0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > Skradzione mity, nowe...

Skradzione mity, nowe sny. Refleksje o filmie „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy”

Zbigniew Mikołejko

Choć od premiery najnowszej części „Gwiezdnych wojen” minęło już kilka tygodni, o filmie tym dyskutuje się nieustannie. Swoje refleksje – zawiedzionego miłośnika sagi – przedstawia prof. Zbigniew Mikołejko, dostrzegający w filmie J.J. Abramsa m.in. przemianę żywego mitu w technologiczny obrzęd.

Ociągałem się długo, z różnych zresztą powodów, z napisaniem o najnowszej części „Gwiezdnych wojen”. Zasadniczą jednak przyczyną tej niemocy było rozczarowanie: uwiedziony dotąd wielką epopeją filmową Lucasa i spółki, wierzyłem – co tu dużo ukrywać: święcie – że znów powędruję, jakby na skrzydłach mitu, w kolejne obszary fantazji, w świat niebywałych wizji.

star-wars

No i owszem, powędrowałem – w stronę technologicznych feerii, olśniewających i doskonale wypracowanych, nie przeczę, za którymi jednakże otwierała się miałkość i pustka. I już podczas seansu, coraz częściej i coraz gwałtowniej, zaczął wydobywać się ze mnie pomruk, że więcej dramatyzmu niosły w sobie radzieckie produkcyjniaki o remoncie wielkiego pieca. A im dalej było od projekcji, tym bardziej taka świadomość we mnie krzepła. Wiem, co mówię, doświadczyłem tamtej epoki i tamtych dzieł, znosiłem je z cierpliwością kinowego maniaka, czasem nawet z masochistyczną rozkoszą. Ba, stawiałem na przykład brutalny opór, kiedy towarzyszące mi osoby próbowały mnie wyciągnąć na siłę z sali podczas projekcji kubańskiego obrazu „Brygadzista”, opiewającego kolektywistyczny heroizm przy ścinaniu trzciny cukrowej. „Przebudzenie Mocy” wywołało natomiast we mnie skłonności przeciwne – chciałem natychmiast zwiać z kina, najlepiej do jakiejś odległej galaktyki.

Czyja jest Moc?

Jest w tym sporo przerysowania; ale to, proszę wybaczyć, dla niezbędnej memu umysłowi katharsis, dla oczyszczenia go, czym prędzej, z goryczy rozczarowania. W końcu i ja też byłem – i nadal jestem zresztą – entuzjastą, na poły religijnym, poprzednich części „Gwiezdnych wojen”, pozostając wprawdzie daleki od kultowego sekciarstwa, ale dając się zarazem unieść przypisanej przecież nam wszystkim potrzebie baśni i blasku, potrzebie magii. Tymczasem siódmy rozdział tej epopei to wzorcowy wręcz przykład tego, co staje się z owymi pragnieniami, kiedy się one – mówiąc nieładnie – „wyonaczą”. To znaczy wówczas, kiedy z całą niemal dziecięcą naiwnością zawierzymy w tej sprawie nie magom, ale – aby użyć określenia Lejzorka Rojsztwańca – „funkcjonariuszom kultu”. W ich interesie bowiem leży to jedno: aby okraść nas z mitów i przemienić je w obrzęd. Obrzęd serwowany nam na zimno, z wyrachowaniem, ze znamienną dlań – w czym naturalnie specjalizują się wszelkie kapłańskie kasty – powtarzalnością i sprawnością. Obrzęd w tym wypadku, co ważne, technologiczny. I poddany ponadto regułom politycznej poprawności (musi pojawić się zatem i heroiczny ciemnoskóry, i dziewczyna wojownik). Odniosłem bowiem wrażenie, że poprzednie odsłony autorzy części siódmej potraktowali niczym lamus, archiwum albo raczej zestaw klocków Lego – takie pudło z gotowym zasobem motywów, mrocznych i zamkniętych albo rozlewistych przestrzeni, figur, których można użyć raz jeszcze, czyniąc przy tym łatwy użytek z manichejskich zapasów topornego dobra z równie topornym złem (podczas gdy filmy poprzednie nie były w tym względzie jednoznaczne i potrafiły ukazać zacieranie się granic między dwiema formami Mocy czy nacechowanie ich obu cierpieniem).

Pierwotny dramat – ilustrując trafne, przenikliwe rozpoznania Hegla i Marksa – przemienia się w płyciutką farsę dla ponowoczesnych kucharek i informatycznej gimbazy.

Zbigniew Mikołejko

Wbrew serwowanym nam tu i ówdzie opiniom „Przebudzenie Mocy” jest więc raczej jej usypianiem, nie zaś ożywczą restytucją, zbawiennym powrotem do źródeł. Nie jest również i czymś z obszaru postmodernistycznej, ironicznej kultury cytatu. Nie ma tu bowiem za grosz dystansu i przymrużenia oka – tylko prostackie „filozofowanie młotem”, tylko płaska repetycja zgranych już, wyświechtanych wątków (zwłaszcza tych z części I, „Mrocznego widma”, i z części IV, „Nowej nadziei”). Mityczny przekaz – może naiwny, lecz mimo wszystko świeży i bardziej subtelny – zostaje tym razem sprowadzony do najbardziej schematycznych treści fabularnych, do bezczelnie nagich szkieletów ról, zachowań i gestów. Nie dotyczy to jedynie – z ich dalszym jeszcze uproszczeniem, z bardziej „plakatowym” rozpisaniem na dobro i zło – duplikacji życiorysów głównych postaci czy też mechaniki konfliktów z poprzednich części (te biografie i te zmagania same już zresztą były powtórzeniem odwiecznych wątków, głównie z legend i sag Północy, ale też znajdowały dla nich świeży i zaskakujący język wizualny). Chodzi też na przykład o pejzaże – co do których ma się dość często wrażenie, że już gdzieś były – czy o przywoływanie charakterystycznych figur drugorzędnych, choćby wyrachowanego handlarza kosmity o karykaturalnych kształtach i nieczystych intencjach. Doznajemy zatem przemiany miejsc, jak mówi Marc Augé, w standardowe „nie-miejsca”. A dalej, poszerzając spojrzenie francuskiego socjologa, mitów w nie-mity, osób w nie-osoby, opowieści w nie-opowieści. I właśnie Mocy w nie-Moc. Albo, jeśli kto woli, w wycinek ze starej taśmy (niekoniecznie tej z „Gwiezdnych wojen”, bo na przykład też i z „Mad Maxa”).

star warsj

I tym samym pierwotny dramat (bo jednak dawne części „Gwiezdnych wojen” były takim właśnie ludowym czy popkulturowym dramatem o wieczystym zmaganiu się dobra ze złem) przemienia się – jakby doskonale, po raz kolejny, ilustrując trafne, przenikliwe rozpoznania Hegla i Marksa – w płyciutką farsę dla ponowoczesnych kucharek i informatycznej gimbazy. Nie chodzi przy tym wyłącznie o repetycję, ale o to, co zostaje w niej utracone – pierwotną, inicjacyjną czystość, właściwą dla każdego zstąpienia w mit i obrzęd, inicjacyjna skuteczność rytuału, magii i mitu, która teraz została reaktywowana na rzecz sprawności, poprawności, prostej igraszki konwencją. Słowem, ten, kto nie posłuchał ewangelicznej przestrogi, by nie wlewać nowego wina w stare bukłaki, bo popękają, ma teraz za swoje.

Na granicy, w półmroku

Parę jedynie rzeczy wymyka się takiemu zwulgaryzowaniu, choćby figuracje – obsadzonych jak zwykle w komicznych rolach – droidów, pomysłowe i zabawne. A przede wszystkim zupełnie wyjątkowa i porywająca jest rozległa sekwencja walki – wyjęta jakby żywcem z omszałych, archaicznych eposów – w zimowym lesie, pośród wielkiej, apokaliptycznej katastrofy, rozpadu planety, otwierania się otchłani bez dna. Ale to doprawdy niewiele.

U źródeł owej – tak chybionej, mym zdaniem – ekranizacji leży, rzecz jasna, trywialny i nieskryty wcale rachunek ekonomiczny, zwyczajne pragnienie zysków pasożytujące na naszych głodach duchowych, na pragnieniu, zawsze naturalnym, baśni i czarodziejskiego snu, które wyrwałyby nas ze studni codzienności, z nużących, powtarzalnych rytuałów zwykłego dnia. To jednak zbyt mało, by wyjaśnić spektakularny i nie tylko kasowy sukces filmu. Inaczej przecież trafiłby on zaledwie do rozległych wprawdzie, ale mimo wszystko nie tak ogromnych kręgów wyznawców. A tymczasem przemówił nie tylko do konfesyjnego czy wręcz sekciarskiego rozumu; znalazł żarliwych zwolenników pośród tych także, co nie kształtowali swych oczekiwań i wyobrażeń stopniowo, wraz z pojawianiem się kolejnych części tej wielkiej opowieści filmowej, jaką są „Gwiezdne wojny”.

star warsy

Myślę więc – kierując się bardziej intuicją niż czymkolwiek innym – że „Przebudzenie Mocy” pojawiło się w momencie, gdy zbliżamy się do przekroczenia ważnej granicy kulturowej i mentalnej, niezbyt jeszcze drastycznej, ale już jakoś wyraziście rysującej się na horyzoncie naszego doświadczenia, między dawnym homo sapiens a nowym homo mechanicus, który uwalniając się z uwięzi przedpotopowych, odwiecznych snów, daje się porwać radykalnie odmiennej ułudzie. Tej szukającej uniesień przede wszystkim w magii obrazów, która rodzi się z technologicznych wysiłków, nie zaś za sprawą mniej lub bardziej złożonych sensów ewokowanych poprzez mity, symbole, topoi, opowieści.

Rzeczywistość technologiczna nie jest bezreligijna. Epoka bowiem postsekularna, w której coraz mocniej żyjemy, wie już oczywiście, że nie sposób wyzwolić się od starych snów, od dawnych baśni. I tym samym uznaje, że – nie tyle może do zbawienia, ile dla terapii – potrzebna jest jej jakaś wiara czy quasi-wiara. I jakaś na poły mityczna wspólnota, choćby i zadzierzgana doraźnie, niczym internetowe powiązanie. Choćby żywiąca się okruchami z uczty bogów i bohaterów, nawiedzana, niczym jedna z marginalnych figur „Szkarłatnej litery” Hawthorne’a, „przez duchy dawno zjedzonych potraw”. I próbuje – znajdując się właśnie na ostrej kulturowej granicy, „żerując na śmietniku”, w głębi czasu, który się właśnie „rozprzęga” (Jean-François Lyotard) – znaleźć jakieś formuły swej niby-wiary. Stworzyć dla niej, przede wszystkim w języku obrazów, jakieś popkulturowe kodeksy, jakieś nowe biblie, korany, legendaria czy talmudy ubogich, jedną – by tak powiedzieć – nogą stojąc w przepadłym świecie, drugą zaś badając już grunt w niepewnej pomroce jutra. I w jakieś mierze „Przebudzenie Mocy” należy do obszaru podobnych wysiłków. Do obszaru zmagań tego, co utracone, z tym, co jeszcze nie zostało zdobyte. Inna sprawa, że i z tym, i z tym ma niemałe kłopoty. Właśnie, powtórzę to raz jeszcze, że chce być doraźnie skuteczna.

Tak oto – niesprawnie jeszcze, jeszcze prostacko – czas przyszły niedokonany, nie budząc Mocy, lecz ją zaledwie zwiastując, staje u naszych drzwi. Co nie znaczy wcale, że z tej oto racji, że jest dopiero na progu, że dopiero powstaje, musimy mu wybaczać wszelką nieporadność.

 

Film:

„Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy”, reż. J.J. Abrams, USA 2015.

 

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 367

(3/2016)
19 stycznia 2016

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj