Kontrolujący komisję republikanie postanowili wysłuchać doktor Christine Blasey Ford, która zarzuca sędziemu Brettowi Kavanaughowi, mianowanemu przez Trumpa do Sądu Najwyższego, że w szkole średniej pijany w sztok próbował ją zgwałcić. Choć senatorowie publicznie powątpiewali w stawiane przez Ford zarzuty, nie chcąc w epoce #MeToo (i tuż przed wyborami do Kongresu, gdzie głos kobiet okaże się kluczowy) wyjść na seksistów, zgodzili się na coś, co – jak zapewne sądzili – miało być czystą formalnością, wysłuchaniem obu stron dla świętego spokoju. Ale okazało się spektaklem na przemian żenującym i przerażającym.
Ponieważ w komisji sprawiedliwości nie zasiada żadna republikanka, zadawanie pytań senatorowie scedowali na Rachel Mitchell, prokuratorkę doświadczoną w badaniu przestępstw seksualnych. Mitchell próbowała wprawdzie przyłapać Ford na jakichś nieścisłościach, ale nie była napastliwa, a czasami wręcz odnosiło się wrażenie, że bardziej wierzy przesłuchiwanej niż Kavanaughowi. Ford nie unikała odpowiedzi na pytania, szczerze mówiła, co pamięta, a czego nie, podpierała się swoją wiedzą z zakresu psychologii, ale – co najważniejsze – pod przysięgą potwierdziła, że napastnikiem „na 100 procent” był Kavanaugh. Nawet komentatorzy Fox News i niektórzy republikanie przyznawali, że w swoich zeznaniach Ford wypadła wiarygodnie, budziła sympatię i współczucie.
W sytuacji, w której tak naprawdę brak twardych dowodów, wczorajsze przesłuchania były de facto konkursem wiarygodności obojga zeznających – które z nich wypadnie lepiej, które z nich przekona Amerykanów i Amerykanki do swojej wersji wydarzeń.
Jeśli pierwotna strategia kierownictwa Partii Republikańskiej polegała na przeciwstawieniu sobie „pomylonej kobiety” (ang. mixed up; jak określił ją wcześniej jeden z członków komisji, wiekowy Orrin Hatch) i szanowanego sędziego o nieskalanej reputacji, to zakończyła się spektakularną klęską. Zeznania Kavanaugha oglądałem z rosnącym zażenowaniem. Zamiast udzielać wyjaśnień (na przykład: jak to jest, że jego koledzy ze szkoły twierdzą, że często upijał się do nieprzytomności, a po alkoholu bywał agresywny, a on temu zaprzecza? dlaczego nie zgodzi się na śledztwo FBI w tej sprawie?) przyjął ton płaczliwo-agresywny, zarówno w swoim oświadczeniu i potem, „odpowiadając” na pytania. Na przemian atakował demokratów i się upokarzał, rozwodząc się nad tym, że w liceum był prawiczkiem, pochlipując kiedy opowiadał o kalendarzach, które prowadził też jego ojciec [sic!], powtarzając bez przerwy, że lubi piwo („Lubię piwo, zawsze lubiłem piwo, wciąż lubię piwo” itd.). Przerywał, robił miny, krzyczał na demokratycznych senatorów, odpyskowywał („A ile pani pije, pani senator?”). Krótko mówiąc, brzmiał – by użyć określenia, którym tak często postponuje się kobiety – histerycznie. Nawet jeśli oskarżenia Ford są nieprawdziwe, to już samo wczorajsze zachowanie Kavanaugha budzi uzasadnione pytania o to, czy taki człowiek naprawdę powinien dożywotnio zasiąść w najważniejszym sądzie Stanów Zjednoczonych.
Jeśli pierwotna strategia kierownictwa Partii Republikańskiej polegała na przeciwstawieniu sobie „pomylonej kobiety” i szanowanego sędziego o nieskalanej reputacji, to zakończyła się spektakularną klęską. | Piotr Tarczyński
Republikanie zorientowali się, że w tej konfrontacji Kavanaugh nie wypada dobrze i zmienili strategię na ofensywną. Nie wobec doktor Ford (republikanie i Kavanaugh wręcz demonstracyjnie okazywali jej szacunek), ale wobec demokratów, którzy jakoby zorganizowali „tę rzecz”, żeby utrącić nominację Kavanaugha, licząc na to, że w listopadowych wyborach przejmą kontrolę nad Senatem i nie pozwolą Trumpowi obsadzić wolnego miejsca w Sądzie Najwyższym. Wstrząsająca była tyrada senatora Lindseya Grahama, który z furią, jakiej nie widziałem jeszcze w Senacie, zarzucał demokratom chęć kradzieży miejsca w Sądzie Najwyższym – choć w 2016 roku to właśnie jego partia ukradła miejsce Obamie, odmawiając choćby wysłuchania [!] zgłoszonego przezeń kompetentnego (i umiarkowanego) kandydata. Co ważne, republikanie twierdzili wówczas, że na kilka miesięcy przed wyborami prezydent nie powinien mieć prawa wskazać kandydata na tak ważne stanowisko. Dziś – choć do wyborów do Kongresu został ledwie nieco ponad miesiąc – tej „argumentacji” już nie uznają. Oczywiście nie ulega wątpliwości, że strategia demokratów wygląda tak, jak opisał ją Graham, ale to nie znaczy, że nie istnieją uzasadnione wątpliwości co do kandydatury Kavanaugha – wczorajsze przesłuchania nie tylko ich nie rozwiały, ale wręcz pogłębiły.
Biały Dom jest podobno zadowolony z bojowego zachowania sędziego, choć – prawdę mówiąc – trochę trudno mi uwierzyć, że Trumpowi, który nienawidzi słabości, ceni siłę i męskość w jej najbardziej toksycznym wydaniu, zaimponowałby płaczliwy mężczyzna chwalący się tym, że w liceum „i wiele lat później” nie uprawiał seksu. Wydaje mi się raczej, że jest to element przyjętej przez republikanów strategii, która dość szybko stała się widoczna – ani piędzi ziemi, nie cofniemy się nawet o krok, bo po pierwsze, zostanie to odebrane jako słabość, a po drugie, ryzykujemy utratę miejsca, jeśli demokraci po wyborach przejmą Senat (to wciąż mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe). Choć Amerykańskie Stowarzyszenie Prawników (które wcześniej jednomyślnie uznało Kavanaugha za „bardzo kompetentnego” do zasiadania w Sądzie Najwyższym) wezwało do zawieszenia nominacji i wszczęcia przez FBI dochodzenia, republikanie idą w zaparte – komisja sprawiedliwości ma głosować nad kandydaturą Kavanaugha już dziś (popołudniu polskiego czasu).
Choć jej rekomendacja nie jest konieczna do zatwierdzenia sędziego, będzie miała znaczenie symboliczne. Jeśli senator Jeff Flake (najgłośniejszy przeciwnik Trumpa w Senacie, który w styczniu odchodzi na emeryturę, więc nie musi się przejmować zdobywaniem głosów) zagłosuje przeciwko swojej partii, będzie to sygnał, że wtorkowe głosowanie całej izby może zakończyć się przegraną Trumpa i republikańskiego kierownictwa. Klucz do nominacji Kavanaugha leży w ręku Flake’a oraz dwóch umiarkowanych republikańskich senatorek, Lisy Murkowski z Alaski i Susan Collins z Maine, które nie zawsze głosują zgodnie z linią partyjną i swego czasu razem z Johnem McCainem „uratowały” Obamacare.
Zeznania Kavanaugha oglądałem z rosnącym zażenowaniem. Zamiast udzielać wyjaśnień przyjął ton płaczliwo-agresywny, zarówno w swoim oświadczeniu i potem, „odpowiadając” na pytania. | Piotr Tarczyński
Republikanie mają w Senacie ledwie dwa głosy przewagi i – jeśli wszyscy demokraci zagłosują przeciw Kavanaughowi (co także nie jest takie pewne, bowiem paru demokratów z republikańskich stanów ubiega się za miesiąc o reelekcję i nie chcą narażać się wyborcom) – nie mogą pozwolić sobie na stratę głosów Murkowski i Collins.
Bez względu na to, jak zakończy się sprawa, jedno jest pewne: przeforsowanie kandydatury sędziego Kavanaugha, które dla Republikanów miało być kaszką z mleczkiem, okazało się drogą przez mękę. Jeśli Kavanaugh nie zostanie zatwierdzony, będzie to porażka partii – jeśli zostanie, autorytet Sądu Najwyższego podupadnie jeszcze bardziej, bo o najważniejszych sprawach w kraju będzie decydowało aż dwóch konserwatystów, za którymi ciągną się oskarżenia o molestowanie seksualne (drugim jest Clarence Thomas, w sądzie od 1991 roku). Na koniec, wreszcie, sprawa Kavanaugha – jego zeznania, reakcje republikańskich senatorów, prezydenta – zaszkodzą partii wizerunkowo i na pewno przełożą się na głosy kobiet w listopadzie. Tak czy owak: republikanie nawarzyli sobie piwa.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Wikimedia Commons [Domena Publiczna]