Ostatni film Pawła Pawlikowskiego nie opuszcza mnie od pierwszego pokazu prasowego, który odbywał się gdzieś pod koniec maja. Wiedzieliśmy już wówczas, że reżyser dostał nagrodę w Cannes, na jego film czekaliśmy więc z radosnym drżeniem, w końcu nieczęsto polski artysta otrzymuje tej rangi wyróżnienia.

Pawlikowski jest zresztą twórcą polskim i odrobinę niepolskim jednocześnie. Żył przede wszystkim w Wielkiej Brytanii, tam realizował swe pierwsze głośne filmy (warto przypomnieć sobie porównywane do „Pikniku pod Wiszącą Skałą” „Lato miłości” albo „Kobietę z piątej dzielnicy”, gdzie zagrali Kristin Scott Thomas, Ethan Hawke oraz młoda Joanna Kulig), tam nasiąkł prawdziwie europejskim duchem, bo klasę miał, tego się nie da nabyć. W opowieściach o Cannes imponował mi również fakt, że Pawlikowski jawił się tam jako naturalny członek wielkiej światowej rodziny filmowców. Mówiący w wielu językach, w dobrym tego słowa znaczeniu wyluzowany, pewny swych słów i światopoglądu.

To budujące, że tej miary artyści są niezależni od jakiejkolwiek maści władz. Autor „Idy” nie musi bać się o to, czy Polski Instytut Sztuki Filmowej da pieniądze na jego kolejny projekt. Jak nie da, zrobią to Brytyjczycy, Francuzi albo Włosi. Niezależność finansowa wspomaga niezależność myśli. W Polsce podobnego komfortu może zasmakować jeszcze na przykład Małgorzata Szumowska. Cóż z tego, że ja na przykład całkowicie odrzucam jej ostatni film „Twarz”, skoro ma już niemal gotowy następny, a w planach kolejne? Szumowska nie kręci dla mnie, patrzy szerzej, chyba bardziej na kontynent, a nie kraj.

Fascynujące jednak, że Paweł Pawlikowski swoje najważniejsze dzieła stworzył po rzeczywistym, a przede wszystkim duchowym powrocie do ojczyzny, jakby tu – mimo wszystkich przeciwności – inaczej oddychał, realizował się do końca, mówił do spodu od siebie. Nie wiem dokładnie, ile grany przez Tomasza Kota Wiktor ma z reżysera, zapewne całkiem niemało. Nie przez przypadek jasno mówi się w „Zimnej wojnie”, że w Polsce był artystą pełną gębą, mężczyzną w całej krasie, a we Francji podporządkował się życiu, przyblakł, stępił pazur. Tam imponował Zuli gotowej za nim pójść w ogień, tu dziewczyna patrzy, jak kurczy się w ukłonach i gładkich słówkach, niszczony przez kompromisy.

Jest więc ten film o tysiącu spraw, ale jest też o uzależnieniu od Polski. Polski, co nie przypomina ideału, ale jest, jaka jest. To tu jest się u siebie, nawet gdy to uwiera. To tu oddycha się pełną piersią, nawet gdy smog w powietrzu. | Jacek Wakar

Jest „Zimna wojna” filmem o tysiącu albo i milionie spraw dla każdego innych, bo to cecha prawdziwych arcydzieł. Powraca się do nich z zadziwiającą regularnością z poczuciem, że jest nam to potrzebne do życia. Niniejszy felieton też jest owocem takiego powrotu, który umożliwiło wydanie filmu Pawlikowskiego na DVD i Blu-ray. Pognałem do sklepu w pierwszym dniu sprzedaży i teraz będę miał „Zimną wojnę” dla siebie, kiedy tylko będę chciał. I jest mi z tym dobrze.

Jest więc ten film o tysiącu spraw, ale wracając do poprzedniego wątku, jest też o uzależnieniu od Polski. Polski, co nie przypomina ideału, ale jest, jaka jest. To tu jest się u siebie, nawet gdy to uwiera. To tu oddycha się pełną piersią, nawet gdy smog w powietrzu. Gdy oglądałem „Zimną wojnę”, przypominało mi się „Wesele” Wyspiańskiego i fraza „a to Polska właśnie…”. Można powiedzieć, że Zula i Wiktor nigdy z Polski nie wyjechali, bo ona została głęboko w nich. Może i próbowali się z niej wyzwolić, ale szybko spasowali. A może i wcale tego nie chcieli?

Uwielbiam scenę pierwszego przesłuchania Zuli do zespołu Mazurek. Joanna Kulig śpiewa, Tomasz Kot na nią patrzy – niby nic. Tyle że trzeba patrzeć na twarz aktora, a przede wszystkim na jego oczy. Twarz trzyma fason egzaminatora, ale oczy należą do kogoś innego – do zakochanego mężczyzny, który rozumie, że jego życie właśnie zmienia się diametralnie, bo – by tak rzec – wpadł jak śliwka w kompot.

Tak się złożyło, że „Zimna wojna” była ostatnim filmem, do którego scenariusz współtworzył Janusz Głowacki. I jest w niej dużo, naprawdę dużo Głowackiego. Słodkość, ale znacznie więcej goryczy. Brutalność, ale i prawdziwe uczucie. Brzydota, która się sama z siebie wyśmiewa, w ten sposób się unieważniając. | Jacek Wakar

Wspaniałe są sekwencje muzyczne, nie bez przyczyny tłem dla miłosnej opowieści jest polska muzyka ludowa. Warto zwrócić uwagę, jak ta muzyka – włącznie z głównym motywem „Dwa serduszka” – się zmienia, jakich nabiera barw, jak się przenicowuje. Ponoć wybitny pianista Marcin Masecki był kandydatem do roli Wiktora. Nie zagrał jej, ale i tak odcisnął na filmie własne piętno. To jego ręce grają jazz Wiktora w Paryżu. Ręce jego, ale oczy Kota – oczy pełne łez i desperacji. Czekam na soundtrack z „Zimnej wojny”, bo wiem, że będzie z niego całkiem samoistne dzieło.

Tak się złożyło, że „Zimna wojna” była ostatnim filmem, do którego scenariusz współtworzył Janusz Głowacki. I jest w niej dużo, naprawdę dużo Głowackiego. Słodkość, ale znacznie więcej goryczy. Brutalność, ale i prawdziwe uczucie. Brzydota, która się sama z siebie wyśmiewa, w ten sposób się unieważniając. Może się mylę, ale najmocniej pióro i ton autora „Polowania na karaluchy” wyczuwam w scenie paryskiej, gdy Wiktor policzkuje Zulę, a ta z uznaniem kiwa głową i mówi: „No, to rozumiem”.

Niezwykłość „Zimnej wojny” polega na tym, że bez oporów, z pełnym zaangażowaniem wchodzi się w tę miłosną historię, jakby była nasza. Mawiano, że to jest celowo chłodny film, że nie wywołuje emocji. Pawlikowski i jego operator Łukasz Żal potrafią skomponować każdy kadr tak, że od strony formalnej jest dziełem sztuki. Tyle że Kulig i Kot grają tę historię tak porywająco, że staje się ona naszą, a przynajmniej moją.

„Idę” doceniałem, byłem zachwycony rolą Agaty Kuleszy, w tym filmie mogło imponować wszystko. Jednak patrzyłem na tamten film z zachwytem, ale bez emocji, jak na doskonały obraz, zatrzymaną w kadrze fotografię. Od „Zimnej wojny” z własnej woli się uzależniam, nie mam do niej dystansu. Nie chcę go mieć.

 

*/ Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Materiały dystrybutora