Szanowni Państwo!

Polska wyprzedziła Stany Zjednoczone. To nie żart. Co prawda nie pod względem wielkości gospodarki czy jej innowacyjności, ale w dziedzinie niemniej spektakularnej – polityce. 5 września amerykańska polityka przeżyła – kolejny w ostatnim czasie – wstrząs. Tego dnia dziennik „The New York Times” zdecydował się na bezprecedensowy krok i opublikował anonimowy artykuł „wysokiego rangą” urzędnika Białego Domu.

Tekst zatytułowany „Jestem częścią ruchu oporu wewnątrz administracji Trumpa” stwierdza, że wielu nawet bliskich współpracowników prezydenta uznaje go za osobę „amoralną”, niezdolną do kierowania się wartościami i na tyle niestabilną, że… sabotują te jego działania, które uważają za najbardziej niebezpieczne. Jak? Na przykład… podkradając mu z biurka dokumenty do podpisu, pisze w najnowszej książce legenda amerykańskiego dziennikarstwa Bob Woodward. Publikacja artykułu wywołała falę komentarzy. Donald Trump zarzucił anonimowi „zdradę”. Ale krytycznie wypowiedział się także prezydent Barack Obama, który publicznie powiedział, że nie na tym polega system wzajemnego równoważenia się władz i że ludzie, jak ów anonim, „nie wyświadczają nam żadnej przysługi aktywnie promując 90 procent szaleństw wychodzących z Białego Domu, a następnie mówiąc: «Nie martwcie się. Powstrzymujemy pozostałe 10 procent»”. Bo nie ulega wątpliwości, jaki interes miał w publikacji wywiadu jego autor – nie chodziło o uspokojenie przeciwników Donalda Trumpa, ale zapewnienie sobie alibi, kiedy polityczna pozycja prezydenta się załamie lub pojawią się wobec niego absolutnie niepodważalne zarzuty. Wówczas autor będzie mógł się ujawnić, twierdząc: „Gdyby nie ja, byłoby jeszcze gorzej”. A przy okazji przypisać sobie część zasług za te decyzje, które wśród elektoratu cieszą się popularnością.

A jak to wszystko ma się do Polski?

Otóż, trudno nie odnieść wrażenia, że podobne dylematy jak autor tekstu w „New York Timesa” ma już od dawna Jarosław Gowin. Z jedną zasadniczą różnicą – Gowin swoje niezadowolenie z niektórych decyzji rządu prezentuje jawnie, nawet jeśli ostatecznie je popiera. Jak podczas słynnego głosowania zmian w Sądzie Najwyższym, podczas którego siedział z kamienną twarzą. Scena, która przeszła do historii ikonografii politycznej III RP.

Gowin dystansował się zresztą także do innych kontrowersyjnych ustaw obecnego rządu. O tak zwanej ustawie o IPN na początku czerwca mówił, że „wymaga ona korekty”, choć w styczniu głosował za jej przyjęciem. Z kolei, kiedy zwrócono mu uwagę, że niektórzy polscy przedsiębiorcy próbują obchodzić ustawę zakazującą handlu w niektóre niedziele, odpowiedział: „Nigdy nie wątpiłem w wybitną kreatywność polskich przedsiębiorców i mówię to z uznaniem”. Kiedy te przepisy były głosowane w Sejmie, Jarosława Gowina nie było na sali.

Nic więc dziwnego, że w przypadku ministra nauki i szkolnictwa wyższego – podobnie jak w przypadku anonimowego autora tekstu w „NYT” – pojawia się pytanie, dlaczego nadal jest w rządzie, kiedy do tak wielu jego działań odnosi się, mówiąc oględnie, z pewnym dystansem?

„Odpowiedź ma dwie płaszczyzny. Pierwsza wynika z realiów politycznych”, mówi Jarosław Gowin w rozmowie z Jarosławem Kuiszem i Karoliną Wigurą. „Reprezentuję mniejszościowy w Polsce zestaw poglądów: jestem nie tylko konserwatystą, ale i wolnorynkowcem. Takiego elektoratu mamy około 20 procent. Na dodatek jest rozproszony między PiS, PO, Janusza Korwin-Mikkego, Pawła Kukiza, Marka Jurka, no i moje ugrupowanie. Dlatego musiałem sobie zadać pytanie, z jakim poważnym obozem politycznym, reprezentującym znaczącą polskiego społeczeństwa, jestem w stanie wprowadzać i realizować moje konserwatywno-wolnorynkowe czy – jak kto woli – republikańskie reformy”.

W Platformie – twierdzi obecny wicepremier – żadnych reform nie dało się realizować, ponieważ Donald Tusk przekształcił ją w partię „całkowicie bezideową”. Takiej tezie zaprzecza jednak poprzedniczka Gowina na stanowisku Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego Lena Kolarska-Bobińska w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim, której zapis pojawi się na naszych łamach w najbliższych dniach. A na dowód przywołuje reformę… nauki właśnie, autorstwa Barbary Kudryckiej, która „mogła się niektórym nie podobać i z pewnością wymagała poprawek, ale bez wątpienia była głęboka”.

Drugi zasadniczy argument na rzecz obecności w rządzie, który przytacza Gowin, to właśnie jego „Konstytucja dla Nauki”, którą – jak przekonuje sam wicepremier – realizuje w drodze konsultacji i kompromisu, czyli inaczej niż reformy sądownictwa wprowadzane bez dyskusji przez rząd. I tu pojawia się kolejny paradoks. Gowin z jednej strony mówi, że polityka to sztuka kompromisu i „wyboru tego, co możliwe, a nie tego, co zawsze słuszne”. Z drugiej jednak porównuje politykę do… wojny, która na dłuższą metę może przynieść wyzwolenie, ale z bliska to „fetor trupów, smród ciągnący się za armią, głód, krew, chrzęst miażdżonych kości”.

Ostatecznie pojawia się więc pytanie, czy reforma nauki, którą wprowadza wicepremier, „warta jest mszy”, czyli w tym wypadku nie konserwatywnym, ale rewolucyjnym rządem?

„Gdyby nawet przyjąć słowa Gowina za dobrą monetę i założyć, iż rzeczywiście wierzy w to, że dokonywana przezeń reforma systemu studiów wyższych jest elementem budowy jakiegoś lepszego ustroju, to nie usuwa zasadniczych wątpliwości”, twierdzi Karolina Wigura z „Kultury Liberalnej”. „Przygotowywanie głębokiej reformy można porównać do budowy kamienicy. Kamienica, gdy się ją zbuduje, dla jednych będzie ładna, dla drugich brzydka, zawsze to jednak nowy dom. Kłopot w tym, że Jarosław Gowin stawia ten dom w mieście, które w sensie politycznym właśnie płonie”.

„Reforma szkolnictwa wyższego mimo pewnych podobieństw różni się charakterem od wielu zmian, które przeprowadził do tej pory rząd Prawa i Sprawiedliwości. Paradoksalnie jej uchwalenie wymagało od ministra poparcia licznych rozwiązań, które są sprzeczne z jego filozofią działania”, pisze na naszych łamach Stefan Sękowski z „Nowej Konfederacji”.

Z kolei Katarzyna Kasia z naszej redakcji nazywa postawę Gowina „konserwatyzmem Noego”, zgodnie z którym: „kiedy wody potopu opadną i nikt nie będzie już mógł protestować, stworzymy wreszcie naszą wymarzoną IV RP”. Bo choć Kasia pisze, że z postulatami Gowina „generalnie nie sposób się nie zgodzić”, to po pierwsze – na dwa tygodnie przed wejściem w życie sama reforma wciąż nie jest dopracowana. A po drugie, nawet jej powodzenie nie może usprawiedliwiać chaotycznych i rewolucyjnych zmian wprowadzanych przez ten rząd w innych obszarach z sądownictwem na czele. Nawet jeśli, jak stara się nas przekonać Jarosław Gowin, bez jego konserwatyzmu te wszystkie rewolucyjne zmiany byłyby jeszcze bardziej radykalne. To – podobnie jak w przypadku anonimowego autora listu do „New York Timesa” – żaden powód do chwały.

Jednak niech Czytelnicy sami zadecydują, czy przekonuje ich wywód wicepremiera Jarosława Gowina.

Zapraszamy do lektury!
Łukasz Pawłowski