Na wstępie warto zaznaczyć, że należę do osób, dla których oryginalny „Król Lew” z 1994 roku, był jednym z najważniejszych filmów dzieciństwa. Odtwarzany dziesiątki razy na kasecie VHS film, zyskał w moich oczach status kultowego, w czym, jak szybko się przekonałem, nie byłem osamotniony. Stąd też do wiadomości o przygotowywanym remake’u podchodziłem z rezerwą, bo przecież na świętości się nie porywa, ale i ekscytacją, ze względu na możliwość zobaczenia na kinowym ekranie znanych mi z dzieciństwa bohaterów. Z kina wyszedłem tylko w połowie usatysfakcjonowany, bo nowa superprodukcja Disneya nie ma do zaoferowania nic, poza ogromnym ładunkiem nostalgii.
Jest to jednak nostalgia jałowa: nie tworzy nic nowego, a jedynie odświeża nasze emocje związane z pierwowzorem. Z jednej strony: sprawdzone schematy działają, co potwierdzają wyniki finansowe filmu. Z drugiej jednak: takie podejście do realizacji sprawiło, że powstał obraz wtórny i pozbawiony własnego przekazu, uzasadniającego jego powstanie. Odwołanie się do nostalgii publiczności okazuje się tu zatem o tyle skuteczne, co wyrachowane.
Zagraj to jeszcze raz
Twórcy mieli do dyspozycji ogromne środki. Skazana na sukces marka, zaangażowanie znanych aktorów głosowych (powrót Jamesa Earla Jonesa jako Mufasy), ale także największych ikon współczesnej popkultury, takich jak Childish Gambino czy Beyoncé, wcielających się odpowiednio w Simbę i Nalę. Do tego dodano cudowną, fotorealistyczną animację i nowe aranżacje kultowych piosenek, nad którymi czuwał nie kto inny jak Hans Zimmer. Czy to mogło się nie udać? Najwyraźniej.
Obraz jest wtórny i pozbawiony własnego przekazu, który uzasadniałby jego powstanie. | Jakub Bodziony
Zacznijmy od animacji, która rzeczywiście miejscami jest hipnotyzująca, bo dzięki niej możemy dostrzec wszystkie detale zwierząt, włącznie z plamkami na oczach lwów czy wąsami Timona i Pumby. Poziom efektów animacji jest na tyle wysoki i na tyle realistyczny, że czasami problemem było spostrzeżenie, który lew czy hiena aktualnie obecny jest na ekranie. W pewnym momencie możemy mieć wrażenie, że oglądamy raczej fabularyzowane sekwencje z serii Planet Earth niż kolejną produkcję Disneya. Aktorzy głosowi spisują się świetnie, na czele z Sethem Rogenem, którego śmiech został wręcz stworzony do roli Pumby, czy Johnem Oliverem, wcielającym się w przemądrzałego tukana. Dzięki temu, że zarówno komediowy duet guźca i surykatki, jak i Zazu dostają w nowym filmie więcej czasu ekranowego niż w pierwotnej wersji, wszyscy oni stają się tu pełnowartościowymi postaciami, a nie jedynie elementami gagu. Ale ten hiperrealizm, który zachwyca wizualnie, jest też jedną z najistotniejszych wad całej produkcji. Realistyczne zwierzęta są odarte z ludzkich emocji, a animacja osłabia siłę dialogów, po części niwecząc pracę aktorów.
Film roi się od emocjonalnych scen, w których postacie żywo ze sobą dyskutują, ale tak naprawdę stoją i wpatrują się w siebie, niemrawo poruszając ustami. Chyba najlepiej obrazuje to spotkanie Simby z Rafikim, kiedy ten przypomina mu o jego królewskim przeznaczeniu. Cała postać lekko szalonego i mistycznego, małpiego szamana, została pozbawiona ekspresji i wielowymiarowego charakteru. W podobny sposób ucierpiały wszystkie sceny piosenek, których taneczne sekwencje zostały usunięte, a zamiast tego otrzymaliśmy chodzące obok siebie, śpiewające zwierzęta, których słowa docierają do nas jakby spoza ekranu.
W castingu głosowym największym zgrzytem okazuje się Nala, której głosu użyczyła Beyoncé. Wydawała się postacią zbyt poważną, niemal posągową, wydającą nie zgrywać się zwłaszcza z Simbą i jego głosem Gambino. Wpływ na to może mieć fakt, że Beyoncé swoje kwestie nagrywała sama, a nie z resztą obsady. W filmie niemrawo wypada również fragment jej piosenki, który nie pasuje do reszty soundtracku i znacznie lepsze wrażenie robi, kiedy słuchamy jej w całości z teledyskiem artystki.
Trudno zrozumieć z jakiego powodu Disney, który do pierwowzoru inspirację czerpał między innymi z „Hamleta”, zdecydował się na odczłowieczenie swoich bohaterów i wyrzucenie ze swojej kultowej bajki elementów baśniowych, nie proponując alternatywy. I tak sekwencja, w której Rafiki dowiaduje się o tym, że Simba jednak żyje, zostaje zmieniona w ten sposób, że główną rolę w historii zaczyna nieoczekiwanie odgrywać żuk gnojarz, co sprawia, że na widowni zaczyna być niezręcznie. Podobne uczucia towarzyszyły mi podczas sceny, w której Simba słyszy słowa swojego zmarłego ojca. W oryginalnej animacji na ekranie w chmurach pojawiła się twarz Mufasy, który przemawiał do syna. Tutaj, w imię realizmu, postanowiono zrezygnować z duchowego wizerunku , zamiast tego Simba rozmawia zatem z zachmurzonym niebem (bez wyraźnego sensu, ale realistycznie). Złą wiadomość mam również dla fanów wykonywanego przez Timona i Pumbę „tańca hula”, którego brakuje w nowym filmie. Wszystkie wspomniane decyzje nie musiałyby być zarzutem, gdyby zamiast tego zostały wprowadzone alternatywne, dobre rozwiązania. Tak się jednak nie dzieje. Widzowie dostają więc pozbawioną własnego charakteru i wybrakowaną ze względu na realistyczną konwencję próbę odtworzenia kadr po kadrze obrazu sprzed 20 lat.
Nostalgia sztucznie odgrzewana
Disney doskonale pogrywa sobie z oczekiwaniami widza, dając nam możliwość obejrzenia mitów popkultury na dużym ekranie, w podrasowanej technologicznie wersji – podobnie jak stało się to w nowej wersji „Pięknej i Bestii” czy „Alladyna”. Na tym tle wyróżnia się nowa wersja „Księgi Dżungli”, czyli pierwszego filmu, w którym zastosowano fotorealistyczną animację. Chociaż oba filmy wyreżyserował ten sam Jon Favreau, to istotnie różnią się one w swoich założeniach. W „Księdze Dżungli” to młody chłopak Mowgli, grany przez aktora, jest główną postacią, a wygenerowane komputerowo zwierzęta stanowią drugi plan. Ponadto, były one pod względem gestów i mimiki znacznie bardziej zantropomorfizowane.
Widzowie dostają pozbawioną własnego charakteru i wybrakowaną ze względu na realistyczną konwencję, próbę odtworzenia kadr po kadrze obrazu sprzed 20 lat. | Jakub Bodziony
Poza chęcią zysku, trudno doszukać się jakichkolwiek innych motywacji, które mogłyby uzasadnić decyzję o powstaniu tego filmu. Warto zauważyć, z jakże odmiennym od remake’u „Króla Lwa” podejściem mamy do czynienia w przypadku „Gwiezdnych Wojen” innej kultowej marki, skupionej obecnie w rękach Disneya. W „Przebudzeniu Mocy” z 2015 roku również można doszukiwać się elementów remake’u scenariusza znanego nam z pierwszego filmu serii, czyli „Nowej Nadziei”. Nowy film, chociaż oparty na bliźniaczym koncepcie, otworzył się jednak na wiele rozwijających schematy rozwiązań fabularnych. O ile trudno jest oskarżać korporację o to, że nawet przy produkcjach nostalgicznych robi to, do czego została stworzona, czyli skupia się na zarabianiu pieniędzy, problemem jest jednak sposób, w jaki dzieje się to w przypadku „Króla Lwa”. Na nostalgii można przecież też zarabiać mądrze, co doskonale pokazują chociażby twórcy „Stranger Things”. Trzeci sezon pobił rekordy oglądalności Netflixa, a bracia Duffer, odpowiedzialni za przygody dzieciaków z Hawkins, garściami czerpią z historii popkultury. Nie ma w tym nic złego, bo widz lubi wracać tam, gdzie był, ale w „Stranger Things” postanowiono zrobić to kreatywnie. Nie odrysowano przeszłości z kalki, ale ze starych elementów, zbudowano coś nowego.
I właśnie takiego podejścia zabrakło w „Królu Lwie”. Film zarobi zapewne ogromne pieniądze, ale nie zmieni to faktu, że pozostanie tylko sprawną, rzemieślniczą reprodukcją. Disney nie próbuje nawet przeskakiwać poprzeczki, którą zawiesił sobie 20 lat temu. Chociaż żarty Timona i Pumby sprawdzają się równie dobrze, cały film urzeka wizualnie, a podczas sceny w wąwozie, kiedy Simba przytula się do ciała swojego ojca i mówi „Tato, no chodźmy. Chodźmy do domu”, cała sala solidarnie ocierała łzy, to jest to zasługa naszych wspomnień i nostalgii, a nie odgrzanych przez Disneya emocji.