uchodźców. Ekonomistów nikt dziś nie musi zachęcać do snucia wieloletnich planów samodzielnego rozwoju w ramach jednego państwa. Każdy poważny polityk, niezależnie od przekonań ideowych, musi zastanawiać się nad janusowym obliczem obecności w UE, skutkującej choćby tzw. drenażem mózgów.

A jako że wspomnienie upokarzającej biedy u schyłku Polski Ludowej nie przechodzi na następne pokolenia, to młodzi Polacy coraz częściej w ogóle nie wiedzą, że piękny postkomunistyczny mit Zachodu istniał. Świat jest na wyciągnięcie ręki, co jednak niczego ani na plus, ani na minus nie przesądza. Pro futuro warto odnotować, iż, według badań, to najmłodsi badani Polacy zdecydowanie częściej sprzeciwiali się przyjmowaniu uchodźców z terenów objętych konfliktami zbrojnymi.

Tak oto w każdym razie nieco infantylne, choć nie pozbawione pewnego uroku, podzielane przez większość rodaków, prostoduszne i raczej bezkrytyczne nastawienie do Zachodu niepostrzeżenie wyparowało.

Zawiedziona miłość

Dopiero teraz można powrócić do antyzachodnich reakcji polityków PiS-u, którzy nie obawiają się kary ze strony wyborców. Okładki prawicowych tygodników ostrzegają przed „nadzorcami” czy „komisarzami” z Unii. W takim otoczeniu Jarosław Kaczyński, wyczuwając nastroje niemałej części rodaków, może wypowiadać słowa, których na początku lat 90. by nie wypowiedział: „Jesteśmy atakowani za nic. (…) Jeśli ktoś powinien się troszczyć dziś w Europie o swoją wolność, to raczej obywatele na Zachodzie. Jeśli gdzieś poprawność polityczna i prawo karne zabraniają mówić, to nie w Polsce”.

Na pierwszy rzut oka w 2016 r. przywrócono „realistyczne” spojrzenie na świat. Można jednak obawiać się, że tylko pozornie. Zamiast metaforycznego upodmiotowienia III RP czy przydzielenia jej roli partnera najważniejszych państw w UE, oglądamy coś zupełnie innego, a mianowicie – negatyw poprzedniej sytuacji. Wcześniej Zachód był nieskazitelny, niemal śnieżnobiały, teraz zaś dostrzega się wyłącznie brudne plamy. Nic nie przekonuje o tym lepiej niż popularne na prawicy, zwykle wypowiadane serio, a przecież z historycznego punktu widzenia absurdalne stwierdzenie, że podporządkowanie komunistycznej Moskwie zastąpiły dziś „dyktaty z Brukseli”. To nie żadna Realpolitik, jak często próbuje nam się opowiadać, ale zupełnie irracjonalna ocena stosunków międzynarodowych i miejsca Polski w świecie.

————————————————————————————————————————-

Czytaj także pozostałe teksty z Tematu Tygodnia:

David Priestland, „Europejczycy za burtą” – jakie są przyczyny upadku mitu Zachodu?

————————————————————————————————————————-

Na tle sprawy Trybunału Konstytucyjnego doskonale przy tym widać, że prawicy narodowej zupełnie zaciera się granica pomiędzy rozsądnym podkreślaniem znaczenia własnego państwa a jawnie antyeuropejskimi nurtami spod znaku francuskiego Frontu Narodowego czy brytyjskiego UKiP. Oczywiście, rozczarowanie skomplikowanym światem może stanowić siłę mobilizującą wyborców. Automatycznie jednak nie przekłada się na znalezienie recept na  skuteczną politykę. A przy tym dla przeciętnych obywateli tryumf skrajnego eurosceptycyzmu przyniesie nad Wisłą zgoła inne efekty niż nad Sekwaną i Tamizą.

Niestety, retoryka proeuropejska wraz z wypaleniem się postkomunistycznego mitu Zachodu utraciła wiele ze swojej siły oraz uroku. Nie będzie przesadą powiedzieć, że przyszłość i bezpieczeństwo naszego kraju należy do tego polityka, który przekona większość polskich wyborców, by odnaleźli się pomiędzy skrajnościami. Powrót do infantylnej wiary w Zachód jest bowiem niemożliwy, podobnie jak prowadzenie na dłuższą metę równie dziecinnej, a po stokroć gorszej w skutkach, polityki „dawania odporu”.