W pierwszym roku przymusowej domowej izolacji początkowa bezradność przerodziła się u niektórych w kreatywność. Pamiętam serial „W domu”, ukazujący nową rzeczywistość, w której znaleźli się reżyserzy, scenarzyści, aktorzy. Jak się nie ma, co się lubi, to trzeba czasami odwrócić plany do góry nogami, pozamieniać role, wysłać górę do Mahometa i wykorzystać dostępne warunki w jak najbardziej owocny sposób. Tak jak robi to Paweł Łoziński w „Filmie balkonowym”. Co prawda reżyser „utknął” na swoim balkonie na ponad dwa lata nie z powodu pandemii – raczej z braku pomysłu na dokument, poszukując bohatera do kolejnego filmu – ale eksperyment okazał się pełnometrażowym [sic!] sukcesem: bohater się znalazł. Zbiorowy.
Oglądając „Film balkonowy”, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jest on inspirowany „Wszystko się może przytrafić” sprzed blisko trzydziestu lat. W sposób zamierzony bądź nie, Paweł Łoziński sięga po schemat ojca – wciąga do rozmowy przypadkowych ludzi, napotykanych przez dłuższy czas w tym samym miejscu. | Agnieszka Sawala
Rozmowny jak Łoziński
Łozińscy niewątpliwie potrafią rozmawiać z ludźmi (i pięknie te rozmowy filmować). Dowiódł tego niejednokrotnie ojciec reżysera, Marcel, autor między innymi dokumentu „Wszystko się może przytrafić”. Oglądając „Film balkonowy”, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jest on inspirowany właśnie tą produkcją sprzed blisko trzydziestu lat. W sposób zamierzony bądź nie, Paweł Łoziński sięga po schemat ojca – wciąga do rozmowy przypadkowych ludzi, napotykanych przez dłuższy czas w tym samym miejscu. A jednak robi to w diametralnie odmienny sposób. U Marcela inicjator interakcji – szescioletni wówczas Tomek (brat Pawła), cały czas przebywa w centrum uwagi kamery i mikrofonu. Aktywnie uczestniczy w rozmowach, przemieszcza się od ławeczki do ławeczki w Parku Łazienkowskim, jest dynamiczny, ekspresyjny, obecny.
Pawła, reżysera „Filmu balkonowego”, praktycznie nie widzimy. Słyszymy tylko jego głos z offu, gdy zagaduje przechodniów. Przeważająco statyczny kadr (o chyba przypadkowym złotym trójpodziale na pasek płotu, chodnika i trawnika) różnicują niemal wyłącznie zmieniające się pory roku, pogoda i przechodzący ludzie. Bohaterowie najróżniejsi – starzy, młodzi, szczęśliwi, smutni, pijani i trzeźwi, wstydliwi i ekstrawertyczni, pracujący i z marginesu społecznego… Mniej lub bardziej chętni do pogaduszek z sąsiadem, któremu do głowy przyszedł dziwaczny pomysł kręcenia filmu z balkonu.
Potrzeba rozmowy – potrzeba towarzystwa
Wielu wstydzi się opowiadać o sobie, dopóki nie przełamią lodów, nie przyzwyczają się do obecności kamery i mikrofonu. Twierdzą, że ich życie nie jest interesujące, oni sami nie nadają się do filmu, poza tym się spieszą i w ogóle nie mają o czym opowiadać. Po czym, paradoksalnie, zaczynają snuć niesamowite historie, okraszone humorem lub wzruszającą puentą, rozczulające, zabawne lub ściskające za serce. Pod balkonem Łozińskiego pojawiają się piękne, kolorowe istoty, których zaskakujące historie przeplatają się z regularnymi epizodami „stałych bywalców”. Na przykład pani Zofii, co lata temu „objęła dozorstwo” i niestrudzenie, w tym samym fartuchu z syntetycznej tkaniny, dba o obejście bloku na Saskiej Kępie. Żadna praca jej nie straszna. Energicznie odśnieża chodniki, zanim jeszcze wstanie świt; cieszy się, jak może zamiatać suche jesienne liście (bo mokre są ciężkie i jest trudniej); kosi trawniki (choć w zasadzie nie ma co kosić – ale misja jest misją!); radzi sobie z każdym wyzwaniem – jak nie sięga do masztu, to flagę z okazji święta niepodległości wiesza za pomocą własnego patentu z wykorzystaniem miotły. Pani Zosia mieszka tu dłużej nawet niż sam reżyser (ponad dwadzieścia lat). Zna wszystkich, swoje wie, pomarudzi na sąsiadkę, co znów potrzebuje pieniędzy – ale pożyczy. Nie odmówi pomocy. Na swoim osiedlu jest po prostu potrzebna. W końcu i swoją historią się podzieli, ale trochę to trwa – ważniejsze ma sprawy na głowie niż opowiadać o sobie.
Albo taka pani Jadzia. Od kilkunastu lat wdowa. Elegancka starsza kobieta, przyznaje, że lubi pogadać. Sama regularnie zaczepia reżysera – potrafi wywołać go z domu, gdy akurat nie ma go na balkonie. W rubaszny, a jednocześnie nostalgiczny sposób dzieli się mądrościami, które wyniosła z długiego życia. Nierzadko opowieści pani Jadzi wywołują śmiech przez łzy. Zimą, przed świętami, w ponurym, bezsłonecznym czasie, nawet panią Jadzię dopadnie chandra i kryzys.
Albo Andżela, z ewidentnym parciem na szkło – otwarta, szczera, bez zahamowań – potańczy, synka przedstawi, a przede wszystkim gada i gada…
Regularnym gościem „Pawcia” (jak poufale nazywa reżysera) staje się też Robert, były więzień, który chce żyć dobrze, ale system nie ułatwia mu nowego startu. Z wizyty na wizytę obserwujemy postępującą frustrację (wciąż bezdomnego) człowieka, który podczas odsiadki skończył szkołę, wyuczył się zawodu, świetnie włada angielskim i ewidentnie ma olej w głowie. Z miesiąca na miesiąc dłonie ciężko pracującego Roberta są coraz mocniej spękane i obolałe, jego przemyślenia coraz bardziej gorzkie, a stężenie alkoholu we krwi wciąż wyższe…
Z filmu niewiele dowiemy się o jego autorze. Tylko kilka osób odbije piłeczkę i podejmie próbę wciągnięcia go do dialogu. Zapyta o jego odczucia, historie, poglądy. Któryś z przechodniów przyrówna Łozińskiego do spowiednika w konfesjonale. | Agnieszka Sawala
Słowa trudne do wydobycia
Jedni przemykają pod balkonem Łozińskiego bezszelestnie; inni z kolei się kłócą – nie sposób do nich dotrzeć (reżyser woła, ale nie słyszą). Niektórzy czytają (idąc), modlą się, jedzą, palą, wyprowadzają pieski. Wielu pojawia się sporadycznie lub jednorazowo.
Przejdzie starszy mężczyzna, który po czterdziestu latach związku stracił partnera życiowego, a wraz z nim sens i radość życia. Pojawi się kobieta, dla której śmierć męża okazała się z kolei furtką do szczęścia. Poznamy „matatę” – superrodzica samotnie wychowującego córki, blogerkę modową, imigrantów, przedstawicieli środowiska LGBT i prawicowych patriotów maszerujących 11 listopada pod balkonem Łozińskiego i dzielących się soczystymi sloganami. Dziewczyna z blokadami społecznymi w końcu się przełamie i porozmawia – widać, że dużo ją to kosztuje. Kilka razy przemknie też Agnieszka – żona Pawła; raz także córka. Z ich krótkich rozmów wywnioskujemy, że reżysera całkowicie pochłonęła balkonowa misja, co nie zawsze służy relacjom w rodzinie. Z filmu niewiele dowiemy się o jego autorze. Tylko kilka osób odbije piłeczkę i podejmie próbę wciągnięcia go do dialogu. Zapyta o jego odczucia, historie, poglądy. Któryś z przechodniów przyrówna Łozińskiego do spowiednika w konfesjonale.
Reżyser pozostawia swoim rozmówcom dużo przestrzeni i swobody wypowiedzi – nie ciśnie, nie drąży. Czasami powie kilka słów na zachętę, zada „pytania pomocnicze”. Częściej jednak pozwala na zapadanie ciszy, która wprowadza niepokój. To te decydujące momenty rozmów, które, wchodząc w fazę krytyczną, sprawiają, że widz czeka w napięciu – czy nastąpi ciąg dalszy? Czy reżyser pomoże? Podejmie wątek? A może pozwoli, by sytuacja potoczyła się sama, w dowolnym kierunku? Czy bohater(ka) się zniechęci? Obrazi? Rozpłacze? A może wykaże inwencją i przejmie stery rozmowy…?
Ja osobiście czekałam z rosnącą ciekawością, by poznać pomysł reżysera na zakończenie tego kolażu ludzkich emocji i przemyśleń o życiu. Wyobrażam sobie, że Paweł Łoziński zebrał dużo więcej nagrań niż pokazane w stuminutowym filmie crème de la crème. Tym bardziej niełatwym zadaniem musiało być uspójnienie tego swoistego zbioru etiud, nadanie im wspólnego kierunku i wyłuskanie puenty. Nie wiem, czy to ostatnie udało się reżyserowi. Albo może to ja jej nie wychwyciłam. Nie wykluczam, że wrócę do „Filmu balkonowego”, by raz jeszcze przysłuchać się historiom bohaterek i bohaterów – jestem niemal pewna, że podczas pojedynczego seansu pominęłam niejeden istotny aspekt. Zresztą z prawdziwą przyjemnością raz jeszcze spotkam się z podbalkonowym towarzystwem. I jeszcze chętniej i odważniej zamierzam rozmawiać z przypadkowo napotkanymi ludźmi. Jak Łozińscy.