Wbrew powtarzanej często przez zwolenników energii jądrowej narracji, największym wrogiem atomu jest on sam. Od wznowienia po 2008 roku, polski program jądrowy nie spotkał się ze znaczącym oporem, nie było żadnej szerokiej, skoordynowanej akcji przeciwników. Jeśli więc przez niemal dwanaście lat nie udało się zbudować ani jednego reaktora, ani nawet wbić łopaty na placu budowy, to winnych jest dwóch.

Po pierwsze, decydenci, bo stan wiecznego planowania jest korzystny, a miliony złotych rozpływają się tak samo jak odpowiedzialność za brak działań. Tych realiów nie da się oddzielić od wizji dekarbonizacji atomem, tak samo jak nie da się poza nawias wyjąć jego wad. Bo po drugie winna jest technologia – elektrownie jądrowe nie są cudownym panaceum na bolączki tego świata. Stwarzają nie mniej problemów niż rozwiązują, a zaporowy koszt budowy i pełnego cyklu eksploatacji, ryzyko awarii, długi czas budowy – to realne problemy, które muszą zostać uwzględnione w racjonalnej dyskusji o transformacji energetycznej.

Tekst Natalii Kołodyńskiej-Magdziarz z „Nowej Konfederacji” opiera się na sprzecznej wewnętrznie tezie – jakoby czas na dyskusje już minął, a choć transformacja energetyczna to proces trwający dekady, już dziś musimy przyjąć autorce na wiarę, że rozwiązanie jest tylko jedno. Nieprawdą jest, że brak „akcji społecznej, której celem miałoby być zaznajomienie społeczeństwa” z energią jądrową. W rzeczywistości polski program atomowy działa już od kilkunastu lat, a mimo braku wyników, jego koszty są tak ogromne, że na ich tle 70 milionów ministra Sasina – to bilon.

Studnia bez dna

Według Najwyższej Izby Kontroli wydatki na realizację całego programu atomowego tylko w latach 2014-2017 wyniosły 776 mln zł, a działalność powołanej już w 2009 roku spółki PGE EJ1 do 2018 roku pochłonęła 447 milionów. Program propagujący energię jądrową – „Poznaj atom” – tylko przez dwa lata pochłonął 18 milionów.

Ponadto podatnicy opłacają powołany w 2009 roku Departament Energii Jądrowej, zajmujący się m.in. „informacją społeczną, edukacją i popularyzacją”. Ostatnim osiągnięciem aktualnego programu „Polski atom” była wieczorynka o małym Neutronku odwiedzającym reaktor, emitowana w TVP. Raz obejrzana, nie daje się niestety odzobaczyć. Jednak nieco ironicznie ilustruje to, że instytucje rządowe w swojej strategii komunikacji traktują społeczeństwo jak dzieci, którym można po prostu puścić film i w ten sposób osiągnąć społeczną akceptację dla czegokolwiek.

Rządzący lubią żyć w takiej iluzji, co jakiś czas poprawiając sobie humor metodologicznie wątpliwymi badaniami ogólnokrajowego poparcia dla atomu. Problem w tym, że na przestrzeni ostatnich lat wyniki bywały bardzo różne, zależnie od tego kto komu i jakie zadał pytanie. Jednak dla społecznej akceptacji atomu decydujące jest zdanie mieszkańców okolicy, w której elektrownia jądrowa miałaby powstać, nie krajowe ankiety. Za czasów PO, rozważano już trzy lokalizacje elektrowni, o czym mieszkańcy wytypowanych gmin dowiedzieli się z telewizji. W 2012 w oddolnie zorganizowanym referendum, 57 procent mieszkańców gminy Mielno większością 94 procent głosów sprzeciwiło się planom budowy EJ w ich gminie.

Powielanie wygodnych półprawd

Jednak nawet jeśli państwowa komunikacja jest nieudolna, to z pomocą przychodzą entuzjaści, którzy komunikaty państwowe bezkrytycznie podają dalej. To właśnie robi Kołodyńska-Magdziarz, opierając wywód na trzech argumentach – o bezpieczeństwie, ekologii i efektywności ekonomicznej – tych samych, które przedstawia na stronie „Polski Atom” Ministerstwo Klimatu, a dla poparcia swoich tez powołuje się na inne państwowe organy, np. Polską Agencję Atomistyki. Bardziej niezależny punkt widzenia pozwoliłby zidentyfikować przemilczenia i przekłamania.

Weźmy kwestie bezpieczeństwa. Entuzjaści atomu usilnie przekonują, że to technologia „bezpieczna” czy wręcz „najbezpieczniejsza”. To pomylenie pojęć. Atom jest najbardziej ryzykowną technologią wytwarzania energii. Ktokolwiek miał okazję odwiedzić działającą elektrownię jądrową wie, jak skomplikowane są procedury mające minimalizować ryzyko – awarii, wypadku czy ataku. Farmy wiatrowe nie mają wokół siebie trzydziestokilometrowych stref ewakuacji, elektrownie węglowe nie mają bunkrów, do których przenosi się załoga, gdy zawyje alarm.

W kontekście atomu polska dyskusja temat ryzyka omija. Wyjątkami są np. dr Marcin Popkiewicz, który w wyważonej analizie plusów i minusów energetyki jądrowej opisał problem ryzyka i skali katastrof; prof. Ewa Bińczyk, która na łamach „Tygodnika Powszechnego” tłumaczyła, czemu mimo stale poprawianego „bezpieczeństwa” atomu nikt nie chce go ubezpieczać; albo Edwin Bendyk, który wskazywał, że decyzja o podjęciu tak wielkiego, choć mało prawdopodobnego ryzyka nie jest techniczna tylko „aksjologiczna”.

Każda wspólnota musi sama zadecydować, czy jest gotowa podjąć ryzyko tej skali i zadać sobie pytanie, czy jej instytucje państwowe są na tyle silne i przejrzyste, żeby nadzór nad tak ryzykowną technologią sprawować. Dlatego właśnie nie da się dyskusji odpolitycznić i zamieść pod dywan.

Panika to zły doradca, a konsensusu nie da się wymusić

Kryzys klimatyczny dał entuzjastom atomu nowe argumenty. Przecież jeszcze kilka lat temu nie do pomyślenia byłoby, żeby przedstawicielka redakcji prawicowego pisma mówiła o konieczności dekarbonizacji. Tempo zmian klimatu i szybko zbliżający się wyznaczony przez naukowców punkt krytyczny, za którym zmiany będą nie tylko nieodwracalne, ale też nieprzewidywalne – wszystko to czyni redukcję emisji gazów cieplarnianych politycznym priorytetem.

Wielu, choćby prof. Szymon Malinowski uważa, że skoro nie mamy czasu, to musimy przestać się zastanawiać i zrobić wszystko co tylko się da, najlepiej naraz. Do tego dochodzi jeszcze wątek strachu przed końcem cywilizacji i „społeczeństwa złożonego”. Często w dobrej wierze, alarmiści sugerują, że czas wprowadzić swego rodzaju „stan wyjątkowy”, tak jak go rozumiał Carl Schmitt, a pełnię władzy nad przyszłością przekazać „ekspertom”, choć kto się do nich zalicza i na jakiej podstawie będą podejmować decyzje i jak je rozliczymy – nie wiadomo.

Kryzys klimatyczny staje się ostatecznym uzasadnieniem, a emisyjność – jedyną miarą „ekologiczności”, choć przed kryzysem klimatycznym wykończyć nas może kryzys bioróżnorodności albo zachwianie cyklu biogeochemicznego.

Zamknięcie dyskusji, metoda faktów dokonanych – wszystko to polski atom już zna. W takich warunkach podjęto w pierwszych dniach Stanu Wojennego decyzję o budowie EJ „Żarnowiec”, by po niespełna 10 latach ją przerwać, zmarnowawszy miliony złotych i tysiące godzin z życia zarówno jej zwolenników jak i przeciwników. Ostatecznie okazało się jednak, że decyzja podjęta w warunkach stanu wyjątkowego i bez konsultacji była zła, nie broniła się ani ekonomicznie, ani społecznie, budziła ogromne wątpliwości w wymiarze ekologicznym.

Cała sytuacja byłaby do uniknięcia, gdyby proces decyzyjny był bardziej otwarty – uwzględniając inne dane, głosy ekspertów i interesariuszy. Wtedy polska albo miałaby dziś EJ, bo badania wyraźnie pokazują, że inkluzyjne zarządzanie zwiększa poparcie społeczne dla kontrowersyjnej infrastruktury. Albo wcześniej porzucono by pomysł budowy, tracąc mniej czasu, pieniędzy i energii.

Trudno uwierzyć by obecny rząd był do takiej debaty zdolny, patrząc na to jak prowadzi politykę we wszystkich innych sektorach. Zamiast jednak uczyć się na błędach ekipy Jaruzelskiego, Ministerstwo Klimatu woli serwować nam swoistą „rekonstrukcję historyczną” PRL.

Sprawa atomu musi pozostać otwarta

IPCC mówi jednoznacznie, że musimy stać się neutralni klimatycznie do połowy stulecia. Jednocześnie, raport Międzynarodowej Agencji Energetyki wskazuje, że połowa redukcji emisji, która jest niezbędna, będzie pochodzić z technologii pozostających w fazie prototypów. Stoimy na progu bezprecedensowej zmiany technologicznej i społecznej wymuszonej kryzysem klimatycznym, ale też wyczerpywaniem się dotychczasowego modelu energetyki. Taniejące w szalonym tempie OZE, podążające za nimi baterie, możliwość zarządzania podażą i popytem w czasie rzeczywistym, nieuniknione rozproszenie – wszystko to przeobraża system energetyczny nie do poznania. Coraz więcej wskazuje na to, że atom do tego systemu przyszłości nie bardzo pasuje.

To, że ma do odegrania istotną rolę w dekarbonizacji w skali globalnej nie jest jednoznaczne z tym, że jest potrzebny Polsce. Według przedstawionego w listopadzie 2020 przez BloombergNEF scenariusza koszty emisji dwutlenku węgla mogą wymusić o wiele szybsze wygaszanie elektrowni konwencjonalnych niż przewiduje to rządowa strategia PEP2040. Nawet gdyby udało się dotrzymać terminów oddania planowanych EJ do 2044, mogą się okazać nieprzydatne, bo do tego czasu powstanie dość mocy odnawialnych, wspartych magazynami energii, transgraniczną siecią i instalacjami wodorowymi lub zdekarbonizowanym gazem.

Skoro do 2044 Krajowy System Energetyczny zapewne się rozrośnie, planowane obecnie przez rząd moce jądrowe będą stanowić jedynie wsparcie. Jeśli atom ma być tylko zabezpieczaniem dającym spokojny sen wychowanym na energetyce XX wieku i podejmującym dziś decyzje osobom myślącym w kategoriach energetyki konwencjonalnej, wielkoskalowej i scentralizowanej – to z dużym prawdopodobieństwem może okazać się niepotrzebną i niezwykle kosztowną fanaberią.

Tym bardziej potrzebujemy więc szerokiej dyskusji o tym jakie możliwości już mamy, jakie wkrótce będziemy mieć, a także jakiego rodzaju ryzyko jesteśmy gotowi jako społeczeństwa ponosić. Jak  zauważa Marek Rabij, „jedynym twardym argumentem za polską inwestycją w atom jest jej brak w przeszłości”. To trochę za mało, tym bardziej, że przy już i tak uproszczonej i spolaryzowanej dyskusji, powtórka z Żarnowca i to, że za dziesięć lat obudzimy się ze zbudowaną w połowie, przepłaconą, ale już niepotrzebną elektrownią – jest całkiem prawdopodobna.

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Pixabay; Źródło: Pexels.