Szanowni Państwo!
Twarz Jarosława Kaczyńskiego wykrzywiał grymas bólu. Prezes PiS-u, wspierając się na dwóch kulach, usiadł w jednym z ostatnich rzędów w Sejmie, najwyraźniej dlatego, że zejście na sam dół, do przypisanego mu miejsca tuż przy mównicy sprawiłoby mu zbyt poważny kłopot. Mimo poważnej niedyspozycji Kaczyński pojawił się jednak na sali obrad. Moment nie był przypadkowy – chwilę później posłowie zdecydowali o przekazaniu do dalszych prac tak zwanej „ustawy kagańcowej”, dającej władzom ogromne możliwości karania sędziów za krytykę polityki partii rządzącej.
Patrząc na Kaczyńskiego, trudno sobie nie zadać pytania, po co prezes PiS-u zadał sobie aż tyle trudu, nie tylko by być w Sejmie akurat tego dnia, ale by z całą mocą forsować tak kontrowersyjne przepisy? Czy Kaczyński naprawdę wierzy, że wprowadzając ustawę pozwalającą na karanie lub wymianę niewygodnych sędziów, realnie usprawni działanie wymiaru sprawiedliwości?
To byłaby skrajna naiwność. Dotychczasowe cztery lata „reform” sądownictwa wprowadzanych przez PiS nie przyniosły pożądanych skutków. Oczywiście, politycy odpowiedzialni za te działania, na czele ze Zbigniewem Ziobrą, mogą przekonywać, że to wynik oporu sędziów. Ale znów, trudno zakładać, że Kaczyński wierzy w tego rodzaju tłumaczenia swoich podwładnych. Nie od dziś przecież wiadomo, że prosta wymiana kadr na „swoich” ludzi nie naprawi wad systemu.
Po co więc Kaczyńskiemu kolejna ustawa, skazująca nas na konflikt z organami Unii Europejskiej i dalszą polaryzację polityczną, która będzie pochłaniała znaczną część energii partii rządzącej?
Być może prezes PiS-u myśli w kategoriach nie naprawy sądownictwa, ale usunięcia sędziów jako przeszkody w drodze do uzyskania pełni władzy? Kilka lat temu w słynnym wystąpieniu Kaczyński zapowiadał stworzenie w Warszawie Budapesztu. A przecież podporządkowanie sobie najważniejszych organów sądowych było jednym z pierwszych kroków Viktora Orbána po przejęciu rządów.
Ale znów, jeśli Kaczyński wierzy, że dzięki tej ustawie uda mu się zamienić Polskę w Węgry, daje dowód kompletnego niezrozumienia sytuacji, w jakiej się znajduje. Jak pisaliśmy kilka tygodni temu, „sytuacja polityczna na Węgrzech jest znacznie trudniejsza dla opozycji i znacznie korzystniejsza dla obozu rządzącego niż w Polsce. Orbán, dzięki większości konstytucyjnej uzyskanej po wyborach w roku 2010, zdołał – w sposób formalnie legalny – rozmontować mechanizmy politycznej kontroli i tak zmienić zasady gry, aby ryzyko utraty władzy było jak najmniejsze. I zrobił to skutecznie”.
Udało mu się również skutecznie podporządkować sobie krajową gospodarkę. Premier Węgier stworzył wokół siebie koterię oligarchów, z którą dziś musi ułożyć się każdy, kto chce prowadzić interesy w tym kraju. Polska jest zbyt dużym rynkiem, a władza Kaczyńskiego jest zbyt słaba, by skopiować jeden do jednego model działania Orbána. To samo dotyczy sceny medialnej – na Węgrzech jest ona całkowicie zdominowana przez partię rządzącą. W Polsce przeprowadzenie takiej operacji będzie o wiele, wiele trudniejsze.
Wynika to także z różnic osobowościowych pomiędzy oboma politykami. „Orbán jest znacznie bardziej subtelny, ale jednocześnie bardziej bezwzględny niż Kaczyński”, przekonywał Paul Lendvai, węgierski dziennikarz i autor politycznej biografii Viktora Orbána.
Na co więc liczy Kaczyński, gdy przepycha, mimo szerokiego oporu, kontrowersyjną „ustawę kagańcową”? Katastrofalne rozwiązania nie poprawią przecież naszego wizerunku za granicą. Nie ułatwią prowadzenia polityki zagranicznej na rzecz zapewnienia nam bezpieczeństwa.
Być może cele prezesa PiS-u są znacznie bardziej ograniczone i chodzi jedynie o odwrócenie uwagi od bieżących kłopotów partii – wynikających chociażby z nominacji na stanowisko szefa NIK-u dla Mariana Banasia? Jeśli tak jest, to faktycznie Kaczyńskiemu udało się osiągnąć cel – od kilku tygodni to właśnie tematy zmiany w sądach i kondycji polskiego sądownictwa, a nie „sprawa Banasia”, dominują w mediach.
To, co jednak jest korzystne z punktu widzenia bieżących interesów PiS-u, będzie bardzo groźne dla polskiego systemu prawnego oraz stanu polskiej demokracji jako takiej. Jak pisał w swoim felietonie Tomasz Sawczuk, PiS de facto „chce usuwać z urzędu sędziów, jeśli będą stosować prawo Unii Europejskiej”.
Tym samym idzie na polityczną wojnę, w wyniku której „Polska może jedynie stracić”. Jak mówił cytowany przez Sawczuka były pierwszy prezes Sądu Najwyższego Adam Strzembosz, „gdyby poważnie traktować projekt tej ustawy, to można byłoby przypuszczać, że władze polskie podjęły decyzję o wyjściu Polski z Unii Europejskiej”.
Dlaczego ta ustawa jest tak groźna?
„Delikty dyscyplinarne, proponowane w artykule 107 tej ustawy, wprowadzają odpowiedzialność za stosowanie prawa zgodnie z Konstytucją i traktatami międzynarodowymi. A to przecież istota rzetelnej pracy sędziowskiej” mówi sędzia Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej Marek Safjan w rozmowie z Jakubem Bodzionym. Jej przyjęcie może mieć bardzo poważne konsekwencje. „Polska nie mogłaby w ramach Unii funkcjonować. Jeżeli bowiem jedno z państw nie respektuje wspólnych zasad i wartości , to prowadzi to do załamania się całej wspólnej europejskiej przestrzeni prawnej”, przekonuje profesor Safjan.
Podobnego zdania jest Sylwia Gregorczyk-Abram, adwokatka i współtwórczyni inicjatywy Wolne Sądy. Ta ustawa „jest fundamentalnie niezgodna z Konstytucją, prawem Unii Europejskiej, a także demokracją jako taką. Zmierza wyłącznie do tego, żeby zamknąć sędziom usta i żeby ich zastraszyć”, mówi Gregorczyk-Abram w rozmowie z Jakubem Bodzionym. Uderza ona jednak nie tylko w sędziów, ale także w zwykłych obywateli.
Dlaczego?
Ponieważ „eliminuje konstytucyjnie zagwarantowane prawo obywatela do sądu oraz sprawiedliwego procesu. Sąd musi być niezależny, a sędzia niezawisły. Sędzia, któremu ustawowo zabrania się wykonywania wyroku tak Sądu Najwyższego czy Trybunału Sprawiedliwości oraz odwoływania się do Konstytucji, czyli stosowania rozproszonej kontroli konstytucyjnej, taki nie jest”.
Wiele wskazuje więc na to, że prezes PiS-u dla doraźnych, lokalnych korzyści politycznych nie tylko po raz kolejny umieszcza Polskę na kolizyjnym kursie z instytucjami Unii Europejskiej, ale grozi rozsadzeniem polskiego systemu sądownictwa. Tym samym stanowi zagrożenie dla nas wszystkich jako obywateli.
Pozostaje pytanie, jak z nowym wyzwaniem poradzi sobie opozycja? Czy ma do zaproponowania konkretne rozwiązania?
Co jednak w tej sytuacji stanie się z sędziami powołanymi przez nową KRS i jak traktować wyroki już wydane przez tych sędziów? „Może trzeba przyjąć, że te wyroki zostały wydane zgodnie z prawem, ale otworzyć osobom chętnym drogę do ponownego wniesienia ich spraw? […] Obecnie zmierzamy w stronę takiego chaosu, że za chwilę nikt nie będzie wiedział, czy jego sprawa została poprawnie rozpatrzona, czy można podważyć wyrok”, mówi Kidawa-Błońska w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim i Tomaszem Sawczukiem.
Twierdzi również, że politycy odpowiedzialni za obecny chaos, łącznie z Andrzejem Dudą, powinni stanąć z tego powodu przed Trybunałem Stanu. Żeby jednak do tego doszło, opozycja musi zwyciężyć w wyborach – najpierw prezydenckich, a potem parlamentarnych.
Obraz byłby jednak niepełny bez opinii Polaków na ten temat. Wedle sondażu Ibris przeprowadzonego dla „Dziennika Gazety Prawnej” i RMF FM, nieznaczna większość pytanych sądzi, że parlament powinien przyjąć ustawę dyscyplinującą sędziów [41,8 procent badanych]. Rodacy są w tej sprawie głęboko podzieleni. Gdyż przeciw ustawie jest niewiele mniej [38,5 procent badanych].
Kluczowe zatem okazuje się przekonanie reszty rodaków. Aż 19,7 procent badanych ma problem z udzieleniem odpowiedzi.
Tym bardziej zapraszamy dziś Państwa do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”