Szanowni Państwo!
W piątek Sejm głosami Zjednoczonej Prawicy i Konfederacji przegłosował ustawę w sprawie odbudowy Pałacu Saskiego, Pałacu Brühla i kamienic przy ulicy Królewskiej w Warszawie. Gmach pierwszego z budynków został wysadzony w powietrze przez żołnierzy niemieckich w 1944 roku po upadku powstania warszawskiego. Jego pozostałością jest grób nieznanego żołnierza na placu Józefa Piłsudskiego.
Koszt przedsięwzięcia to blisko 2,45 miliarda złotych, a jego realizacja ma zająć dziesięć lat. Nie należy odrzucać samej idei odbudowy Pałacu Saskiego, bo projekt ten mógłby pełnić wiele funkcji w zakresie dostępu do kultury, sztuki czy rekonstrukcji tkanki miejskiej. Nie bez znaczenia pozostaje również kwestia odbudowy historycznego symbolu. Jednak podjęcie decyzji o jego realizacji w momencie, kiedy rząd boryka się między innymi z protestami personelu medycznego oraz rekordowymi liczbami nadmiarowych zgonów, to sytuacja co najmniej kontrowersyjna.
Według raportu Instytutu Zarządzania w Ochronie Zdrowia Uczelni Łazarskiego, 985 milionów złotych rocznie wystarczyłoby, aby zapewnić pacjentom onkologicznym dostęp do innowacyjnych i uważanych za najskuteczniejsze leków przeciwnowotworowych, które nie są obecnie refundowane przez NFZ. Za cenę Pałacu Saskiego można by więc przez kolejne dwa i pół roku chorym na raka ufundować terapie i znacząco zwiększyć ich szanse na przeżycie.
Jednak po raz kolejny dla obozu rządzącego ważniejsze okazują się symbole niż realne zmiany. Niewiele wiadomo o szczegółach projektu, poza tym, że ma on służyć Senatowi, Mazowieckiemu Urzędowi Wojewódzkiemu oraz… „celom kultury i edukacji”. To mgliste obietnice, pozwalające na ich bardzo swobodną interpretację, za którą będzie odpowiedzialny minister kultury. Z konkretów wiemy na razie tyle, że osoby znajdujące się w zarządzie spółki odpowiadającej za odbudowę mają zarabiać nawet 28 tysięcy złotych miesięcznie. Co więcej, nie przeprowadzono w zakresie odbudowy żadnych konsultacji społecznych, a wykonawcy przedsięwzięcia nie zostaną wyłonieni w przetargu – wskazać ma ich zarząd wspomnianej już spółki. Jednocześnie inwestycja nie będzie podlegać prawu budowlanemu i regulacjom dotyczącym ochrony zabytków. Jej merytorycznym zapleczem ma być ośmioosobowa Rada Odbudowy Pałacu Saskiego. Organ ten może wydawać jedynie niewiążące opinie i to tylko na wyraźne zapytanie ministra kultury. W równie pozbawiony konsekwencji sposób ma ona ocenić cały projekt, a jej członkowie będą pracować za darmo. Wygląda to więc jak realizacja „bez żadnego trybu” – w której to formie obecna władza czuje się najlepiej.
Sprawie nie pomaga fakt, że każde słowo krytyki dotyczące tego projektu jest przez prawicę zbywane absurdalnymi argumentami. Dość wspomnieć, że w mediach stronę rządową w tym sporze reprezentuje głównie poseł Marek Suski, który zabłysnął niedawno stwierdzeniem, że „ojczyzną przeciwników specustawy o odbudowie Pałacu Saskiego są Niemcy”.
Wyraźnie widać więc w debacie politycznej co rusz odradzające się sentymenty, tak wokół II RP, jak i samego marszałka Józefa Piłsudskiego, postaci przez wielu – szczególnie na prawicy – utożsamianej z silnym mężem stanu, „wskrzesicielem ojczyzny”.
O micie Piłsudskiego na prawicy tak pisze dr Renata Hołda: „W biografii mitycznej Piłsudskiego, przywoływanej przy tej okazji, akcentowane są przede wszystkim elementy konserwatywne. Wybór ten – nieodzowny, by jednoznacznie wskazać przyczyny identyfikacji z bohaterem – powoduje, że bagatelizowane są długie przecież i znaczące dla rozwoju Piłsudskiego – polityka, związki z ruchem socjalistycznym, działalność terrorystyczna, konwersja wyznania, a także koleje jego małżeństw. Na plan pierwszy natomiast wysuwa się «dobry patriotyzm», przeciwstawiany nacjonalizmowi, rozumiany jako miłość do ojczyzny i duma z jej historii, nawet jeżeli była to historia klęsk”.
I tak, również dla Jarosława Kaczyńskiego marszałek Piłsudski okazuje się „najwybitniejszym Polakiem” (obok Jana Pawła II i kardynała Stefana Wyszyńskiego). Na 150. rocznicy urodzin marszałka Kaczyński powiedział nawet, że „ja i mój brat uważaliśmy się, w jakiejś mierze, w zasadniczo odmiennych warunkach, za kontynuatorów myśli marszałka Józefa Piłsudskiego”.
Na obecną pozycję II RP w retoryce politycznej na pewno miały też wpływ czasy PRL-u. II RP była bowiem suwerenna, odległa i tak odmienna od Polski Ludowej – a przynajmniej tak to sobie wyobrażaliśmy – że nie mogło obyć się bez pewnego idealizowania. W związku z kasacją wniesioną do Sądu Najwyższego przez RPO w sprawie procesu brzeskiego, pisał na ten temat na łamach „Rzeczypospolitej” Jarosław Kuisz.
Wydaje się jednak, że dziś, po trzydziestu latach wolności, możemy pozwolić sobie na bardziej krytyczne spojrzenie w poszukiwaniu odpowiedzi nurtujące nas pytania. Jak II RP wyglądała naprawdę? Czy próby wzorowania się na sanacji i stawiania II RP jako pozytywnego punktu odniesienia mają jakieś uzasadnienie?
O w najnowszym numerze „Kultury Liberalnej” rozmawiamy z Jarosławem Górskim, autorem biografii Tadeusza Dołęgi-Mostowicza pod tytułem „Parweniusz z rodowodem”, który komentuje: „To, co mnie najbardziej uderzyło przy zagłębianiu się w historię II RP, to niezwykła brutalność życia codziennego. Pamiętajmy, że dzieje II RP rozpoczynają się od mordu politycznego – zabójstwa prezydenta Narutowicza. A później tej przemocy było dużo więcej. Nie chodzi tylko o pobicia, ale nawet o skrytobójstwa. Po zamachu majowym ginie kilku generałów”.
O postaci marszałka Piłsudskiego Górski mówi natomiast, że był mitem jeszcze za życia, obiektem intensywnej akcji propagandowej. Jego zwolennicy mieli być fanatyczni, a w prasie sanacyjnej pisano o nim „jak o postaci wręcz nadprzyrodzonej. Piłsudski miał być tym mickiewiczowskim wskrzesicielem ojczyzny o imieniu czterdzieści i cztery”.
A przecież już w latach 20. marszałek miał licznych, trzeźwo patrzących na niego krytyków. I to nie tylko z kręgu zwalczającej go endecji. Albert Londres, jeden z największych francuskich reporterów okresu międzywojennego, był zszokowany zachowaniem Piłsudskiego po zamachu majowym. Piłsudski zamienił prawo i parlament w nic nieznaczącą fasadę, która pozwalała mu rządzić Polską z drugiego rzędu – w imię abstrakcyjnych, oderwanych od życia ideałów i w oparciu o czystą, jakoby nieskażoną polityczną kalkulacją wolę. Bez przymusu szukania kompromisów. O tym, jak bardzo Piłsudski zaszkodził polskiej kulturze politycznej, pisał na naszej stronie Piotr Kieżun w tekście „Ja bez żadnego trybu. Albert Londres, Piłsudski i autorytaryzm po polsku”.
Analizie poddajemy także postrzeganie i politykę Józefa Becka, ulubieńca Józefa Piłsudskiego i ministra spraw zagranicznych od 1932 roku do wybuchu II wojny światowej. Postać Becka od lat jest przedmiotem kontrowersji. Jedni utrzymują, że to właśnie pupil i prawa ręka marszałka Piłsudskiego w dużej mierze ponosi odpowiedzialność za tragedię 1939 roku, inni twierdzą, że w ówczesnej sytuacji polityka Becka była najlepszym możliwym wyjściem. Jak jest w rzeczywistości?
O tym rozmawiamy ze współautorem biografii Józefa Becka prof. Markiem Kornatem, który wchodzi w polemikę z wieloma tezami krytyków Becka – w tym z książką Stanisława Cata-Mackiewicza. Profesor Kornat wyjaśnia, że „spełnienie niemieckich żądań terytorialnych mogło sprawić tylko tyle, że Polska spotkałaby się z następnymi żądaniami w dalszym czasie. Była to linia absolutnie nie do przyjęcia, koncepcja samobójcza. A jeśli ktoś twierdzi, że Polska mogła spełnić żądania terytorialne Niemiec i być neutralną, to znaczy, że nie rozumie mapy Europy. Nie potrafię znaleźć możliwości ocalenia Polski w tamtych realiach”.
Rozmowę z prof. Kornatem możecie Państwo odsłuchać w formie podcastu albo obejrzeć na YouTubie. Również dyskusja z Jarosławem Górskim o „mafijnym państwie Piłsudskiego” jest dostępna w formie audio i wideo.
Przed nadmierną fascynacją II RP w nowym tekście przestrzega nasz redaktor naczelny, Jarosław Kuisz: „II RP zakończyła się katastrofą, której krótkie upojenie ultra-, super-, turbo- (niepotrzebne skreślić) suwerennością na pięć minut przed zagładą, niektórych zachwyca. Mnie nie. Spór bowiem nie jest w istocie o to, czy w 1926 czy 1939 roku były lepsze wyjścia, ale o to, jakie w 2021 roku w Polsce wyciągamy wnioski z tego, co się stało. I w sceptycznej ocenie suwerenności posuniętej aż do granic absurdu – z perspektywy XXI wieku – pozostanę po stronie polskiego liberała, Stefana Kisielewskiego. Jednak po naszych narodowych porażkach trzeba zwracać uwagę nie na intencje, ale na konsekwencje naszych działań. Rok 1939 powinien być nieustannie odrabianą lekcją, w której suwerenistyczne non possumus w ogóle nie powinno być przedmiotem bezkrytycznego zachwytu. Przeciwnie, gdy tylko polscy politycy zamiast przedstawiania intersubiektywnie sprawdzalnych argumentów na rzecz swoich decyzji i kierunków polityki, szczególnie zagranicznej polityki bezpieczeństwa, znów nam prawią o honorze, o arbitralnie rozumianej dumie narodowej i godności – powinna nam się zapalać wielka czerwona lampka”.
Czy w porę zareagujemy na sygnał ostrzegawczy?
Zapraszamy do lektury!
Jakub Bodziony, Aleksandra Sawa
Ilustracja: Max Skorwider.