Bernard Haitink należy do generacji muzyków dziś już, niestety, prawie wymarłej. Mowa przecież o artystach urodzonych przed II wojną światową, a sam dyrygent 4 marca bieżącego roku obchodzić będzie osiemdziesiąte dziewiąte urodziny. Nie chodzi tu jednak o kwestie czysto metrykalne, ale o pewien system wartości wspólnych dla muzyków przynależących do tego pokolenia, który również jest dziś zdecydowanie deficytowy.
Pod tym względem nie należy jednak patrzeć na Haitinka jak na żywą skamieniałość, lecz jak na niezwykle ważne i wciąż produktywne ogniwo ewolucji estetyki muzycznej o kluczowym znaczeniu – mimo tego, że sam nie postrzega siebie w takich kategoriach. Artysta zauważył bowiem kiedyś, że gdyby nie Hitler i jego nacjonalistyczny fanatyzm, powojenna scena muzyczna wyglądałaby zupełnie inaczej. I wpłynęłoby to również na jego losy: „Nigdy nie zostałbym dyrygentem, gdyby wszystkie te katastrofy się nie zdarzyły. Byłoby wówczas więcej dyrygentów znacznie bardziej utalentowanych ode mnie”.
W odniesieniu do opery pokolenie Haitinka nazywane bywa „erą dyrygentów” – skądinąd także znakomitych symfoników – w opozycji do „ery reżyserów”, która nastała kilka dekad temu i dała stronie wizualnej prymat nad dźwiękową, radykalnie przedkładając wizję inscenizatora nad wierność kompozytorowi (i libreciście). Przedstawiciele rzeczonej „ery dyrygentów” wywarli zasadniczy wpływ na kształtowanie się wyobraźni muzycznej dalszych pokoleń wykonawców, a także słuchaczy – w końcu nierzadko to oni jako pierwsi zarejestrowali wiele dzieł na płytach lub ich interpretacje przez radio trafiły do ogromnych rzesz słuchaczy, na skalę nieznaną i nieosiągalną przedtem w historii. Zanim rozpowszechniła się telewizja (która zresztą na początku nie oferowała wysokiej jakości obrazu), liczyła się niemal wyłącznie muzyka – również w przypadku teatru operowego. Nic więc dziwnego, że dyrygenci zdobywający szlify w tamtych czasach nie wyobrażają sobie zaniedbania muzyki na rzecz pozamuzycznych fajerwerków czy innych rozpraszaczy.
W 2007 roku Haitink poprowadził w Covent Garden „Parsifala” Wagnera. Pytany o swoje wrażenia na temat produkcji, odpowiedział, że bardzo mu przykro, ale w takiej sytuacji zamyka się oczy i przeżywa samą muzykę. A są to słowa człowieka, który – choć przez ostatnich jedenaście lat nie występował w operze – ma w swoim dorobku wiele tytułów i legendarne nagrania tego gatunku, z „Pierścieniem Nibelunga” na czele, który zaczął nagrywać dla EMI równo trzydzieści lat temu. Problemy inscenizacyjne z natury nie dotyczą utworów symfonicznych, nieteatralnych, chociaż trudno oprzeć się wrażeniu, że coraz częściej sedno występu solowego pianistów, skrzypków, śpiewaków czy nawet dyrygentów sprowadza się do kwestii piarowych i marketingowych, na czele z szeroko pojętą mammomachią („szczuciem cycem”, męskim lub niewieścim). Haitink odcina się od takich strategii i podkreśla, że zależy mu na maksymalnej koncentracji, nie myśleniu „o rzeczach zbędnych – a tyle jest rzeczy zbędnych”.
Czasem jednak i jemu aspekty pozamuzyczne spędzają sen z powiek i napawają go lękiem, kiedy staje za pulpitem. Haitink przyznaje, że bardzo stresuje go końcówka finału mahlerowskiej „IX symfonii”, w której muzyka cichnie, gaśnie w pianissimo, aż wreszcie zapada całkowita cisza. I ta cisza – w tym utworze jak w mało którym – zdaje się integralną częścią partytury, naturalnym przedłużeniem fermaty na ostatniej nucie, oznaczonej ersterbend, „zamierając”. Jest to chwila bardzo ulotna i łatwa do unicestwienia, na przykład przez nadgorliwą publiczność. Dyrygent robi więc, co w jego mocy, by uzyskać i utrzymać tę drogocenną ciszę pod koniec „IX symfonii”: „[Czasem] Nie wiem, jak mi się to udaje, ale słuchacze są cicho. Ale znajdzie się na sali jeden czy drugi idiota, który krzyknie „Brawo!” i cały wysiłek na marne” – ubolewa Haitink.
Podczas grudniowego koncertu z Filharmonikami Berlińskimi w ich siedzibie uzyskał to, czego pragnął. Po tym, jak poprowadził „Dziewiątą” Mahlera, zapadła grobowa cisza. Czyli dokładnie taka, jakiej domaga się ten utwór, którego pierwsze dźwięki naśladują zaburzony rytm serca, cała jego tkanka programowa nasycona jest odniesieniami do pożegnania, odejścia, a Theodor Adorno o jej drugiej części mówił wprost jako o Totentanz, tańcu śmierci. Można też było odnieść wrażenie, że Filharmonicy Berlińscy grają, jakby był to ich ostatni koncert – oczywiście pod względem gigantycznego, dwustuprocentowego zaangażowania. Nie oznacza to bynajmniej, żeby w ich grze słychać było jakąkolwiek nerwowość. Simon Rattle, od wielu lat szef Berlińczyków, zauważył, że po występach pod dyrekcją Haitinka jego muzycy wydają się bardziej zrelaksowani i brzmią bardziej przestrzennie oraz ekspresywnie. Ten koncert był idealnym przykładem na poparcie tezy Rattle’a. W sumie nic dziwnego, że Haitink wpływa na wykonawców motywująco, a nie stresująco – w orkiestrze amsterdamskiego Concertgebouw, z którą stale współpracował od 1956 roku (w latach 1963–1988 jako jej dyrektor), mówiono o nim, że z nim gra się w większym skupieniu, a jednocześnie z większą intensywnością i swobodą.
Zaprezentowana przez Haitinka wizja „IX symfonii” Mahlera nie oferowała łatwego spełnienia ani taniego efektu, tylko trudne spełnienie i gigantyczny efekt. Dyrygent skarżył się kiedyś, że chociaż obecnie coraz więcej gra się Mahlera, to gra się go również coraz głośniej i kompozytor mógłby nie być z tego całkowicie zadowolony. Interpretacja, jaką Haitink zaproponował ostatnio w Berlinie, oszczędnie dawkowała forte, za to ukazywała niezwykłe, zniuansowanie piano, nie tylko dynamiczne, ale przede wszystkim barwowe. Na prawdziwe kulminacje trzeba się było naczekać – dyrygent nie śpieszył się zanadto (całość wykonania zajęła ponad półtorej godziny) i z bezwzględną konsekwencją opóźniał szczytowe momenty, doprowadzając w rezultacie do prawdziwie upojnej muzycznej petite mort.
Powiedzieć o Haitinku, że nadal jest w świetnej formie, to przesunąć punkt ciężkości i uwagi w kierunku nieistotnym, to znaczy ku wiekowi dyrygenta. Jest on artystą niezwykłym i z perspektywy historii, i teraźniejszości – począwszy od jego pierwszych nagrań aż po dzisiejsze występy. Może to właśnie takie funkcjonowanie – trochę poza czasem, a jednocześnie przecież w centrum swoich czasów – cechuje prawdziwą żywą legendę.
Koncert:
muzyka: Gustav Mahler
dyrygent: Bernard Haitink
orkiestra: Filharmonicy Berlińscy
Filharmonia Berlińska, 04.12.2017