0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Temat tygodnia > Józef Beck –...

Józef Beck – najgorszy polityk w historii Polski?

Z Markiem Kornatem rozmawia Jarosław Kuisz

„Józef Beck, odrzucając żądania niemieckie i przyjmując ofertę sojuszu ze strony rządu brytyjskiego, nie był wcale przekonany o tym, że wszystko jest już rozstrzygnięte i teraz oczekujemy klęski. Uważał, że dyplomacja nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa i że Niemcy nie mogą wygrać wojny z całym światem, więc być może się cofną. Jeżeli ktoś nazywa to naiwnością, to ja się nie zgadzam” – mówi prof. Marek Kornat, współautor biografii Józefa Becka.

Z postacią Józefa Becka, jak z mało którą, wiąże się mnóstwo zasadniczych i wciąż aktualnych dla nas pytań, poczynając od tego, jak prowadzić politykę zagraniczną, żeby nie skończyła się katastrofą. Beck był ministrem spraw zagranicznych, jednym z ulubieńców Józefa Piłsudskiego. Wciągnięty przez niego do polityki, po tym jak w 1926 roku wsparł zamach majowy, włączył się w budowanie autorytarnego kursu państwa. Brał udział w zatrzymaniach opozycji i osadzeniach w Brześciu. Od 1932 roku prowadził polską politykę zagraniczną, od 1935 roku – po śmierci Piłsudskiego – samodzielnie. Internowany w Rumunii, gdzie zmarł przed wybuchem powstania warszawskiego. 

***

Jarosław Kuisz: Dlaczego w 2021 roku wzięli panowie w obronę Józefa Becka? 

Marek Kornat: Nie ma specjalnego znaczenia, czy książka ukazałaby się w 2021 roku, czy w 2017, czy 2025 – ja jako autor części poświęconej polityce zagranicznej nie widzę możliwości prowadzenia zasadniczo innej polityki, innej geopolityki w tamtych realiach. Nie jest tak, że wybieramy sobie sąsiadów w społeczności międzynarodowej i nie jest tak, że heros zasiądzie na urzędzie ministra spraw zagranicznych i powie „nie” wszystkim możnym tego świata i zwycięży. Takich cudów historia nie zna. Dlatego po prostu staraliśmy się nie przyjmować pozycji sędziego – bo w stosunku do Józefa Becka łatwo można przyjąć postawę sędziego i powiedzieć, że „najgorszy”, że „grabarz ojczyzny” i tym podobne ostre oceny.

Ale jest jeszcze postawa historyka jako tłumacza przeszłości. I nam – mnie i profesorowi Wołosowi – przyświecała właśnie taka postawa. To z tego punktu widzenia rozpatrywaliśmy ówczesne położenie Polski, ówczesne dylematy, próbując odczytywać je na podstawie źródeł. Nasz wniosek jest taki, że Polska w tamtych warunkach nie mogła wyjść poza politykę równowagi. No bo cóż oznaczałoby to dla Polski? Perspektywę sojuszu z Niemcami, co dzisiaj niektórzy doradzają ex post, albo orientację na Rosję, czyli de facto nieuniknione podporządkowanie kraju Sowietom. Nie mam wątpliwości, że jest to perspektywa i w pierwszym, i w drugim przypadku dosyć przerażająca. Ubolewam jedynie, że niektórzy w naszym społeczeństwie są tak pozbawieni wyobraźni, że tego nie rozumieją. Ja natomiast nie mam tutaj żadnych dylematów – tak to widzę i dlatego taka, a nie inna jest ta książka.

Nie mam wątpliwości, że panowie starają się procedować sine ira et studio, obiektywnie. Niemniej przy postaci Józefa Becka nie da się powstrzymać od ocen. Są w książce dość liczne fragmenty, kiedy jednak panowie wchodzą w polemikę z różnymi osobami. Jednym z największych adwersarzy jest Stanisław Cat-Mackiewicz, który napisał o polityce Józefa Becka znaną książkę, klasykę polskiego eseju politycznego, zawierającą negatywną ocenę polityki Becka, z wymownym tytułem zakończenia: „Z nagrobka swojej polityki zrobił sobie piedestał”.

Jak zauważa Cat-Mackiewicz, Beck miał w 1939 roku swoje pięć minut powodzenia, kiedy na legendarnym już dzisiaj posiedzeniu plenarnym Sejmu 5 maja 1939 roku wygłosił przemówienie, w którym padają słowa o honorze i o tym, że Polacy nie będą ulegać szantażowi niemieckiemu. U Cata jest to bardzo ciekawe, bo są to częściowo jego wspomnienia – mówił, że „widział, jak po przemowie Becka kobiety w Warszawie rzucały mu kwiaty do samochodu, kłaniał się i uśmiechał, każdemu przyjemna jest popularność”. Ale argumenty, które podaje Cat, to, po pierwsze, że polityka honoru uderzyła w struny polskie, ale Beck całkowicie się mylił w ocenie polityki sowieckiej. Zaś drugi jego błąd to przekonanie, że mimo wszystko wojny nie będzie. Cat pyta w książce retorycznie, „na czym je opierał, nie wiadomo”. Rozumiem, że jednym z polemistów dla pana jest na pewno Cat-Mackiewicz. 

W naszej książce nie prowadziliśmy narracji, aby weryfikować wszystkie twierdzenia Stanisława Mackiewicza. Są one bez wątpienia twierdzeniami w dużej mierze niemądrymi. Podam jeden przykład. Mackiewicz pisze w swojej książce, jak trzeba było prowadzić politykę zagraniczną w 1938 i 1939 roku: że już w 1938 roku trzeba było stworzyć koalicję antyniemiecką, kiedy Niemcy przygotowywały się do Anschlussu – że Polska powinna była ją wówczas montować, aby udaremnić aneksję. Otóż, jest to rzecz niesłychana, że tak wytrawny dziennikarz może coś takiego napisać! Co Polska mogła zrobić, gdy Austriaccy sami garnęli się do Niemiec? Niemcy nie miały żadnego przeciwnika na arenie międzynarodowej. Mocarstwa zachodnie prowadziły krótkowzroczną politykę appeasement. Włochy i Austria sprzedały – czy raczej złożyły się na ołtarzu – sojuszu z Niemcami. Mussolini wycofał się z koncepcji obrony Austrii, bo taka była koncepcja. Co mógł wtedy zrobić Beck? Zrobił to, co zrobił – powiedział, że los Austrii go nie interesuje. Gdybania to jest przykład krytyki ex post, która do niczego nie prowadzi.

Warto podkreślić też, że minister Beck swojej mowy z 5 maja nie uważał wcale za sukces, ale raczej za obowiązek. Uważał, że ma obowiązek wytłumaczyć narodowi polskiemu, dlaczego nie przyjął niemieckich żądań terytorialnych. Skoro kanclerz Hitler ujawnił je 28 kwietnia, to należało również publicznie mu odpowiedzieć – a więc Beck czyni to, co dyktuje mu obowiązek. Twierdzenie, że zrobił sobie „z nagrobka piedestał” jest – delikatnie rzecz ujmując – tyleż efektowne, co niezbyt trafne.

Są takie momenty w historii narodu, w których trzeba wszystko postawić na jedną kartę. Tak nie jest codziennie. Polityk, który by codziennie chodził i opowiadał o honorze, byłby śmieszny. Polityka jest sztuką kompromisu, sztuką dochodzenia do częściowego osiągnięcia celu, jaki sobie stawiamy. Sytuacje zerojedynkowe są niezwykle rzadkie.

Natomiast w sytuacji, w której występuje śmiertelne zagrożenie państwa – bo próba spełnienia tych żądań, które postawili Polsce Niemcy prowadziłaby do pozbycia się niepodległości przy zielonym stoliku – Józef Beck mówi „nie” i odwołuje się do instancji, którą jest honor. I to jest wszystko. Sytuacja zerojedynkowa.

Podczas powtórnego pogrzebu Becka w Warszawie Krzysztof Skubiszewski powiedział to dokładnie takimi słowami: polityka jest sztuką kompromisu, ale są wartości, które są imponderabiliami i nie mają wymiernej ceny.

Punktem wyjścia do alternatywnych historii jest sprawdzanie możliwych scenariuszy, zadawanie pytań o to, czy to była jedyna ścieżka. Najważniejszym przedmiotem krytyki jest to, że Józef Beck uniósł się honorem, ale państwa nie tylko nie ocalił, ale tak naprawdę przyniosło to jedno z najtragiczniejszych wydarzeń w historii Polski – jedną z największych katastrof na przestrzeni dziesięciu stuleci. 

Konsekwencje tamtych decyzji w zasadzie dobiegły końca w 1989 roku, nie można się zatem dziwić, że Beck stał się jednym z najważniejszych ćwiczeń politycznych aż do dziś. Stąd również aktualność panów pracy nad książką. Możemy zadawać sobie pytanie, czy, skoro to się skończyło katastrofą, taki sposób postępowania nie powinien zostać ostro zrewidowany.

Mnie jako historykowi zawsze przyświeca takie pragnienie: kiedy oceniam kogoś, staram się odszukać możliwości alternatywnego działania, zrobić coś lepiej i osiągnąć cel. Natomiast absolutnie nie potrafię sobie wyobrazić, aby ktoś stojący na czele Polski w 1939 roku zdołał uniknąć tej katastrofy. Spełnienie niemieckich żądań terytorialnych mogło sprawić tylko tyle, że Polska spotkałaby się z następnymi żądaniami w dalszym czasie – a więc była to linia absolutnie nie do przyjęcia, koncepcja samobójcza. Musimy pamiętać, co by dla Polski oznaczał sojusz z Niemcami w realiach II wojny światowej. A jeśli ktoś twierdzi, że Polska mogła spełnić żądania terytorialne Niemiec i być neutralna, to znaczy, że nie rozumie mapy Europy. Nie widział, gdzie leży Polska na tej mapie. Neutralna mogła być Hiszpania, ale nie Polska. Zgadzam się, że była to straszna klęska: odrodzone po długiej niewoli państwo uległo rozbiorowi pomiędzy dwa totalitarne mocarstwa, które jeszcze na tym terytorium wypróbowywały całe swoje instrumentarium zbrodniczych środków działania w służbie ideologii. To wszystko jest prawdą, natomiast ja nie potrafię znaleźć możliwości ocalenia Polski w ówczesnych warunkach.

Mamy w historiografii dwie tendencje – warto je przypomnieć. W czasach PRL argumentacja była prosta: trzeba było latem 1939 roku pójść na współpracę ze Związkiem Sowieckim i nie utrudniać Sowietom przemarszu Armii Czerwonej przez polskie terytorium. Takie żądania przedłożył Stalin 16 sierpnia 1939 roku. To rozumowanie prowadziło do bardzo prostego wniosku: polityka była błędna, należało prowadzić inną – pójść na wielką koalicję, tak jak proponowały zachodnie mocarstwa i zgodzić się na przemarsz Armii Czerwonej. Ale wpuszczenie Armii Czerwonej na nasze terytorium oznaczałoby wyrok śmierci na własne państwo rękami własnego rządu. Były kraje, które to zrobiły – Litwa, Łotwa i Estonia jesienią 1939 roku zgodziły się na bazy radzieckie na swoim terytorium. Potem wojska z tych baz wyszły i kraje znalazły się pod okupacją Sowietów. Latem 1940 roku nawet nie miały szans na demonstracyjną obronę. Druga narracja jest taka, jaką pan wcześniej wprowadził, cytując Mackiewicza. To jest narracja o – rzekomej, według mnie – zbawienności sojuszu z Niemcami. Mój pogląd na ten temat przedstawiłem wcześniej, mogę jeszcze tylko dodać, że Stanisław Mackiewicz jest typowym przykładem dziennikarza, który przeprowadził niezwykle zręczną mistyfikację.

To znaczy?

Wiosną i latem 1939 roku Mackiewicz wcale nie domagał się sojuszu z Niemcami, a w każdym razie nie postulował przyjęcia żądań terytorialnych, które przedstawił Hitler. Krytykował wówczas rząd, że się słabo zbroi, że Polska jest nieuzbrojona, że lichym premierem jest Sławoj Składkowski. Za to wysłano go na dwa tygodnie do Berezy. To jest prawda. Nie jest natomiast prawdą, że Mackiewicz odważył się publicznie postulować przyjęcie żądań terytorialnych Niemiec, czyli aneksji Gdańska jako Wolnego Miasta do Rzeszy oraz eksterytorialnej autostrady przez Pomorze, która po wprowadzeniu wojsk niemieckich powodowałaby całkowite odcięcie od Bałtyku. To są kwestie bardzo poważne.

Później, na uchodźstwie, Mackiewicz wystąpił z gwałtowną krytyką ministra Becka i po raz pierwszy uczynił to w roku 1941. Odtąd zaczął być widziany w roli patrona, doradcy, którego głosu nie posłuchano. Ale to jest mistyfikacja – gwoli ścisłości, warto to podkreślić.

Czyli pan zajmuje stanowisko, że lepiej było postawić na to, co panowie w książce nazwali postawą non possumus: w pewnym momencie bronimy honoru i ważniejszy jest ten moment honoru, bo potem klęska i tak by nastąpiła?

Osoby, które zastanawiają się nad innymi scenariuszami, przesuwają punkt wyjścia do wydania oceny, bo wtedy pojawia się argument, że zniszczenia być może byłyby mniejsze albo nastąpiłyby później, że te katastrofy, które spadły na II Rzeczpospolitą, może miałyby mniejszy zasięg. 

W gruncie rzeczy pole do innych scenariuszy otwiera się dlatego, że ten, który się zrealizował – co prawda oparty na słowach o honorze – był najgorszym z możliwych. 

Jeżeli za wiarygodne uznamy tajne wypowiedzi Hitlera do generalicji Wehrmachtu – jedna pochodzi z 23 maja 1939 roku, druga z 22 sierpnia 1939 roku – to Hitler mówi tam coś takiego: chciał ułożyć sobie stosunki z Polską i rzucić się na zachód, przeciw Francji. I teraz, gdyby w realiach 1939 roku Francja potrafiła powtórzyć to, co zrobiła w czasie I wojny światowej, czyli skutecznie się bronić, to Polska dobrze by na tym wyszła. Polska czekałaby bowiem na rozwój wypadków, nie byłaby uwikłana w wojnę w pierwszej kolejności, chyba żeby od wschodu zaatakował Związek Sowiecki. Co do tego, można przypuszczać, że tak by było, ale można też podnosić argumenty, że tak mogłoby nie być.

Ale de facto nie było – czekali do 17 września. To jest taki żelazny argument, że Sowieci czekali na rozwój wypadków. 

Wyobraźmy sobie, że Niemcy ruszają na Francję, a Polska wcześniej oddaje Gdańsk i eksterytorialną autostradę i nie prowadzi wojny – wtedy Sowieci mają inną sytuację niż we wrześniu 1939 roku i prowadzą na pewno własną politykę, taką czy inną, ale na pewno Polsce nieżyczliwą. Ale skoro Francja w 1940 roku została rozgromiona w krótkotrwałej kampanii, to w 1939 też by tak się chyba stało. Ja w każdym razie nie potrafię powiedzieć inaczej. Czym Francja mogła pokonać nieprzyjaciela mającego tak znaczną przewagę? Przy skostniałej doktrynie wojennej, przy bardzo słabym myśleniu koncepcyjnym?

W tych warunkach wracamy do punktu wyjścia: Polska ponownie staje się przedmiotem zainteresowania Niemiec i musiałaby wziąć udział w wyprawie na Związek Sowiecki. Jest niemożliwe, żeby Niemcy pozostawiły Polskę, nie zmuszając jej do udziału w wyprawie na Związek Sowiecki – ta wyprawa była przecież ukoronowaniem całej misji historycznej Hitlera, którą sobie obrał. Hitler jeszcze w wigilię paktu Ribbentrop–Mołotow powiedział do generalicji Wehrmachtu, że to wcale nie oznacza sojuszu, że „rozbijemy w pył Związek Sowiecki”. Tak jest napisane w dokumentach norymberskich.

Żołnierz węgierski czy rumuński ginął na froncie wschodnim – ginąłby i polski. Mało tego, Polska staje się polem bitewnym, bo oddziela te dwa państwa, więc ja nie widzę koncepcji zysku, jaką mielibyśmy związać z tezą o alternatywie niemieckiej.

I jeszcze jedno: Józef Beck, odrzucając żądania niemieckie i przyjmując ofertę sojuszu ze strony rządu brytyjskiego, nie był wcale przekonany o tym, że wszystko jest już rozstrzygnięte i teraz oczekujemy na klęskę. Przede wszystkim uważał, że należy zaczekać na rozwój wypadków w dyplomacji, że dyplomacja nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa i że Niemcy nie mogą wygrać wojny z całym światem, więc może się cofną. Jeżeli ktoś nazywa to naiwnością, to ja się nie zgadzam. Beck w styczniu 1939 roku powiedział wyraźnie do prezydenta i do marszałka Śmigłego, że jeżeli Niemcy będą obstawały przy żądaniach nie do spełnienia, to grozi nam konflikt w wielkim stylu. A więc to nie jest tak, że Józef Beck jest naiwny, ale też nie jest tak, że Józef Beck od razu zakładał, że mamy jutro wojnę – nie, po prostu uważał, że dyplomacja nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

I druga rzecz. Józef Beck naprawdę uważał, że kiedy już armia niemiecka rzuci się na Polskę, to żeby osiągnąć swój cel, będzie musiała na Polskę rzucić gros sił. A wtedy Niemcy się odsłaniają na Zachodzie i mocarstwa zachodnie dostają unikalną szansę przystąpienia do wojny. Choćby zbombardowanie Zagłębia Ruhry przy użyciu lotnictwa byłoby bardzo potężnym ciosem, także psychologicznym. Józef Beck myślał tymi kategoriami.

I się pomylił…

Oczywiście.

Pomylił się w analizie sytuacji i to jest jednym z elementów jego czarnej legendy. I nawet jeśli Piłsudski go lubił, to po prostu wybrał człowieka o niedostatecznych kompetencjach dyplomatycznych czy analitycznych – na pewno nie jest to postać, która byłaby w stanie przeprowadzić Polskę przez nadzwyczajny kryzys. Ta sytuacja wymagała nadzwyczajnych ludzi, a takich ludzi autorytarny system II RP utrącał z założenia. 

Nie wierzę w nadzwyczajnych ludzi.

Nie wierzę w herosów, którzy potrafią wypowiedzieć słowo, które staje się ciałem i mocarstwa zaczynają się uginać przed państwem średniej wielkości.

A Mannerheim?

Przykład z Mannerheimem jest trochę mylący.

Z uwagi na geografię. Ale jednak to był człowiek, który potrafił sobie poradzić również w beznadziejnych sytuacjach. 

Ja się zgadzam, że wspaniały czyn, jakim jest obrona Finlandii, zasługuje na podziw i nie da się go nie zapisać na konto Mannerheima…

Ilustracja: Max Skorwider;

Przypomnijmy, że Finlandia w trakcie wojny zmieniała sojusze i znajdowała się, tak samo jak my, między młotem a kowadłem, ale wyszła z tego jako państwo, które ocaliło swoją niezależność – bodaj jako jedyny kraj szeroko rozumianego regionu. 

Finlandia broniła się skutecznie, jest to jedno z cudownych zdarzeń historycznych. Jest straszliwa zima, Armia Czerwona nie jest w stanie przełamać linii Mannerheima, wszystko się kończy kompromisowym pokojem zawartym w Moskwie w marcu 1940 roku.

Trzeba tylko pamiętać, że mocarstwa zachodnie przystąpiły do formowania korpusu ekspedycyjnego, który miałby być wysłany na pomoc Finom, bo w tamtym czasie Związek Sowiecki w Paryżu i w Londynie był postrzegany jako cichy aliant Niemiec. Gdyby nie te pogłoski, Stalin wcześniej czy później musiałby zdobyć Finlandię – nie wyobrażam sobie, że po przeminięciu zimy wojska fińskie dalej broniłyby linii Mannerheima.

Finlandia była osłabiona po tej wielkiej czystce. 

Była, ale tam była przewaga sto do jednego, jeżeliby policzyć rezerwy. Dla kogoś takiego jak Stalin człowiek się nie liczy – dla niego było nieistotne, czy by tam zginęło jeszcze pół miliona czerwonoarmistów czy milion. Zgadzam się więc, że to jest cudowne wydarzenie, ale nie widzę szans, żeby Polska mogła z czegoś podobnego w tamtych warunkach skorzystać. Finlandia leży tam, gdzie leży. Jest to jedyne państwo, które zaliczono do przyszłych ofiar paktu Ribbentrop–Mołotow, które tą ofiarą się nie staje, tylko się broni.

Ale decyzja polityczna jest podobna jak u Becka – rząd Finlandii zbiera się, podchodzi do żądań sowieckich w sposób rzeczowy i je odrzuca. Przeważa głos ministra spraw zagranicznych, który argumentuje, że oddanie części terytoriów oznacza wejście na równię pochyłą i utratę niepodległości. Rozumowanie Finów jest całkowitą analogią do rozumowania rządu polskiego.

Ale później w trakcie wojny Finowie przecież sprzymierzyli się z Niemcami, potrafili lawirować między potężniejszymi od siebie państwami. A wracając do postaci Becka – to nie tego formatu postać, to nie marszałek Piłsudski, to nie Mannerheim, nawet oczekiwania pewnie są niższe. Może po prostu ten dobór kadr był w pewnej chwili dobry, bo Piłsudski miał posłusznego wykonawcę swoich poleceń w postaci Becka, ale jak przyszedł moment próby, to tego typu postacie nie zdały egzaminu i jedyne, o czym mogły mówić, to honor?

Jeszcze jedna kwestia, jeśli chodzi o Finlandię: decyzja odrzucająca żądania sowieckie jest podobna, analogicznie motywowana jak w przypadku Polski, która odrzuca żądania niemieckie. Obydwa rządy – polski i fiński – argumentują odmowę tym, że wchodzimy wówczas na równię pochyłą: godząc się na jedne żądania, otwieramy drogę następnym. Różnica jest tylko taka, że mamy kampanię wrześniową i blitzkrieg Wehrmachtu, a Finowie mają wojnę zimową w nieludzkich warunkach atmosferycznych, kiedy Sowieci nie mogli wykorzystać wszystkich możliwości technicznych, jakie miała ich armia (niezależnie od tego, że zdziesiątkowany przez Stalina korpus oficerski słabo się też spisywał).

Jeśli chodzi o system autorytarny: tak, oczywiście był w Polsce system autorytarny, była łagodna dyktatura marszałka Piłsudskiego. Celowo podkreślam: „łagodna dyktatura”, a to określenie rozumiem w ten sposób, że, mówiąc krótko, był to ustrój, który uniemożliwiał opozycji dojście do władzy legalną drogą.

Byłoby bicie, zamykanie w więzieniu, skłanianie do emigracji postaci tak wybitnych jak Witos. To nie są dawne sprawy, to są jak najbardziej cały czas aktualne tematy – w 2020 roku mamy kasację wniesioną do Sądu Najwyższego przez Rzecznika Praw Obywatelskich w sprawie procesu brzeskiego.

Jak wspominaliśmy, Beck brał udział w montowaniu sprawy Brześcia, czyli, krótko mówiąc, w tym, że bardzo prominentni politycy opozycyjni zostali zamknięci, byli poniżani, niektórzy bici, potem skłaniani do emigracji, a wreszcie nastąpił sam proces brzeski – farsa w wymiarze sprawiedliwości. 

Posłowie byli aresztowani, byli bici, natomiast problem polega na tym, że trzeba też uwzględnić działania opozycji w roku 1930 – choćby tak zwany Kongres w Obronie Wolności Praw w Krakowie, który był wielkim wystąpieniem antyrządowym. Były tam ponoć nawet transparenty „powiesić Mościckiego – lokaja Piłsudskiego”. Ale tak – dochodzi do tej akcji i oczywiście Józef Beck w tej akcji bierze udział.

Widziano go w Brześciu, razem z Kostką-Biernackim.

Tak, bierze udział w tej akcji, natomiast trzeba też dodać, że rząd marszałka Piłsudskiego, ten drugi, utworzony w sierpniu 1930 roku, miał go w osobie swojego wicepremiera i Józef Beck pracował wtedy w zasadzie jako kierownik Rady Ministrów. Mówimy o tych krytycznych momentach, jak rozwiązanie Sejmu, wcześniej powołanie Piłsudskiego na premiera, do wyborów, które kończą się zwycięstwem strony rządowej, które to zwycięstwo nie dokonało się z poszanowaniem elementarnych standardów demokracji parlamentarnej.

Czyli Beck bierze udział w budowaniu systemu autorytarnego. Było to relatywizowane, ale dziś możemy sobie pozwolić na takie oceny, na jakie przez lata sobie nie pozwalano. Może więc zamach majowy wydawał się Piłsudskiemu w 1926 roku uzasadniony, ale jak spojrzymy na to, że musiało zginąć tyle osób, a jeszcze na dodatek mamy późniejszą perspektywę budowy sanacyjnego reżimu, który ostatecznie nikogo nie uchronił przed klęską wrześniową, to wydaje się, że możemy być ostrzejsi w ocenie? 

Nie zgadzam się z takim rozumowaniem, jest ono poważnym uproszczeniem. Ktokolwiek by nie rządził, we wrześniu 1939 roku wynik byłby ten sam, bo żadna polityka Polski, jak napisał kiedyś profesor Wandycz, nie mogła udaremnić sojuszu Berlin–Moskwa i nie mogła sprawić, że mocarstwa zachodnie na nasze żądanie przyjdą nam z pomocą.

To prawda, ale skoro tak ważny był honor w 1939 roku, to można również odwrócić ten argument i powiedzieć: to w 1926 roku równie ważne może było to, żeby utrzymać standardy demokratyczne, uczyć się tych standardów wówczas przez całe dwudziestolecie wojenne i zostawić tego typu dziedzictwo na przyszłość, zamiast tylko dziedzictwa słów Becka z maja 1939 roku.

Nie wiem, jakie możliwości miało państwo polskie w osiągnięciu stabilizacji, ale trudno mi sobie wyobrazić, jak pod demokracją parlamentarną i konstytucją marcową w sposób spokojny można było dokonać tak ciężkich przejść jak między innymi wielki kryzys gospodarczy. To też trzeba wziąć pod uwagę.

Ja nie bronię ani Brześcia, ani Berezy. Chcę tylko powiedzieć tyle: na tle innych państw europejskich wypadamy w sumie nie najgorzej. Tej przemocy było niewiele. W ramach ustroju autorytarnego istniały i swobodnie działały partie polityczne, nikt ich nie rozbijał, nie likwidował fizycznie. Były wolne wybory do samorządu terytorialnego. Inna sprawa, że na przykład w Warszawie rada miasta nie mogła wybrać prezydenta, bo była wewnętrznie rozbita, i Starzyński, który się tak obywatelsko potem zachował, był prezydentem komisarycznym, wyznaczonym przez premiera.

Wydaje mi się, że dorobek tych trzynastu lat rządów piłsudczykowskich nie da się określić mianem wartości nieistniejącej. Nie da się powiedzieć, że to się nie liczy. Choćby te wszystkie inwestycje publiczne, które wiążą się z polityką gospodarczą Kwiatkowskiego – przecież to jest duże osiągnięcie w tamtych warunkach. Inna sprawa, że Polska, aby rozwiązać swoje problemy, musiałaby mieć nie jeden Centralny Okręg Przemysłowy, a dziesięć. Ale jednak, w tak krótkim czasie coś takiego potrafiono zrobić. Mieliśmy cały szereg osiągnięć: nauka, kultura – wtedy to były same sukcesy. To jest wielki kapitał. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że gdyby nie było Piłsudskiego i gdyby nie było zamachu stanu, to działałoby to podobnie.

Jest to kuszący argument, a poza tym mielibyśmy dłuższe tradycje demokracji, a nie tylko sześć lat. Byłoby to też rozwinięciem demokracji z czasów I Rzeczpospolitej, przeniesionej na więcej warstw społeczeństwa. I nawet jeśli ta koniunktura w latach 30. byłaby niesprzyjająca, to nadal mielibyśmy piękne dziedzictwo narodowe na później. A tak zostajemy z zamachem majowym, z zamordowanymi w bratobójczej wymianie ognia obywatelami II RP. Te jasne strony nie mogą też przysłaniać ciemniejszych, jak choćby polityka na Kresach wobec mniejszości, a Beck wypowiedział przecież traktat o mniejszościach. 

Panowie stawiają w swojej tezie książkę, że należałoby lata 30. Becka i jego wysiłki ocenić pozytywnie, bo w ówczesnych warunkach nie dało się nic zrobić, a 1939 rok i tak by przyszedł ze swoją katastrofą. Może w takim razie to, co Beck robił, co mówił, nie ma w gruncie rzeczy większego znaczenia? Gracze dookoła byli więksi i silniejsi, nie dało się osiągnąć lepszego rezultatu – czy taki jest wniosek tej książki?

Nie chcę powiedzieć czegoś takiego, że skoro było, jak było, to należało… może w ogóle zlikwidować Ministerstwo Spraw Zagranicznych? Nie.

Sądzę, że polityka równowagi dała pokaz określonej możliwości. Za dobre posunięcie uważam choćby ugodę z Niemcami z 1934 roku, bo mogliśmy stać się ofiarą przetargu mocarstw z Niemcami w duchu appeasementu. Przypomnijmy, że tak zwany polski korytarz do morza i Gdańsk to były najbardziej sztuczne rozwiązania terytorialne w percepcji elit politycznych, i nie tylko politycznych, zachodu. Więc nie jest tak, że od polityki polskiej nic nie zależało. Zarówno polityka układów o nieagresji ze Związkiem Sowieckim i potem z Niemcami, deklaracja dokonania sojuszu złożona wobec Francji w 1936 roku – to też są bardzo ważne posunięcia. One nie dają skutku, ale nie z naszej winy.

Ale to są pozytywne oceny natury wycinkowej – w gruncie rzeczy są to tylko pięciominutowe sukcesy, które nie prowadzą do niczego innego niż do puenty, którą znamy. To jest to wielkie pytanie: co oznacza „licytowanie Polski wzwyż”. Bardzo mi się podoba, że panowie wyciągnęli ten cytat z rozmowy z ambasadorem francuskim Larochem, gdzie Józef Beck mówi, że to „licytowanie Polski wzwyż” to linia polityki. Może za wysoko licytowano?

Polska lat 1934–1938 znaczy w świecie niepomiernie dużo więcej niż Polska w 1924 czy w 1927. To są fakty. I to nazywam właśnie „licytacją Polski wzwyż.” I uważam, że taką politykę czasami trzeba robić, nawet na wyrost – bo wtedy coś osiągamy, kiedy potrafimy się upomnieć o „swoje” i kiedy mamy skuteczny aparat akcji w danym momencie.

To brzmi jak lekcja na dziś. Czytelnik czyta w kontekście. 

Nie chciałem aktualizować, natomiast jeśli bym został doradcą księcia dzisiaj, to nie odżegnałbym się od stwierdzeń z tej rozmowy. Kategorycznie sprzeciwiam się tylko temu, że niektórzy widzą związek między polityką polską a katastrofą i rozbiorem państwa. Wynik, jakim była katastrofa, nie ma związku przyczynowo-skutkowego z polityką, bo trzeba by wskazać środki ocalenia, które rzekomo były i nie zostały użyte. Jeśli ktoś to zrobi, to przekona mnie do rewizji poglądów i do napisania tej książki jeszcze raz. Ale teraz nie odstępuję od swojego głębokiego przekonania o niemożności wyjścia z tej sytuacji.

Zostawiają panowie czytelnika z morałem, z bardzo jasnym stanowiskiem w sporze o Becka. Mianowicie, odnosząc się do słów ministra o honorze, piszą panowie, że „nie był to potok frazesów. Polityka zagraniczna państwa jest sztuką kompromisów, ale istnieją także imponderabilia, a więc wartości niemające wymiernej ceny i niezbywalne, które nie znają kompromisu. A ten, kto odrzuca imponderabilia, nie jest realistą”. Można powiedzieć, że to jest piękne, ale można też zapytać, czy to oznacza, że my się niczego od 1939 roku nie nauczyliśmy…

Imponderabilia są trzy. Po pierwsze, terytorium jako całość, które jest niezbywalne. Kraj, który zbywa część terytorium, prędzej czy później traci niepodległość – tak uczy historia. Drugie imponderabilium to niepodległość, a trzecie to zasada „nic o nas bez nas”. Ale to nie jest tak, że narodzi się jakiś heros, który powie „od jutra nic o nas bez nas” i to wyegzekwuje. To trzeba próbować wywalczyć w stosunkach międzynarodowych ciężką pracą w czasie pokoju – ale to musi być zasada orientacyjna każdego rządu, także i dzisiaj. Zresztą ministrowie spraw zagranicznych III RP nie mówili niczego innego: mówił to Skubiszewski i paru innych jego następców.

Kompromisowość i bezkompromisowość nabierają w ostatnim czasie w polityce zagranicznej nowych barw i trzeba powiedzieć, że z całą pewnością panowie zostawiają czytelnika z takim przesłaniem, że polityka Becka powinna być oceniana pozytywnie i że są takie sytuacje, w których zachowanie się jak Beck w 1939 byłoby wskazane w przyszłości. 

Jeżeli pojawi się taka sytuacja, że padną żądania cesji części terytorium albo zbycia niepodległości przy zielonym stoliku, to trzeba tak postąpić jak Józef Beck – tak uważam.

Dla mnie wniosek z tej książki jest jeszcze trochę inny: żeby nigdy nie doprowadzać do takich sytuacji. Żeby myśleć o tych kompromisach dużo, dużo wcześniej, a także mieć analityków wychowanych w demokracji, a nie w autorytaryzmie, tak aby ich zdolności oceny rywalizowały między sobą, a nie obowiązywały tylko dlatego, że ktoś był wobec marszałka bardziej uprzejmy niż ktoś inny. 

To, co pan teraz powiedział, jest oczywiście słuszne, ale przy założeniu, że można nie doprowadzić do takiej sytuacji. A tu dochodzimy do dwóch wariantów: albo na czele kraju średniego, zapóźnionego cywilizacyjnie, otoczonego przez wrogie państwa, staje heros i po prostu następuje cud – heros zawiesza prawa przyrody i w ten oto sposób wychodzimy na prostą. A druga opcja to jest to, co robił Beck. Szukał koalicjantów? Szukał. Kiedy dowiedział się, że Niemcom nie chodzi o Gdańsk, tylko o ujarzmienie Polski, powiedział non possumus. Tyle – tak to działa.

 

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 655

(30/2021)
27 lipca 2021

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj