Po burzliwym czerwcu – w czasie demonstracji przeciwko nowemu prawu o ekstradycji, na ulice wyszło około dwóch milionów Hongkończyków – w Pachnącym Porcie ten miesiąc zapowiada się równie gorąco. 1 lipca wypadała dwudziesta druga rocznica przekazania władzy nad miastem w ręce Chin, to dzień, w którym zwyczajowo odbywają się demonstracje pro- i antychińskie. W tym roku jednak ulice zdominowali przeciwnicy Chin, a pod koniec dnia nastąpiła eskalacja wydarzeń. Kilkuset demonstrantów wdarło się do siedziby Legislative Council – miejscowego parlamentu i na kilka godzin zajęło budynek. Protestujący zniszczyli w środku symbole związane z Chińską Republiką Ludową, na ścianach zostawili graffiti o treściach niepochlebnych dla miejscowych władz i policji (w czasie ostatnich protestów sięgała ochoczo po środki przymusu) i wywiesili flagę Union Jack (co wzbudziło wiele kontrowersji nawet wśród sympatyków ruchu). Po kilku godzinach, jak twierdzi policja, odbito siedzibę władz, lub, jak twierdzą protestujący, sami z niego wyszli, nie chcąc doprowadzić do otwartego starcia z siłami porządkowymi.

Tegoroczne protesty bardzo różnią się od tak zwanej rewolucji parasolkowej z 2014 roku. Wtedy na czele ruchu stali rozpoznawani przywódcy, większość z nich dzięki temu zaznajomiła się bliżej z systemem penitencjarnym, a działania polegały na długotrwałym okupowaniu okolic budynków. Tegoroczny ruch nie ma żadnej twarzy, władz, stałych struktur organizujących zachowania tłumów setek tysięcy osób. Mottem działania stały się bowiem słowa pewnego sławnego Hongkończyka, Bruce’a Lee, który w „Wejściu smoka” powiedział „Bądź jak woda – przystosowuje się do każdego naczynia, a może zniszczyć skałę. Woda może płynąć, albo niszczyć. Bądź wodą, mój przyjacielu”. I tak właśnie zachowują się demonstranci – pojawiają się i znikają, rozstępują jak Morze Czerwone, żeby przepuścić karetkę i jak fala uderzają w wybrane punkty, aby po chwili rozbiec się, zanim nadciągnie policja. Wspólna sprawa uruchomiła w mieszkańcach braterstwo – ludzie wręczają sobie monety na zakup biletów (żeby nie korzystać z kart transportowych Octopus, przez logowania których policja mogłaby identyfikować ludzi dojeżdżających na protesty), wodę, jedzenie, parasolki (do zasłaniania się przed kamerami), a po pochodzie dwóch milionów ludzi ulice lśniły czystością, bo demonstranci, odchodząc, starannie po sobie posprzątali i przy okazji posortowali śmieci.

Informacje są przekazywane za pomocą komunikatorów, najczęściej jest nim Telegram, który nie zmusza do ujawniania danych osobowych, i for internetowych, na których w czasie rzeczywistym uczestnicy głosują i wybierają cel czy metody działania. Technologia pomagała w organizacji protestów, ale uczestnicy robią wszystko, aby nie pozostawiać cyfrowych śladów swoich działań – płacą wyłącznie gotówką, kupują nowe karty SIM, wyciągają z szuflad stare telefony.

Dla osób nieśledzących na co dzień sytuacji w Hongkongu skala oraz intensywność protestów mogą wydawać się zaskakujące. Czemu prawo o ekstradycji wyprowadza na ulice dwa miliony osób (cała populacja regionu to zaledwie 7,4 miliona), a rocznica powrotu do Chin skłania do ataku na siedzibę parlamentu? Oczywiście przyczyn jest wiele, a problemy nie pojawiły się znienacka. Od kilkunastu lat mieszkańcy Hongkongu obserwują stopniową erozję swej małej ojczyzny. Czują, że wielkie Chiny krok po kroku wchodzą coraz mocniej i głębiej w ich codzienne życie, a ich wyjątkowe miasto zmienia się w jedną z wielu chińskich metropolii. W szczytowym momencie PKB Hongkongu stanowiło około 24 procent PKB Chin, obecnie to zaledwie około 7 procent. Rocznie miasto odwiedza ponad 50 milionów Chińczyków, a ponad milion osiedlił się tu na stałe. Ponad 70 procent firm na hongkońskiej giełdzie stanowią przedsiębiorstwa z kontynentu, mieszkania w przeliczeniu do dochodów są najdroższe na świecie, a język kantoński wypierany przez kontynentalne putonghua.

Politycy tajwańscy wykorzystują narastającą frustrację Hongkończyków do pokazania, jak kończy się wiara w obietnice Chin, które w 1997 roku zobowiązały się, że przez pięćdziesiąt lat w Hongkongu będzie obowiązywał status quo i zostanie zachowana autonomia miasta. Hasło „Dziś Hongkongu to jutro Tajwanu” sprawia, że mieszkańcy wyspy z coraz większym dystansem odnoszą się do kwestii ewentualnego powrotu pod zwierzchnictwo ChRL. Tajwański minister spraw zagranicznych Joseph Wu, który zazwyczaj nie przebiera w słowach, wydarzenia z 1 lipca skomentował na Twitterze bardzo ostrym wpisem: „W dwudziestą drugą rocznicę powrotu Hongkongu jego obywatele kipią gniewem i frustracją. Jasno widać, że model KPCh «jeden kraj, dwa systemy» to wyłącznie kłamstwo. Wzywam społeczność międzynarodową do wsparcia obywatelskiej walki o wolność i w pełni demokratyczne wybory”.

Społeczność międzynarodowa oczywiście nie odpowie na gromki ministerialny apel, zresztą nie do niej był skierowany. Adresatami są Tajwańczycy, którzy obserwując w mediach relacje z protestów (mieszkańcom Chin cenzura najczęściej oszczędza tych gorszących scen chaosu), z pewnością zastanawiają się nad swoją przyszłością. A Hongkończycy nie sprawiają wrażenia szczęśliwych w zaaranżowanym ponad ich głowami małżeństwie z Chinami…