Prezydenta Dudę przyjęto w Waszyngtonie godnie i z pompą, wizyta przebiegła, zdawać by się mogło, znakomicie. Czy jednak warta była poniesionych kosztów? Polska zobowiązała się kupić 32 amerykańskie samoloty F-35 za łącznie około 17 miliardów złotych (choć inne źródła mówią o blisko 11 miliardach). To jednak dopiero początek kosztów, bo pozostają także te związane z wyszkoleniem pilotów, dostosowaniem baz czy samą eksploatacją. Nie potrafię ocenić, czy te samoloty są warte swojej ceny i czy są akurat tym, czego polska armia najbardziej potrzebuje.
Wiemy jednak, że Polska wyświadczyła Amerykanom przysługę, kupując maszyny, które z przyczyn politycznych nie trafiły do Turcji. Wiemy również, że to nie koniec kosztów, które poniesie polski budżet. Do tego dochodzą „niespełna 2 miliardy dolarów na modernizację infrastruktury wojskowej, potrzebnej dla Amerykanów”, a dokładniej – dla amerykańskich żołnierzy, którzy mają do Polski trafić. Ma być ich wkrótce w naszym kraju ponad 5 tysięcy.
Nie ma wątpliwości, że każdy polski rząd przedstawiłby wszystkie powyższe ustalenia jako wielki sukces w działaniach na rzecz poprawy bezpieczeństwa kraju. Błędem byłoby jednak założenie, że dzięki tym zakupom i słowom pochwały ze strony Trumpa, udało nam się wypracować z prezydentem trwałe i „specjalne” relacje.
Nadzieje na takie relacje miało już wielu polityków, lecz po pewnym czasie musieli się z nimi pożegnać. Najlepszym przykładem Emmanuel Macron, którego swego czasu nazywano „zaklinaczem Trumpa” [ang. Trump whisperer]. Ze specjalnych relacji – uczczonych państwowymi wizytami Trumpa we Francji i Macrona w USA – wiele dziś nie zostało, a analizując francuską politykę, Anne Applebaum twierdzi, że Francuzi porzucili już nadzieje na jakiekolwiek poważne rozmowy z amerykańskim prezydentem.
Oczywiście Macron jest dla Trumpa ideowym przeciwnikiem, ale Trump potrafi uderzać i destabilizować nawet sojuszników, czego najlepszym dowodem była jego ostatnia wizyta w Wielkiej Brytanii. Nie dość, że amerykański prezydent obraził urzędującą premier i burmistrza Londynu, to wywołał też niemały popłoch, mówiąc, że brytyjska służba zdrowia będzie musiała się otworzyć na oferty wielkich amerykańskich firm farmaceutycznych. Na tym nie koniec. Trump potrafił wywołać panikę na rynkach, chociażby grożąc zamknięciem granicy z Meksykiem czy wprowadzeniem ogromnych ceł (do 25 procent) na towary sprowadzane z tego kraju. A przecież Meksyk to jeden z najważniejszych partnerów handlowych USA!
Choć dziś wydaje się to trudne do wyobrażenia – trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, co zrobimy, jeśli Trump za bliską współpracę wojskową zażąda kolejnych koncesji. Jakich? Choćby ograniczenia działalności koncernu Huawei w Polsce, bezwzględnego poparcia dla twardej polityki wobec Iranu czy uznania Jerozolimy za stolicę Izraela i przeniesienia tam naszej ambasady.
Owszem, można powiedzieć, że Polska nie ma wyjścia i w obliczu bierności Unii Europejskiej w kwestii poprawy bezpieczeństwa musi stawiać na bliskie relacje z USA. Ale, po pierwsze, nie słychać, by Polska – w końcu członek Unii – z ową biernością UE jakoś szczególnie zaciekle walczyła. A po drugie, nikt nie neguje, że powinniśmy mieć dobre relacje z Amerykanami. Ale, jak mówił były ambasador Polski w Waszyngtonie Janusz Reiter, nie przeceniajmy naszego znaczenia dla Amerykanów. I pamiętajmy – to już moje zdanie – że relacje międzynarodowe to nie ciąża, można je stopniować.
Wielu admiratorów Donalda Trumpa podkreśla jako zaletę jego biznesowy stosunek do stosunków międzypaństwowych, ponieważ opierają się na rzekomo jasnych regułach: wygrywa klient z najlepszą ofertą. Ten kij ma jednak dwa końce – polską ofertę zawsze można przebić. W takiej sytuacji Fort Trump może okazać się domkiem z kart.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Jakub Szymczuk / KPRP.