Jedna z najbardziej magnetyzujących scen najnowszego filmu Joachima Triera jest zarazem najbardziej niepozorna: trzydziestoletnia Julie wraca właśnie z gali fetującej sukces swojego starszego o ponad dekadę chłopaka, Aksela. Coś zatrzymuje ją nagle przed panoramą zmierzchającego Oslo: zachłystuje się ni to zachwytem ni płaczem, za chwilę odwróci wzrok i pozwoli sobie pójść nieznaną ścieżką. Wstąpi do pierwszego z brzegu domu, gdzie właśnie odbywa się czyjeś wesele. Tam rzuci się w wir przypadku, nieograniczonych możliwości bycia przez chwilę kimś innym. Zacznie uwodzić jednego z gości, Eivinda, który również trwa w związku. Podejmą wspólny eksperyment badania granic nie-zdrady: czy będzie nią obwąchanie swoich pach czy raczej wymiana oddechów i dymu papierosa? To sekwencja na miarę trylogii „Przed wschodem słońca” Richarda Linklatera. Ta noc zakończy się bez pocałunków czy wymiany namiarów, ale fundamentalnie odmieni los trójki bohaterów.
Trierowi udało się zbudować z niepozornej dramaturgii fenomenalnie przekonującą diagnozę uczuć współczesnych trzydziesto- i czterdziestolatków. Stworzył przy tym okazję do aktorskiego popisu odtwórców ról Julie (znakomita Renate Reinsve nagrodzona na zeszłorocznym festiwalu Cannes) oraz Aksela (równie znakomity Anders Danielsen Lie, powracający w kolejnych filmach Triera od debiutanckiego „Reprise” z 2006 roku). Pozornie zwyczajna historia ich związku oddana zostaje przez zestaw błyskotliwych słodko-gorzkich epizodów; w tej opowieści o emocjonalnym zapętleniu odnajdzie swoje wspomnienia – lub bieżące doświadczenia – niejeden współczesny millenials.
Bergman w stylu indie, czyli szczerość
Już sam podział filmu na części – prolog, dwanaście rozdziałów z tytułami, oraz epilog – może nasuwać skojarzenia ze „Scenami z życia małżeńskiego” [1973] Ingmara Bergmana, fascynującej wiwisekcji psychologii związku. Podobieństw jest tu jednak więcej. Jedną z pierwszych „Scen…” było spotkanie głównych bohaterów, Marianne (Liv Ullmann) i Johana (Erland Josephson), z przyjaciółmi, którzy odkrywali przed nimi piekło trwania w związku jedynie ze względu na finansowy koszt rozwodu. Na ich tle Marianne i Johan prezentują swoje małżeństwo jako niemal wzorowe i szczere – dopiero kolejne dwie pół godziny filmu odsłoni, jak mylna była to diagnoza. Podobnie jednym z pierwszych doświadczeń Julie i Aksela jest odbicie od „antytezy” ich relacji: wyjazd do domku, gdzie spotkają się z rozdzieranymi napięciami rodzinami rówieśników chłopaka i utwierdzą w przekonaniu, że sami nie chcą zawierać małżeństwa, a tym bardziej mieć dzieci.
To właśnie zdolność do bezwzględnie szczerej, ale zarazem czułej komunikacji jest jedną z najbardziej ujmujących cech tego filmowego związku. Rozstanie Julie i Aksela jest przejmujące, ale obywa się bez jadu, spazmów czy emocjonalnej rzeźni; mimo szczerości do bólu, łączy ich troska o siebie.
Bohaterowie Bergmana z czasem coraz jaśniej przekonują się o daremności swoich wysiłków w kwestii zagwarantowania trwania ich związku. Choć Marianne w pracy pomaga rozwodzącym się parom, sama dorasta do przekonania, że nie uniknie tego losu. Podobnie Aksel z czasem zaczyna rozumieć, że nie będzie w stanie zatrzymać Julie. Obie pary dostrzegają, że ich miłości nie ochroni przed radykalnym kryzysem ani przekonanie o jej wyjątkowości, ani terapeutyczne racjonalizacje. Nawet najlepsze deklarowane intencje mają się nijak do praktyki związku: jedyne, co może pozostać pomimo jego utraty, to walka o podtrzymanie szczerości.
Marianne spotka się z Johanem w swoim gabinecie, gdzie podpisywać będą papiery rozwodowe: spotkanie burzliwie przejdzie od wymiany ciosów do miłosnego zbliżenia. Oficjalne rozstanie Aksela i Julie też przypieczętowane będzie pożegnalnym seksem; chłopak do ostatniej chwili próbuje zatrzymać dziewczynę, którą nazywa miłością swojego życia – ona z kolei wyznaje, w jakim emocjonalnym potrzasku się znalazła: czuje do niego zarówno miłość, jak i jej brak.
To właśnie zdolność do bezwzględnie szczerej, ale zarazem czułej komunikacji jest jedną z najbardziej ujmujących cech tego filmowego związku. Rozstanie Julie i Aksela jest przejmujące, ale obywa się bez jadu, spazmów czy emocjonalnej rzeźni; mimo szczerości do bólu, łączy ich troska o siebie. Ta czuła i mądra relacja podtrzymana będzie nawet podczas rozgrywającego się w drugiej części filmu dramatycznego spotkania bohaterów w szpitalu – zamiast pozwolić sobie na radykalne okrucieństwo i wyrzuty, połączy ich coś w rodzaju wzajemnej spowiedzi; podzielają wdzięczność za czas, który spędzili razem, oraz zdolność do bliskości mimo radykalnego kryzysu. Warto wspomnieć, że para z filmów Bergmana również paradoksalnie przeżywa drugą młodość swojej miłości lata po rozstaniu: już niezależni, doświadczeni przez własne pomyłki, spotykają się jak sekretni kochankowie w chatce kumpla.
Analogia do filmów Bergmana może brzmieć jak ciężka rekomendacja dla komedii romantycznej: film Triera broni się jednak bogactwem nienachalnie użytych formalnych środków, chwilami „zakrzywiających” realizm opowieści, nienaruszających przy tym wcale jej wiarygodności (by wspomnieć chociażby fantazmaty po wspólnym zażyciu grzybów halucynogennych). „Najgorszy człowiek…” to też znakomita satyra na współczesne obsesje polityczne – oddane przez postaci drugoplanowe (dziewczyna Eivinda przekonana o ewolucji duchowej dzięki mieszance jogi i walki ze śladem węglowym) czy boje Aksela z feministkami w kwestii fizjologii postaci z kreskówek, które stworzył. Lekkość realizacji Trier zawdzięcza być może inspiracjom kinem francuskim: znajdziemy tu odległe echo „Jules i Jim” [1962] François Truffauta czy cyklu „sześciu opowieści moralnych” Erica Rohmera. Pomimo pozornej dygresyjności i zapętlenia życiorysów postaci poddanych przypadkowi, ich losy zdają się układać w swoistą przypowieść – takiemu wrażeniu pomaga też obecność narratora, który potrafi wejść w wewnętrzny głos bohaterów, a zarazem spojrzeć na nich z dystansu.
„Wielkie nadzieje” bohaterów Triera z zasady zostają skazane na porażkę: reżyser zdaje się sugerować, że losem, pomimo najlepszych intencji, nie można łatwo pokierować – zawsze odsłoni przed nami nieoczekiwane oblicze.
Czas zatrzymany, czyli pokora
Nadrzędnym i najbardziej uniwersalnym tematem twórczości Triera jest skazane na porażkę zmaganie człowieka z losem – napięcie na miarę antycznej tragedii. Owładnięci twórczymi ambicjami i poddani presji wczesnego sukcesu dwudziestoletni bohaterowie „Reprise. Od początku raz jeszcze” [2006] próbują daremnie uformować swoją młodość według literackich mitów na miarę „Zaratustry” Nietzschego – chcą wycisnąć z życia pełnię twórczego spełnienia. Wysiłek trzydziestoletniego bohatera „Oslo, 31 sierpnia” [2011] ufundowany jest na skromniejszych ambicjach: po wyjściu z wieloletniego odwyku konfrontuje się z innym etapem życia, który osiągnęli jego rówieśnicy – walczy przede wszystkim z własną rozpaczą, aby uniknąć poczucia ostatecznej życiowej klęski. W najnowszym filmie Julie nie może pogodzić się z poczuciem, że pomimo szczęśliwego związku jej życie jest wciąż gdzie indziej: jest na swój sposób osaczoną możliwościami, z którymi nie może sobie poradzić – przeskakuje po związkach i kierunkach studiów; gdy wreszcie decyduje się na związek z Akselem, ma poczucie nieuchronnej utraty. Aksel natomiast kurczowo trzyma się przekonania o tym, że Julie stanowi miłość jego życia – taki dar nie zdarza się często, nie można pozwolić sobie, by go roztrwonić.
„Wielkie nadzieje” bohaterów Triera z zasady zostają skazane na porażkę: reżyser zdaje się sugerować, że losem, pomimo najlepszych intencji, nie można łatwo pokierować – zawsze odsłoni przed nami nieoczekiwane oblicze. To zmaganie jednostki z przeznaczeniem nabrało najbardziej mitologicznego wymiaru w „Thelmie” [2017] – bohaterka w pewnym momencie zdawała sobie sprawę z bycia zabawką metafizycznych sił. W przypadku „Najgorszego człowieka…” napięcie to ubrane jest w kostium komedii romantycznej, co nijak nie dewaluuje jego wagi: mamy tu raczej do czynienia z odnowieniem gatunkowej konwencji przez zaznaczenie podskórnej, fundamentalnej tragedii ludzkiej egzystencji.
Co ciekawe bohaterowie kolejnych filmów Triera sięgają w ramach swoich zmagań z przeznaczeniem do podobnych środków: to swoiste próby odzyskania straconego czasu. Phillip z „Reprise” próbował przywrócić szczęśliwy okres swojego związku, zabierając Kari do Paryża i odtwarzając dosłownie trasę wyjazdu sprzed lat, podczas którego się zakochali: odwiedza te same kawiarnie, robi jej podobne zdjęcia, a nawet kocha się z nią określonego dnia. Jego wiarę w możliwość magicznego zawładnięcia losem oddaje nawyk odliczania, na koniec którego czeka na odpowiedź przeznaczenia zgodną z jego nadziejami. Bohater „Oslo…” próbował rozpaczliwie wejść znowu w nurt życia, który wstrzymało jego wieloletnie odosobnienie: jego dramatem okazało się odkrycie, że życie jego rówieśników pozostanie dla niego nie do przyjęcia. W „Najgorszym człowieku…” mamy do czynienia z dosłowną próbą zatrzymania czasu: Julie w pewnym momencie „zamraża” rzeczywistość (w tym Aksela, nalewającego jej kawę), by pobiec w stronę Eivinda, by przeżyć z nim hipotezę alternatywnego związku. Spędzi z nim romantyczne 24 godziny – do kolejnego wschodu słońca, kiedy Aksel poda jej wreszcie (wciąż ciepłą) kawę – a ona wyzna mu prawdę o swoim stanie uczuć (by za jakiś czas poznać koszt tej decyzji). O ile czas nie pozwala się zatrzymać ani odzyskać, powrót do niego odsłania prawdę o egzystencji bohaterów: jest ona nieuchronnie spleciona z utratą, a ambicja w pełni świadomego kształtowania swojego losu jest niosącym cierpienie kłamstwem. To swoista lekcja pokory, która nie złagodzi ich cierpienia i nie odwróci przeznaczenia, ale mimo to może przynieść pewne pocieszenie.
Podobny problem rozpaczliwego mierzenia się z losem, który nie pozwala urobić się według swoich życzeń, opisywał Sándor Márai, przyglądając się owładniętemu presją sukcesu amerykańskiemu społeczeństwu. W samobójstwie Ernesta Hemingwaya dostrzegł dramat pisarza, który po osiągnięciu artystycznego sukcesu i masowej popularności, nie mógł pogodzić się z kryzysem starości. „Amerykanie, nawet ci utalentowani, źle znoszą porażki i nie potrafią być szczerzy wobec samych siebie, nie są szczerzy nawet na kanapce u psychoanalityka, mają nadzieję, że «szczerość» da im nowe siły, choć ona nie daje niczego poza pełnym pokory uspokojeniem. Amerykanin tego nie zna, nie potrafi być pokornym, więc nie jest też w stanie być szczery” [1]. Bohaterowie Triera pokazują wysiłek, z jakim udaje im się osiągnąć i szczerość, i pokorę.
Zwieńczeniem tego wysiłku jest poniekąd kolejna niepozorna scena, która urasta do epilogu filmu. Julie przygląda się widokowi cudzego szczęścia, które sama utraciła; robi to jednak bez żalu, zawiści czy sentymentalizmu. Dzięki związkowi z Akselem przekonała się, że z pewnością nie jest „najgorszym człowiekiem na świecie”.
Przypis:
[1] Cytat za: Sándor Márai, „Dziennik 1957–1966”, tłum. Teresa Worowska, Czytelnik, Warszawa 2018, s. 294.