Wszech(nie)obecność kobiet. O „Empuzjonie” Olgi Tokarczuk

Davos w Sudetach 

Niedługo po przyznaniu (za 2018 rok) i odebraniu (w 2019 roku) literackiej Nagrody Nobla Olga Tokarczuk opublikowała „Czułego narratora” [2020] – zbiór esejów i wykładów, dzięki którym nasza pandemiczna praxis życiowa wzbogaciła się o ideę i kategorię „czułości”. Na pierwszą postnoblowską powieść Tokarczuk przyszło nam jednak poczekać do 1 czerwca 2022 roku, kiedy nadkładem Wydawnictwa Literackiego ukazał się „Empuzjon”. Lekturę tej książki wypada rozpocząć od przestudiowania jej wielce znaczącej oprawy graficznej. 

Na okładce powieści widnieje rysunek Joanny Concejo – twórczyni niejednej wybitnej ilustracji książkowej – przedstawiający na pierwszym planie krąg trzymających się za ręce mężczyzn, za którym rozciąga się widok na osadę w górskiej dolinie. Postaci przypominają bohaterów wysokomodernistycznych powieści Thomasa Manna i nie ma w tym krzty przypadku. „Empuzjon”, w krytyczny oraz parodystyczny sposób, nawiązuje bowiem do „Czarodziejskiej góry” opublikowanej w 1924 roku przez laureata literackiej Nagrody Nobla za 1929 rok. 

Odpowiednikiem szwajcarskiego Davos będzie tu położony na Dolnym Śląsku Görbersdorf (dziś Sokołowsko), a Hansa Castorpa – Mieczysław Wojnicz, dwudziestojednoletni student inżynierii wodno-kanalizacyjnej na Politechnice Lwowskiej, który we wrześniu 1913 roku przybył do dolnośląskiego uzdrowiska, by zaleczyć symptomy gruźlicy. Te jednakowoż płynnie przejdą tutaj z objawów śmiertelnej choroby, czyli „zakodowanych komunikatów nieświadomości”, jak powiedziałby Slavoj Žižek, w Lacanowske syntomy, a więc w maleńkie dawki („kwanty” lub też „atomy”) rozkoszy, będące „minimalną syntezą języka i rozkoszy, jednostkami znaków nasyconych rozkoszą (niczym kompulsywnie powtarzany tik)” [1]. W przypadku Wojnicza nie będą to jednak tiki, a dyskretne gesty oporu wobec kultury patriarchalnej – takie na przykład, jak odkrywanie oraz czerpanie przyjemności z niekonieczności bycia mężczyzną. Przywołane wyżej psychoanalityczne hipotezy brzmią enigmatycznie, akademicko, nieco nawet egzaltowanie – odwołuję się jednak do nich, bo najnowsza książka Tokarczuk aż skrzy się tego rodzaju tropów, intuicji oraz fantazji. Inna rzecz, że konsekwentnie pozostają one znakiem firmowym pisarski – absolwentki, jak pamiętamy, Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego i wieloletniej psychoterapeutki.

Horror przyrodoleczniczy

Wojnowicz nie zamieszkał w głównym budynku sanatorium, lecz w Pensjonacie dla Panów, gdzie w dzień po jego przybyciu powiesiła się młoda żona gospodarza – Wilhelma Opitza. Młody lwowianin, natknąwszy się przypadkowo na pokoik, w którym mieszkała samobójczyni, rozpoczął brzemienną w skutki podróż w głąb własnej nieświadomości. To właśnie ta przygoda przerodzi się wkrótce we wzmiankowany w podtytule powieści „horror przyrodoleczniczy”. W istocie bowiem denatka stanie się dla Mieczysława Wojnicza figurą zmarłej przy jego urodzinach matki, a także fantazmatem kobiecości – płci niemalże nieobecnej w jego życiu z uwagi na apodyktyczny charakter jego ojca. Albowiem January Wojnicz – zasadniczy, racjonalny i pragmatyczny Polak, winą za wszelkie klęski współczesnych sobie rodaków obarczył „miękkie wychowanie, które niesie ze sobą babskość, czułostkowość, bierność” [2]. A że marzył o uczynieniu z syna żołnierza – wcześnie pozbył się z procesu wychowawczego wątłego chłopca jedynej kobiety (starej służącej oraz kucharki Glicerii), po czym oddał siedmioletniego jedynaka do szkoły z internatem, co zakończyło się kompletnym fiaskiem, a potem pod opiekę kolejnych nauczycieli, lekarzy i profesorów. I dopiero niepozwalająca się pojąć (oswoić) śmierć młodej gospodyni z pensjonatu w Görbersdorfie uzmysłowiła przyszłemu inżynierowi dotkliwą nieznajomość kobiet – jego „dzikość” na tym polu. 

Zdarzenie to wstrząsnęło Wojniczem – otworzyło go na zupełnie nowe doświadczenia. Dotąd czuł się bezustannie obserwowany, badany, oceniany – teraz sam zaczął podpatrywać i skrycie wnikać w przestrzenie zarezerwowane li tylko dla kobiet. Izdebka należąca niegdyś do młodej pani domu stała się jego azylem. Chronił się tu przed współlokatorami z Pensjonatu dla Panów – przede wszystkim przed Augustem Augustem (socjalistą, profesorem greki i łaciny z Pragi), Longinem Lukasem (gentlemanem i katolikiem z Królewca) i Walterem Frommerem (teozofem z Breslau), odpowiednikami Settembriniego i Naphty, którzy, uważając się za jego mentorów, bezustannie uprawiali wobec niego groteskowy mansplaining. Każdy temat wywoływał w nich „istne pandemonium pomysłów, argumentów i kontrargumentów, cytatów i odniesień” [3], lecz, co ciekawe, większość ich wątpliwej jakości dyskusji wyradzała się w końcu w mizoginistyczne tyrady. „Kobieta reprezentuje miniony i niższy etap ewolucji, tak pisze pan Darwin, a on ma tu przecież coś do powiedzenia. Kobieta jest jakby […] ewolucyjnym guzdrałą. Podczas gdy mężczyzna poszedł już do przodu i nabył nowych umiejętności, kobieta została w dawnym miejscu i nie rozwija się. Dlatego kobiety bywają często upośledzone społecznie, nie potrafią same dać sobie rady i zawsze muszą się wspierać na mężczyźnie. Muszą robić na nim wrażenie. Manipulacją, uśmiechem. Uśmiech Mona Lizy to symbol całej strategii ewolucyjnego radzenia sobie. Uwieść i zmanipulować” [4] – twierdził na przykład pan Lukas. 

Po jakimś czasie Wojnicz zrozumiał, że jego mentorzy na dobre utknęli w nieprzekraczalnym dlań impasie. Chcą widzieć w rzeczywistości odwieczne i niezbywalne napięcie między: kulturą a naturą, cywilizacją a dzikością, umysłem a popędem, duchem a ciałem, życiem a śmiercią, mężczyzną a kobietą, panem a niewolnikiem, zdrowiem a chorobą, porządkiem a chaosem. Tymczasem dualizm ten wcale nie wyraża obiektywnego stanu rzeczy, lecz stanowi potężne narzędzie projekcji oraz manipulacji. Jest retoryczną sztuczką służącą usprawiedliwianiu zwyczajowej i niesprawiedliwej dominacji silniejszych nad słabszymi. 

Innym, odkrytym przez Wojnicza kłamstwem kulturowym, jest brak cmentarza w miejscowości, w której znajduje się lecznica dla śmiertelnie chorych. Usuwanie dowodów śmierci sprzed ich oczu stanie się dla niego tym samym, co rugowanie kobiet z życia publicznego – aktem wyparcia i desperacji, świadectwem lęku przed sferami i zjawiskami, nad którymi człowiek nie posiada już żadnej kontroli. Tymczasem wyparta poza granice uzdrowiska śmierć wcale nie znika, ale wynaturza się w świadomości kuracjuszy w obsesję. Identycznemu procesowi podlega kobiecość – postponowana, deformuje się w świadomości mężczyzn. Potwornieje w ich słowach i oczach. Ulega bezustannej demonizacji. Kobieta zaś traci atrybuty „człowieka” i staje się „czarownicą”, którą można obwinić za wszelkie niepowodzenia, a nawet wygnać lub zgładzić. W cytowanych przez pana Augusta „Żabach” Arystofanesa to „empuza” – byt niejasny, niepochwytny, zmienny. Stwór ogromny i niedookreślony: ni byk, ni muł, ni pies. Istota jednocześnie nęcąca i przerażająca. Prześliczny obiekt pożądania, ale i przerażający abiekt:

„KSANTIASZ
Czystym ogniem płonie całe oblicze! 

DIONIZOS
Ma spiżową nogę? 

KSANTIASZ
Na Posejdona, a drugą znów z łajna, na pewno!” [5]. 

W żarliwych dyskusjach Augusta z Lukasem kobiecość to nieodmiennie sfera mroku, kobieta zaś to figura archaiczna i anarchiczna: pogańska i proteuszowa („kusi i uwodzi, dokonuje przekupstwa, działa zawsze w ten dziwny sposób, jak gdyby będąc i nie będąc w tym samym momencie” [6]), siejąca przy tym zamęt w „męskim” („ludzkim”/„chrześcijańskim”/„logocentrycznym”/„metafizycznym”) porządku. Empuzy należy więc egzorcyzmować albo przynajmniej starać się je jakoś kontrolować. Temu właśnie z niezwykłym wręcz zapałem oddają się debatujący całymi dniami pensjonariusze oraz tubylcy – począwszy od personelu sanatorium, po pasterzy oraz węglarzy, którzy także wynaleźli własne praktyki i rytuały, by tłamsić siły dlań niepojęte (kobiety), ujarzmiać energie znacznie ich przekraczające (żywioły) oraz rozładowywać dręczące ich bezustannie napięcia (popędy). 

Kapłanem tak rozumianego „odwiecznego porządku” pozostaje otoczony męskimi autorytetami Willi Opitz. To on „zarządza” energiami libidalnymi otoczenia i dba o to, by sporadycznie dokonywała się za ich sprawą „ofiara, która ratuje wieś” [7]. Legitymuje tym samym oraz reprodukuje model kulturowy, w którym kobiecość stanowi śmiertelne zagrożenie dla męskości i jako taka na co dzień winna być separowana, a od święta – dla równowagi – zaspokajana. Oba działania mają na celu utrzymanie jej pod pełną kontrolą.

Gospodarz kultywuje więc znaną co najmniej od Platona tradycję sympozjonu. Tokarczuk zrekonstruowała ją na spotkaniu promocyjnym we wrocławskiej Hali Stulecia jako „podwalinę naszej cywilizacji, naszego myślenia o świecie, naszej filozofii, naszej logiki, naszego […] uniwersum intelektualnego” i przypomniała, że były to „uczty, dobrze zakrapiane winem, na których spotykali się mężczyźni, którzy […] toczyli dyskusje intelektualne. Wykuwały się tam teksty kultury, które do dzisiaj nas niosą. […] Żadna, nawet wolna obywatelka starożytnej Grecji nie mogła uczestniczyć w tych sympozjonach jako podmiot – jako ktoś, kto wydaje głos, bierze udział w dyskusji” [8]. Sympozjon na długie wieki odebrał głos oraz racje płci zwanej „słabszą” – zanegował też takie stany czy doświadczenia, które nie mieszczą się ani w pojęciu „kobiecości”, ani tym bardziej w pojęciu „męskości”. Tymczasem wbrew antropocentrycznemu punktowi widzenia, siły znacznie donioślejsze od człowieka, nazwijmy je roboczo „naturą”, bezustannie upominają się o niezbywalne prawa bytów niesłusznie i bezpodstawnie upodrzędnianych przez męskocentryczny logos – w tym także kobiet.

Opitz doskonale zdaje sobie z tego sprawę z nieuchronności takiego stanu rzeczy, dlatego każdego roku w listopadzie gotuje się na kolejny empuzjon w Görbersdorfie – zdarzenie poniekąd komplementarne wobec codziennych sympozjonów, w trakcie którego siły niemęskoosobowe zemszczą się za doznawane każdego dnia krzywdy ze strony mężczyzn.

Wzmiankowany w podtytule książki „horror przyrodoleczniczy” jest wydarzeniem właśnie tej rangi i doniosłości. Stanowi artystyczny wyraz krzywdy, wywołanego nią gniewu i prawa do choćby symbolicznego zadośćuczynienia. W tym sensie nowa powieść Tokarczuk spełnia założenia literatury ekokrytycznej – obnaża bowiem praktykowaną bezkrytycznie przemoc oraz zaborczość „silniejszej” z płci, a także wskazuje na jej skutki, którymi pozostaje trwałe wynaturzenie (patologizacja) stosunków międzyludzkich i zależności międzygatunkowych. Czy jednakowoż przewraca w ten sposób zaburzoną gdzieś u zarania naszej kultury równowagę? Nie. Pisarka doskonale chyba rozumie, że na takie działanie jest już stanowczo zbyt późno. Podobnie rzecz się ma ze zmianami klimatycznymi, które najpóźniej za kilkadziesiąt lat na zawsze zmienią życie na tej planecie, a jednak nie są w stanie się przebić do świadomości większości jej mieszkańców. 

Symptomatyczne pozostaje w tym kontekście pewne wyrażenie innego bohatera „Empuzjonu”, Thila von Hahna – (nad)wrażliwego, najpewniej też homoseksualnego i niezwykle przenikliwego znawcy sztuki pejzażu z Berlina. „Pejzaż jest w stanie zabić człowieka” [9] – co rusz powtarza. I my dzisiaj doskonale wiemy, że innego końca świata nie będzie…

Pomiędzy

W toku powieści Wojnicz dystansuje się wobec starszyzny sanatoryjnej. Coraz więcej czasu spędza w samotności lub z Thilem, który pomaga mu zrozumieć i zaakceptować zjawiska, które dotąd uważał za niepokojące vel niebezpieczne („dzikie”). Młody inżynier zaczyna dostrzegać więcej: rzeczy i siły niepochwytne rozumem oraz zmysłami, ale i nowe wymiary bycia w świecie. Doświadcza „nieokreślonej obecności” [10] jako czegoś niepojętego, acz naturalnego – w pełni z nim integralnej nierozstrzygalności. Demaskując fałsz rytualnych sympozjonów, odkrywa jednocześnie ożywczą moc empuzjonu. Tak zainspirowany, przestaje uważać przeczuwaną w sobie nienormatywność czy niebinarność za przekleństwo. Przeciwnie nawet – zaczyna nań patrzeć jak na… szansę czy obietnicę:

„Pan, panie Wojnicz, […] reprezentujesz sobą świat pośredni, trudny do zniesienia, bo niejasny. Ta wizja utrzymuje w nas swoistą chwiejność i nie pozwala realizować się żadnemu dogmatowi. Pan nam fundujesz jakąś krainę pomiędzy, o której nie chcielibyśmy myśleć, mając dość własnych czarno-białych problemów. Pan nam pokazujesz, że ona jest większa, niż myśleliśmy, i że dotyczy również nas. Pan jesteś bomba [w oryginale powieści podkreślenie przez rozstrzelenie tekstu – przyp. KF]” [11] – stwierdza prowadzący go w Görbersdorfie lekarz Semperweiß. 

Zadaniem Wojnicza jest więc przerwanie (rozsadzenie – sic!) męskiego kręgu, który od zawsze stanowił podwalinę europejskiej kultury, a który zacnie reprezentuje (i nieodmiennie utrwala) literatura klasyczna, w tym także „Czarodziejska góra” Thomasa Manna.

Wyczulenie młodzieńca na wszelkie sfery „pomiędzy” oraz intuicyjne zachowania ekologiczne („suszenie liści, żeby je wkleić [do zielnika – przyp. KF] i ocalić od rozkładu i śmierci” [12]), początkowo wzmocnią w nim lęk przed śmiercią. Wzmogą się wówczas symptomy jego choroby, potęgować je bowiem będą niepokojące syntomy – momentalnie przeżywane i bardzo przez to wyczerpujące spełnienia wynikające z odkrywanej na własną rękę przyjemności niebycia mężczyzną. W końcu jednak syntomy przyniosą mu również ulgę – zwolnią go bowiem z przymusu myślenia antropocentrycznego i realizowania męskiego wzorca kulturowego. Wtedy też ustąpią symptomy gruźlicy. W nagrodę za wysadzenie męskiego kręgu, Wojnicz otrzyma drugie życie i adekwatne dlań (wreszcie) imię. Kto go nimi obdarzy? Empuzy. Dziś są to tylko widma i echa – nasza pamięć o pełni istnienia utraconej dawno temu na rzecz instancji, które uzurpowały sobie prawo do nadawania miana i ostatecznego sensu nawet temu, co z nimi nietożsame. 

Sokołowsko 

Fantasmagoryczna (nie)obecność kobiet w „Empuzjonie” stanowi wypadkową psychoanalitycznej wyobraźni i ekopoetyki Olgi Toarczuk. Tak wymyślony świat kompromituje wszelkie patriarchalne modele kulturowe – począwszy od tych, które powoływały się na opisaną w „Księdze Rodzaju” występność oraz nieczystość kobiet, przez systemy tworzone przez wizjonerów nowoczesności, po seksistowskie dogmaty niejednego guru kontrkultury: 

„Wszystkie mizoginistyczne poglądy na temat kobiet i ich miejsca w świecie są parafrazami tekstów następujących autorów: Aureliusz Augustyn, William S. Burroughs, Bernard z Cluny, Joseph Conrad, Charles Darwin, Émile Durkheim, Henry Fielding, Sigmund Freud, Henry Rider Haggard, Hezjod, Katon, Jack Kerouac, David Herbert Lawrence, Cesare Lombroso, William Somerset Maugham, John Milton, Friedrich Nietzsche, Publiusz Owidiusz Nazo, Platon, Ezra Pound, Jean Racine, François de La Rochefoucauld, Jean-Paule Sartre, Arthur Schopenhauer, William Shakespeare, August Strindberg, Jonathan Swift, Algernon Charles Swinburne, Symonides z Keos, Tertulian, Tomasz z Akwinu, Richard Wagner, Frank Wedekind, John Webster, Otto Weininger, William Butler Yeats” [13] – czytamy w wieńczącej powieść „Nocie autorskiej”. 

Z jednej strony, doceniam ten koncept i nawet powtarzam go, cytując pełną listę nazwisk, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że mogłaby ona być znacznie dłuższa, z drugiej – pozostaję wobec niego podejrzliwa. O ile bowiem Mann wykreował w „Czarodziejskiej górze” świat obojętny na realne pragnienia i potrzeby kobiet, gdyż był to jedyny paradygmat kultury, w której wzrastał i którą współtworzył, o tyle Tokarczuk przemawia już z nieco innej pozycji. Co więcej, gdyby autorka nie ograniczyła się do stylizacji i parodystycznego powtórzenia konceptów zapożyczonych z pierwowzoru „Empuzjonu”, mogłaby wykroczyć daleko poza „horror przyrodoleczniczy” i stworzyć coś więcej niż tylko powieść reakcyjną: wyrażającą słuszny skądinąd gniew i stanowiącą dokonywany (niestety poniewczasie) akt symbolicznej zemsty. Zauważyć bowiem, że ani epoki dawne, ani nawet rozkwitająca nowoczesność nie radziły sobie z opisem kobiecości, choć ta ostatnia odnotowała przynajmniej potęgujący się wtenczas kryzys męskości, to jednak gest nieco wtórny – mocno przy tym spóźniony. Z całą pewnością ponoblowska książka Tokarczuk mogłaby być czymś więcej – na przykład rekonstrukcją współczesnych nam problemów z redefiniowaniem płci, stosunków społecznych itp. 

Gdyby powieściopisarka stworzyła literacki obraz nie Görbersdorfu z początku XX wieku, ale współczesnego Sokołowska – miejscowości „odkrytej” jakiś czas temu przez artystów oraz ludzi poszukujących alternatywy wobec życia w Warszawie, Wrocławiu czy Gdańsku i przemienionej za ich sprawą w miejsce napięć, aporii i nierozstrzygalności wpisanych w epokę późnej nowoczesności – powstałoby dzieło nie tylko referujące świat zastany, ale i adekwatnie reagujące na wyzwania naszych czasów. Krótko mówiąc, Tokarczuk mogłaby wówczas stworzyć arcydzieło – tekst równie „epokowy” co „Czarodziejska góra”, orientujący nas wobec wyzwań współczesności, wyznaczający perspektywę. Jeśli dobrze bowiem rozumiem finał najnowszej powieści Olgi Tokarczuk, empuzy były w dolnośląskiej dolinie od zawsze i nadal tu zresztą są – jak zatem przebiegają dwudziestopierwszowieczne empuzjony? Jakie napięcia je wywołują? Jakie siły je równoważą? 

Moje pytania wynikają z wiary w Tokarczuk – nie zaś z jej braku. Współdzielę z nią wiele przekonań. Na przykład to, że pisarze od zawsze reprodukowali „nieludzkie” wzorce kulturowe, zmuszając tym samym wykluczoną większość („nie-panów”/„nie-władców”/„nie-mężczyzn”) do budowania obrazu swojego „ja” w kontrze do wzorca męskocentrycznego lub też na jego marginesach.

A jednak żeńskie energie w „Empuzjonie” są li tylko tym, do czego przyzwyczaiła nas męskocentryczna kultura – siłami „nieczystymi”, demonami, męskimi fantazjami na temat kobiecości, figurami nicości, która „kusi i uwodzi”. Podążając ścieżką wydeptaną przez pokolenia pisarzy, Tokarczuk zredukowała ich potencjał do femme fatale – do syren, z obawy przed którymi starożytni żeglarze przywiązywali się do masztu, zwiedzeni bowiem ich ponętnym głosem na ląd, niechybnie zostaliby tam rozszarpani. 

Tymczasem dzisiejsze Sokołowsko to naturalna wręcz scena do wystawiania dramatów naszych czasów – współegzystują tu ludzie posiadający radykalnie odmienne doświadczenia oraz potrzeby. Uciekinierzy z głośnych i wybetonowanych miast najchętniej zatrzymaliby tutaj czas i uczynili z leżącej w kotlinie wioski odcięty od świata azyl. Ludność tubylcza próbuje z kolei wykorzystać aktualną modę na Sokołowsko i dobrą koniunkturę. Wiadomo… Kim w takim razie okazałaby się w tym pejzażu na przykład ekokrytyczna i feministyczna poetka Ilona Witkowska, która przeniosła się do Sokołowska osiem lat temu z Wrocławia? „Wolałam to miejsce, kiedy można było sobie w nim po prostu być” [14] – wyznała niedawno. Ale czym tak naprawdę jest wzmiankowane przez nią „bycie” – obecność niedookreślona, choć jednocześnie wspierająca racje czy interesy pewnych grup, zamierzenia zaś innych ewidentnie kwestionująca? Czy jej głos wyrażałby w opowieści Tokarczuk stanowisko reakcyjne czy przyszłościowe? Konserwatywne czy progresywne? Byłby to żywioł idylliczny (pasterski) czy raczej kasandryczny? A może empuzjański? Nie dowiemy się tego, bo Tokarczuk nie napisała książki, która przyszła mi właśnie na myśl. Czasem jednak wracam do jej „Prawieku i innych czasów” [1996] oraz „Domu dziennego, domu nocnego” [1998], dlatego chętnie wierzę, że ją jeszcze napisze.

Przypisy:

[1] Slavoj Žižek, „Co ma Einstein wspólnego z psychoanalizą?”.
[2] Olga Tokarczuk, „Empuzjon. Horror przyrodoleczniczy”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022, s. 42–43.
[3] Tamże, s. 90.
[4] Tamże, s. 106.
[5] Tamże, s. 116.
[6] Tamże, s. 323.
[7] Tamże, s. 381.
[8] Zobacz tutaj.
[9] Olga Tokarczuk, dz. cyt., s. 239.
[10] Tamże, s. 125.
[11] Tamże, s. 357.
[12] Tamże, s. 373.
[13] Tamże, s. 395.
[14] Karolina Kijek, „Siedem ulic i pizza z truflami”, „Książki. Magazyn do czytania”, nr 2 2022, s. 33.

Książka:

Olga Tokarczuk, „Empuzjon. Horror przyrodoleczniczy”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022.

 

Obrona liberalizmu. Co po Balcerowiczu?

Szanowni Państwo! 

O tym, że liberalizm jest w kryzysie, pisano dużo. Może nawet zbyt dużo. Składano samokrytyki, bito się w piersi, wypominano błędy. Takie podejście przez pewien czas miało pozytywne konsekwencje, ponieważ skłaniało do refleksji nad tym, co można zrobić lepiej – jak tworzyć liberalno-demokratyczną politykę na miarę współczesnych wyzwań. 

Jednak mogło ono przynosić pozytywne skutki właśnie wtedy, gdy nowa wiedza nie służyła jedynie wyrażeniu skruchy – zwykle z pominięciem wszelkich osiągnięć liberalnych demokracji w całym ostatnim wieku – lecz pomagała budować lepsze projekty polityczne na przyszłość. 

W „Kulturze Liberalnej” od zawsze promujemy konstruktywny sposób myślenia, który nie chowa głowy w piasek, nie unika problemów i zaszłości historycznych, a jednocześnie przyjmuje podejście praktyczne i patrzy do przodu, poszukując odpowiedzi politycznych na dzisiaj i jutro, a nie na przedwczoraj. 

Continue reading

Poddaję się, czyli raport z porażki w dziesięciu punktach. O „Szczelinami” Wita Szostaka

„Nasze fantazyjne interpretacje nie naruszają samych tekstów, którym udaje się przeżyć komentarze; najmniejsza jednak nieostrożność przy odnawianiu rzeczy kutych w kamieniu, najmniejsze położenie nawierzchni tam, gdzie od wieków rosła spokojnie trawa, przynosi szkody nie do powetowania. Piękno oddala się; autentyczność także.”

[Marguerite Yourcenar, „Zapiski do «Pamiętników Hadriana»” [w:] Marguerite Yourcenar, „Pamiętniki Hadriana”, przełożyła Krystyna Dolatowska, Karakter, 2022, s. 342]

1. Zawsze ufaj opowieści

Zaczynam fragmentem z Yourcenar, żeby powiedzieć, iż uchylam się od podawania ostatecznej interpretacji, czym jest (lub nie jest) najnowsza powieść (?) Wita Szostaka „Szczelinami”. Poddaję się i mam ku temu kilka, dla mnie ważkich, powodów.

Po pierwsze, powieść jest rozpisana na ponad trzysta wierszy poetki, bohaterki i narratorki (?) utworu Szostaka – tak, wierszy! Zatem wypadałoby dobrą krytykę zacząć od rozważań gatunkowych. Dlaczego powieść, skoro jest zapisana (nie)wierszem („niewiersz” to określenie samej poetki, narratorki (?), fikcyjnej (?) autorki wierszy, z których zrobiona jest ta proza)?

Gołym okiem widać więc, że już tu dla krytyka zaczynają się poważne kłopoty. Należałoby rozstrzygnąć, kto do nas mówi, wejrzeć w narrację i metanarrację. Ktoś przecież te wiersze wybrał i ułożył; ktoś zdecydował się nie dodać brudnopisu, komentarzy; ktoś wybrał okres twórczości – lata 1997–2021 – reprezentujący całą kondycję duchową, twórczą i intelektualną bohaterki; i wreszcie, ktoś pozostawił w tekście skreślenia, nie wyjaśniając, czy to palimpsest, glosa, czy integralna część utworu „na czysto” – kolejne szczeliny, przez które wpada światło opowieści. To wszystko jest teoretycznym, niemałym wyzwaniem, które nadaje się na odrębny tekst. Jednak podstawowe rozpoznanie krytyczne, tj. uchwycenie mówiącej, rozpoznanie podstawowych wektorów utworu literackiego, w przypadku „Szczelinami” przesypuje mi się jak piasek między palcami. I choć są to kwestie podstawowe, wokół których rozgrywa się wielka tajemnica literatury, tym razem ogrom, gęstość i siła tekstu Szostaka wybijają mi z ręki wszelkie narzędzia, którymi warto byłoby „rozbierać” jego utwór.

Jak jednak nazywać to dzieło na użytek tego raportu? Zajrzyjmy do samej książki – pełen tytuł omawianego dzieła brzmi: „Szczelinami. Powieść”. Przy pisaniu krytyki kieruję się zasadą – nie ufaj opowiadającemu, ufaj opowieści – zatem pozwolę sobie rozstrzygnąć tutaj dylematy gatunkowe (a przy okazji narracyjne), idąc za opowieścią zbudowaną z niewierszy – utwór Szostaka to niepowieść.

2. Wieloznaczności

„Język jest labiryntem ścieżek. Przybywasz z jednej strony i orientujesz się w sytuacji; przybywasz do tego samego miejsca z drugiej, i już się nie orientujesz.”

[Ludwig Wittgenstein, „Dociekania filozoficzne”, przełożył, wstępem poprzedził i przypisami opatrzył Bogusław Wolniewicz, PWN, Warszawa 2000]

Ale wracając do mojego uniku: najchętniej zakończyłbym ten tekst już teraz, przykładając do powieści Szostaka fragment recenzji pióra Henryka Berezy zapomnianego arcydzieła powieściowego Mieczysława Piotrowskiego „Cztery sekundy”:

„Nie jestem w stanie pokusić się o interpretację dzieła Mieczysława Piotrowskiego, wydaje się zresztą, że od ręki interpretacja tego dzieła jest niemożliwa, ponieważ jest ono zbyt skomplikowane, zbyt wieloznaczne i nasuwające zbyt wiele możliwości interpretacyjnych. Nie ma w każdym razie wątpliwości, że jest to dzieło, i to jedno z najważniejszych w polskiej prozie ostatnich lat”.

To wszystko prawda – słowa Berezy idealnie pasują do omawianej niepowieści, wyczerpują moje zdanie o tym dziele. Chcę jednak spróbować coś o niej powiedzieć. Na najłatwiej dostępnym poziomie „Szczelinami” to obejmujący prawie ćwierć wieku zapis spojrzeń, odczuć i doświadczeń poetki, w których odbijają się ciało, tworzenie, pulsujący i zmieniający się język, miłość, seks i związki, macierzyństwo, samotność, rozpacz, osobność pisarki (zwłaszcza na tle „średnich poetów średniego pokolenia”) i w końcu poczucie kresu. 

Zaglądając pod powierzchnię tekstu, dostrzeżemy coś jeszcze. Śmierć, która jest obecna w „Szczelinach” niemal od początku i to w wielu wymiarach: śmierć systemu (tu oglądana przez poetkę z tramwaju w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych), śmierć siostry, a przez to śmierć czułości matki, śmierć niewinności i znaczeń (jak w „Poniewczasie” Szostaka wracają tu słowa przekreślone w dosłownym i przenośnym sensie). Mamy tu też powtórzoną (po matce) śmierć macierzyństwa (relacje poetki z jej własną córką pękają), czy wreszcie echa śmierci będącej skutkiem niewyobrażalnej zbrodni, na której wznosi się tubylcze życie i po której dokonuje się prześniona rewolucja, żeby posłużyć się głośną pracą Andrzeja Ledera, owo wielkie przesunięcie się klas w pustkę, którą Polacy na spółkę z Niemcami zafundowali tej ziemi. Jak w tych wersach niepowieści, w których poetka narratorka odnotowuje:

„meblujemy się w mieszkaniu
penetrujemy zasoby rodzinne
zgodnie z tradycją nazywając
poniemieckim pożydowskie […]”
[s. 132]

O „Szczelinami” można również powiedzieć, że to niebywały popis zarówno formy, jak i języka – to pisanie rozumiane jako śpiew i mowa (podbijanie rekurencji języka, a więc nieskończonej głębi mowy, poprzez nawiasy w nawiasach), jako zmiany tempa, wysokości stylu i słownika, powtórzenia fugą, podkreślające wykreślenia, i wreszcie skoki częstotliwości – od wysokich napięć po niemal głuchy kres pustki:

„puszcza
(nad garstkami
płynie płacz
ofiar nic)
nie puszcza”
[s. 393]

(Przy okazji chcę tu posypać głowę popiołem za tezę zawartą w durnym pytaniu, które zadałem pisarzowi w rozmowie przed dwoma laty, sugerującą jakoby Wit Szostak stronił od eksperymentów/ryzyka językowego; niczego bardziej niezgodnego z rzeczywistością powieści autora „Fugi” nie można było palnąć). 

Można by zatem podsumować, że to skandalicznie doskonałe dzieło, w którym (meta)świadomość literacka Wita Szostaka nie pozwala na pęknięcia i nierówności, idealnie nadaje się do rozpasanych krytycznych interpretacji. Znajdziemy tu też bowiem, jak zawsze u Szostaka, powiązania i dialogi tak z własną twórczością (w formie i użytych środkach, jak choćby iteracje, „Szczelinami” współbrzmi na przykład z „Fugą” – moim zdaniem, jedną z najważniejszych powieści po 1989 roku), jak i twórczością innych pisarzy i poetów. Solidny remanent twórczości autora „Dumanowskiego” wraz z bystro krytycznymi spostrzeżeniami polekturowymi „Szczelinami” dokonał już na swoim blogu nameste, ten głos z niszy nisz literackich zakątków Facebook’a (to szczery komplement). Można byłoby zatem ciągnąć i próbować popisów krytycznych, zagnieżdżając zasłużone „och!” i „ach!” w gęstym tekście pozytywnej krytyki.

3. Doświadczenie nadziei

Ja się jednak poddaję, bo spotkały mnie „Szczelinami” w rozpadlisku życiowym i kierowały do mnie głosy, które pozwalały spojrzeć naprzód. Była ta lektura (a raczej: jest, bowiem to niepowieść do regularnie powracającego (od)czytania, niepowieść-na-stolik-nocny, niepowieść-do-plecaka) namacalnym dowodem na to, że literatura niesie żywe doświadczanie nadziei – tę wyłącznie ludzką duchową praktykę ocalenia. By wyjaśnić, o co chodzi, musiałbym dokonać tu swoistego ekshibicjonizmu. Nie czas to jednak i miejsce, a i ryzyka ckliwych obsunięć i śmieszności są zbyt wysokie. Wystarczy powiedzieć, że niepowieść Szostaka otwiera szczeliny codzienności, pozwala dostrzec sens na granicy bezsilności i rozpaczy, sens w obliczu śmierci – śmierci zawieszonej nad głową, śmierci pod stopami, śmierci wżerającej się w ciało i język. Szostak konfrontuje mnie ze stratą, bezsilnością, horyzontem kresu – brutalnie, ale nie bez wskazania wyjść.

„Ludzie wyzuci z nadziei nie pisują powieści, a zwłaszcza ich nie czytają.”

[Flannery O’Connor, „Misterium i maniery. Pisma przygodne”, przekład Michał Kłobukowski, Karakter, 2020, s. 85]

4.Naga siła języka

Poddaję się dlatego, że niemal na początku lektury uderza mnie w twarz taki oto niewiersz:

„dawniej śmierć przemawiała przez mleko
kiedy od ściętego oddzielała się serwatka
wiadomo było że przyszła w każdym razie
tak było w przypadku pani Marii
z trzeciego piętra za windą na lewo
po trzech dniach ją znaleźli a teraz już
nie roznoszą mleka o świcie i czasem
ludzie leżą tygodniami a życie
toczy się dalej
w sąsiedztwie

w innej pieśni pani Maria mogła mieć
swoje żale i dumy może winy i wrzody
może kogoś ratowała a może wydawała
ale to nie ta pieśń ta jest o ściętym mleku
po prostu ją wynieśli”
[s. 20]

Wobec tak potężnej, nagiej siły języka jestem po prostu bezsilny, nie tylko krytycznie, ale tak po ludzku – jak przygodny czytelnik przygodnie odkrytego w księgarni tekstu. Sięgając po chwyty interpretacyjne (nie w znaczeniu sztuczki, ale w znaczeniu uchwycenia się tekstu i tego, jakie przestrzenie otwiera) musiałbym sięgać po tę nadużywaną frazę krytyczną – „ten tekst robi z nami to i tamto” albo „Szostak zdaje się nam mówić…”. To zabieg recenzencki tyleż nadużywany, co nieuprawniony (sam nie jestem tu bez winy).

Nie wiem, co z Państwem zrobi ten potężny tekst, jak przetka sieć Waszych wrażliwości. Nie mnie wykładać, co Szostak chciał powiedzieć – mówiąc szczerze, może on sam tego nie wie albo nie wie do końca, tak mi się przynajmniej wydaje. Mogę wyłącznie próbować zdać relację z tego, co „Szczelinami” zrobiło ze mną i od pierwszego zdania tej nierecenzji staram się to robić

5. Mój cudzy język

Poddaję się dlatego, że pisarz wprowadził mnie w paradoksalny stan, w swoistą superpozycję – wielokrotnie odpadałem od tekstu, odpadałem ku własnej przeszłości, ku własnej kondycji, ku własnym granicom cierpienia, a jednocześnie byłem przywiązany do strof, moje-ja-w-lekturze mieszało się z ja-poetki-tkającej-ze-słów; kręciło mi się w głowie, a jednocześnie delikatnie i uważnie stąpałem po materii języka, języka cudzego, który stawał się moim. Widziałem oczami narratorki, dotykałem jej palcami, siedziałem za nią w tramwaju i na strychu, stałem nad grobem bliskich, doznawałem spustoszenia, a jednocześnie czułem kojącą sytość obecności Innej – mówiła do mnie, pozwalając sobie na milczenie, gdy ja chciałem coś (od)powiedzieć.

6. Wszystkie nerwy literatury

Poddaję się dlatego, że przy drugim czytaniu (zacząłem je od końca niepowieści) drgania języka były jeszcze silniejsze. Jest bowiem utwór Szostaka także opowieścią o języku, przyleganiu języka do życia i materii, czy szerzej – do wszystkich sił, które wiążą słowa z rzeczami. „Szczelinami” utkane jest z tajemnych mocy literatury, które jedne słowa wykreślają, inne wskrzeszają, stare czyniąc nowym, nowe poddając wiwisekcji. Słowem, niepowieść Szostaka odsłania wszystkie nerwy literatury, które z pielęgnowaną w sobie naiwnością w niej tropię.

„Powiedzieć aby było powiedziane coś jeszcze. Powiedziane źle. Odtąd powiedzieć aby było powiedziane źle.

Powiedzieć ciało. Gdy go nie ma. Bez czucia. Przynajmniej tyle. I miejsce. Gdy go nie ma. Dla ciała. Gdzie by było. Poruszało się. Wychodziłoby. Wracałoby. Nie. Nie wychodziłoby. Nie wracałoby. Byłoby tylko. Było. Jeszcze by tylko było. Bez ruchu. Nieruchome.

Który to już raz! I zawsze to samo. Próby. Chybione. Trudno. Spróbować jeszcze raz. Chybić jeszcze raz. Chybić lepiej.

[Samuel Beckett, „Hej na dno”, tłum. Antoni Libera; podkreślenie moje – MB]

7. Gnać w nieznane

Poddaję się dlatego, że „Szczelinami” to bolesna niepowieść, w której język zmaga się z mrokiem i śmiercią, zaciera paraliżujące poczucie kresu. Zawieszona między gatunkami, formami, rejestrami, jest pieśnią, mową, opowieścią, szeptem, krzykiem, wielką narracją małego życia, skrawkami prawdy rzuconym pod nogi.

To starcie, rzecz jasna, jak każda powieść, z góry skazane jest na klęskę. Jest więc – używając sformułowania pisarza ze wspomnianej wcześniej rozmowy – kolejnym raportem z porażki. Wielkość owej porażki polega na tym, że klęska pisarza spotyka się tu z klęską mnie czytelnika/krytyka. Cóż może pisarz więcej, cóż może czytelnik więcej… Szostak, jak nikt inny w polskiej literaturze, wyszedł do mnie znowu nową formą, znowu nowym językiem, znowu odnawia powieść; słowem niepowieść krakowskiego pisarza robi to, co każde ważkie dzieło literackie powinno próbować robić – sięga poza horyzont, w nieznane.

„Szukam innych miejsc życia słowa. Małe i ciche formy, niezmiażdżone maszynerią powieści. Uczę się bezdomności słów, ich stłoczenia na pustych, białych przestrzeniach. Marginesy rosną.”

Spróbujmy się jednak przyjrzeć jeszcze raz formie i dykcji utworu. Powyższy wyimek pochodzi, rzecz jasna, z powieści Szostaka [„Poniewczasie”, Powergraph, 2019, s. 28; wytłuszczenie moje – MB]. Pierwszy raz, moim zdaniem, na absolutnie oszałamiającą skalę pisarz zrealizował ten postulat poprzez narrację skomponowaną w imponująco precyzyjnej fudze, w powieści pod tytułem, a jakże!, „Fuga”. W „Szczelinami” jednak dokonuje tego bezkompromisowo – niejako neguje strukturę i formę powieści jako takiej, by odsłonić nieznane mi w polskiej literaturze możliwości tego gatunku. Rozgrywają się tu bowiem tajemnicze paradoksy – w rozerwanej niewierszami formie prozatorskiej pisarz zagęszcza narrację i opowieść do granic możliwości, osiągając efekt dzieł dawnych mistrzów powieści modernistycznej (trudno o większy paradoks). Budując niepowieść z wierszy (w formie i kompozycji) osiąga najwyższy stopień nieprzejrzystości, w której czytelniczka ma szansę spotkać się z całym życiem poetki-bohaterki-narratorki. Owa nieprzejrzystość odsłania rzeczywistość, a jednocześnie ją skrywa. Jest to zatem dzieło nieskończone, dzieło-lustro, lustro, przez które można przejść na drugą stronę świata, rozpoznać znaczenia rzeczy i słów, z których zrobione jest życie. W tym właśnie sensie jest to dla mnie utwór, który przesuwa powieść jako gatunek poza znany horyzont.

8. (Nie)moje ciało

Poddaję się dlatego, że moje ciało od roku przestaje działać, przestaje być moim przyjacielem, wymyka się, odmawia posłuszeństwa, nadaje podstawom egzystencji pozory święta; jedna przespana w całości noc jest jak niespodziewany prezent od życia. Walczę z nim, przepycham się, złorzeczę, boję się. Teraz bywa lepiej, zwłaszcza, gdy mogę znowu wreszcie mówić cudzymi słowami, teraz moimi:

„to nie moje ciało […]

[…]

moje stoi teraz samo
nago przed lustrem
i nie strzępię języka
by je ubrać w słowa
jest bezbronne więc
biorę je w nawias
i nie oddam nikomu
oto ciało moje”
[s. 388]

9. Nowym w nowe

Poddaję się też dlatego, że czego bym nie napisał o wielkim, wyjątkowym talencie Szostaka, o jego dojrzałej – nie boję się tego powiedzieć – wybitnej literaturze, osobności, podejmowanym raz za razem ryzyku, to i tak nikt w centrum nie podejmie tej krytyki, choćby polemicznie. A mówimy o twórczości, która gra o najwyższą stawkę. 

Przecież jakimś absurdem jest pisanie, tak jak robi to Wojciech Szot w „Gazecie Wyborczej”, że Szostak wnosi filozofię do literatury, a literaturę do filozofii (pod prawdziwym nazwiskiem Dobrosława Kota pisarz jest profesorem filozofii). Szostak i Kot to byty i głosy doskonale odrębne, niewątpliwie bowiem literatura stawia opór pisarzowi, w przeciwieństwie do filozofii jest tajemnicą, za którą podąża: stąd moim zdaniem tak częste (z powieści na powieść!) zmiany języka, dykcji, formy i struktury narracyjnej. Szot stara się ustawić autora „Fugi” w roli „outsidera polskiej literatury” (sic!) i mianuje go „najmniej znanym najlepszym pisarzem” – jakby receptywność i zasięg miały świadczyć o sile i wadze tekstu. Autor wspomnianego artykułu błędnie podaje debiut prozatorski pisarza i zamieszcza wyimek ze „Szczelinami”, który ostatecznie nie znalazł się w powieści; tak już bywa, gdy wyznaje się fordyzm i tayloryzm w produkowaniu tekstów. W ogóle cały tekst Szota, niechlujny, chaotyczny i mętny, jest przykładem tego, jak małe jest dziś polskie pole literackie

Szostak to przecież pisarz, którego stylu, frazy, głosu nie sposób raz na zawsze zdefiniować, w każdej bez wyjątku powieści wchodzi nowym w nowe, w nieznane, niebezpieczne rejony. Mógłbym tu napisać całą rozprawę, jak literacką formą i literacką substancją Szostak po raz pierwszy w swojej twórczości powołuje w „Szczelinami” narratorkę-poetkę, kobietę z krwi i kości, kobietę, której oddechy można liczyć, której puls czułem we własnej skroni (w jego „Cudzych słowach” jedna z narracji jest prowadzona przez kobietę, ale trudno te teksty ze sobą zestawiać), ale tego nie zrobię. Chcę tu bowiem tylko zauważyć, że od lat w tak zwanym polskim życiu literackim umazany papier robi za bożka literatury, skrót i zapóźnione opowiastki robią za dokonania, a niechlujne, taśmowo i na kolanie produkowane „recenzje” za krytykę. Poddaję się więc i na tym polu.

10. Preparowanie żab

I wreszcie poddaję się też dlatego, że „Szczelinami” to delikatne, kłączaste dzieło (rozrasta się jak chce, czy ściślej – jak chce tego czytelniczka) i każda autorytatywna interpretacja, interpretacja zamykająca (w dobie bolesnych deficytów uważniejszej krytyki o to nietrudno) nie wydaje mi się uprawniona. Poza tym, parafrazując Flannery O’Connor, zawsze istnieje ryzyko, że taka solidna krytyczna wykładnia zrobi z tej skandalicznie niemożliwej niepowieści spreparowaną żabę, zastygłą w słoiku z formaliną z wszystkimi narządami na wierzchu. Bo kimże jest krytyk w ostateczności, jeśli nie preparatorem żab? Tym razem nie chcę, odkładam skalpel i poddaję się.

Chcę bowiem wracać do tej niepowieści, bez obciążeń, pozwolić sobie na glosę, zostawić otwarte drzwi do jeszcze-pisania, do wspólnego z narratorką-poetką medytowania, zaglądać w szczeliny, badać światło, stawić czoła ponurym mrokom słabnącego życia, bezsilności – ponawiać próby, nieustanne próby, raz jeszcze, chybić, chybić z pamięci i na głos, chybić tak, żeby było warto chybić jeszcze raz lepiej:

„podobno rozcinanie

blizn nie boli smutek
wycieka otwartymi
szczelinami tylko raz”
[s. 385]

 

Książka:

Wit Szostak, „Szczelinami”, Powergraph, Warszawa 2022, redakcja Wojciech Bonowicz, s. 393.

Wizualizacje polityki. O książce „Tkanina z Bayeux. Opowieść wysnuta”

Niegdyś sądzono, że Tkanina z Bayeux (zwana często „Kobiercem z Bayeux”, lecz niesłusznie, jest to bowiem dzieło sztuki przede wszystkim hafciarskiej, nie zaś tkackiej) powstała z rozkazu i na koszt królowej Matyldy Flandryjskiej, małżonki Wilhelma Zdobywcy, aby upamiętnić dokonany przez niego podbój Anglii, i że wyhaftowały ją mniszki przy ewentualnym udziale możnych dam. Dziś jednak nikt z badaczy tego niezwykłego zabytku nie uznaje już tej hipotezy – i to nie tylko dlatego, że nie ma na jej potwierdzenie żadnych dowodów w źródłach.

Określenie Tkaniny z Bayeux mianem „niezwykłego zabytku” nie jest przesadą. Niewiele mamy dziś na świecie podobnych obiektów. Jest to pas lnianego płótna mierzący sześćdziesiąt osiem i pół metra długości, który przetrwał prawie tysiąc lat. Nie zostało ono przez ten czas spalone, poszarpane, pocięte na kawałki ani zjedzone przez gryzonie lub owady; nie zetlało, nie spleśniało, nie rozpadło się w proch; nikt go nie zniszczył ani nie zużył do celów praktycznych – mimo że nie było przedmiotem kultu ani artefaktem o istotnej funkcji symbolicznej w systemie władzy. Właściwie nie wiemy, czym było. Uczeni spierają się co do roli pełnionej przez Tkaninę. Być może wisiała w którymś z kościołów, a może w rezydencji możnowładczej. Może była rodzajem „komiksu”, a może tłem dla pieśni bohaterskich wykonywanych przez bardów i minstreli. Przede wszystkim jednak nie jest dla nas jasny jej przekaz symboliczny oraz polityczny – który niewątpliwie był w nią wpisany przez projektantów.

Dzieje się tak głównie dlatego, że nie jest dla nas jasne również znaczenie obrazów przedstawionych na Tkaninie. Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu, nie jest to jedynie graficzny zapis bitwy pod Hastings z 1066 roku, w której Wilhelm pokonał króla Harolda II Godwinsona i ustanowił władzę Normanów w Anglii – w rzeczywistości sceny z bitwy zajmują niewielką część Tkaniny, a jej zawartość przedstawia głównie wydarzenia, które doprowadziły do tego starcia. Na kilkudziesięciometrowym pasie Tkaniny przedstawiono kilkadziesiąt obrazów z udziałem setek postaci, a powyżej i poniżej głównych „kadrów” dodano liczne figury ludzkie i zwierzęce. Sens wielu, a nawet większości szczegółów tych przedstawień jest dla nas zagadkowy. Gdyby ten obiekt powstał na zlecenie małżonki panującego władcy (który w dodatku jest jednym z głównych bohaterów zawartych na nim obrazów), naturalne byłoby ukazanie konfliktu między Wilhelmem a Haroldem w sposób jednoznacznie korzystny dla pierwszego z nich – tak się jednak nie stało. Wydarzenia ukazane w poszczególnych haftach są tak dobrane i w taki sposób zaaranżowane, że nie sposób rozstrzygnąć, po czyjej stronie opowiadały się osoby, które zleciły wykonanie tej pracy, a jest mało prawdopodobne, by nie opowiadały się po żadnej z nich, ponieważ zdystansowana bezstronność rzadko idzie w parze z dysponowaniem sporymi zasobami finansowymi i dzieje się tak niezależnie od epoki historycznej.

Co więcej, na Tkaninie znajduje się sporo detali mających niewiele wspólnego z codziennymi zajęciami mniszek – niegdyś domniemanych wykonawczyń dzieła. Nie chodzi nawet o to, że większość scen zawiera wizerunki zbrojnych rycerzy, a znaczna część to epizody walki. Pewien badacz wyliczył, że na Tkaninie widnieją dziewięćdziesiąt trzy penisy. Wprawdzie ogromna większość z nich należy do koni, jest jednak również kilka ludzkich. Zatem na scenie piętnastej (według ogólnie przyjętej numeracji) mamy dwie postacie, kobiecą i męską, przy czym postać kobieca stoi między dwiema kolumnami, a męska, mająca bogaty strój oraz wygoloną tonsurę, sięga zdecydowanym gestem prawej ręki do twarzy kobiety, lewą zaś trzyma się pod bok. Napis nad tą sceną, która jest jednym z najbardziej zagadkowych przedstawień na całej Tkaninie i nie wiadomo, jaki jest jej związek z głównym tematem, głosi: „UBI UNUS CLERICUS ET ÆLFGYVA”, co znaczy „[tam,] gdzie kleryk i Elfgiwa”. Nie wiemy, która z licznych kobiet o tym imieniu odnotowanych w kronikach widnieje na Tkaninie, ani jaka jest jej relacja wobec „kleryka”. Napis jako jedyny na całej Tkaninie nie zawiera czasownika, jak gdyby jej twórcy nie chcieli powiedzieć otwartym tekstem, co mianowicie robią kleryk i Elfgiwa. Ale najbardziej zdumiewająca jest jedna z figur ukazanych w dolnym pasie Tkaniny pod tą sceną – jest to zupełnie naga postać męska, która wyraźnie powtarza gest „kleryka” w lustrzanym odbiciu, a jej genitalia są wyjątkowo wyraziście zaznaczone.

Źródło: Fragment Tkaniny z Bayeux. Źródło: Wikimedia Commons (domena publiczna)

Uczeni domyślają się, że twórcy Tkaniny upamiętnili w tym jej detalu jakiś skandal obyczajowy, lecz nie mamy możliwości ustalenia jakichkolwiek bliższych szczegółów tej sprawy i skazani jesteśmy na spekulacje. Podobnie rzecz ma się z wieloma innymi scenami, mniej spektakularnymi co do wymowy, lecz równie niejasnymi co do treści. Poza najbardziej oczywistymi momentami narracji wizualnej, takimi jak śmierć króla Harolda w bitwie pod Hastings, niewiele z nich jest dziś jasnych dla odbiorców. Jednym z nielicznych obrazów na Tkaninie, który nie wzbudza poważniejszych wątpliwości, jest scena opatrzona napisem „ISTI MIRANT STELLA”, co znaczy w nienajlepszej łacinie „ci dziwują się gwieździe”; przedstawia ona grupę wyraźnie podekscytowanych ludzi patrzących na kometę. Jest to kometa Halleya, która, o czym wiemy z rachuby astronomicznej, pojawiła się na ziemskim nieboskłonie w 1066 roku, czyli w roku bitwy pod Hastings. Gość z kosmosu, nie mając żadnych intencji, nie wywołuje w nas sporów co do swojej tożsamości i znaczenia swoich gestów. Nasze własne gesty są natomiast zawsze niejednoznaczne i zagadkowe dla odbiorców.

Z książki, której autorzy podsumowali kilkusetletnie badania i dociekania dotyczące Tkaniny z Bayeux (jej polski przekład, będący przyczyną tego felietonu, został niedawno z wielką dbałością wydany przez Państwowy Instytut Wydawniczy), wynika jednoznacznie, że twórcy tego obiektu wpisali, a raczej whaftowali w niego wielką liczbę informacji niezrozumiałych bez ówczesnego kontekstu. Oglądając ją w szczegółach, możemy jedynie snuć domysły na ten temat. Ale przecież nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Wystarczy bowiem przewinąć szereg wpisów na Twitterze czy Facebooku choćby o miesiąc wstecz, aby stanąć wobec takiej samej zagadki. Czego właściwie dotyczyły te wpisy? Często nie pamiętają tego nawet osoby, które ich dokonały. Droga wiodąca od hafciarek z Bayeux do maniaków Twittera jest krótsza, niż może się wydawać, kiedy patrzy się na nią z perspektywy tych ostatnich.

 

Książka:

David Musgrove, Michael Lewis, „Tkanina z Bayeux. Opowieść wysnuta”, tekst polski Anna Dorota Kamińska na podstawie przekładu Katarzyny Pachniak, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022.

 

W tym wielkim kryzysie jest też szansa

Jarosław Kuisz: „Obrona liberalizmu” to szczególna książka. To pogłębione teksty na bieżące tematy, które pozwalają podejść do naszych sporów politycznych z niezbędnym oddechem. Książka porusza mnóstwo ważnych tematów, poczynając od tytułowej obrony liberalizmu, przez rozważania o Europie i Polsce, aż po wojnę w Ukrainie. Biorąc pod uwagę to, co się dzieje, nie mogę nie zacząć od tej ostatniej kwestii. W ostatnich latach liberalizm obrywał z prawa i lewa, a w Polsce od 2015 roku w mediach publicznych nie ma nic innego niż ostra krytyka liberalizmu. Jak wojna w Ukrainie wpłynęła na ten pejzaż? 

Timothy Garton Ash: Przeżyłem w Polsce i Europie cztery dekady i myślę, że obecna dekada jest najtrudniejsza. W latach osiemdziesiątych zaczęło się od stanu wojennego, ale skończyło się zwycięstwem. Teraz jest odwrotnie. Z roku na rok jest coraz gorzej. Poczynając od kryzysu finansowego w 2008 roku, był kryzys strefy euro, kryzys migracyjny, kryzys wywołany brexitem, dla mnie szczególnie ważny i dotkliwy, zdobycie władzy przez populistów w Polsce i na Węgrzech, prezydentura Donalda Trumpa, pandemia covid-19 i w końcu wojna w Ukrainie. Kto wie, czy ten kryzys jest ostatni. Ale moim zdaniem w tym wielkim kryzysie jest też szansa. 

Jaka szansa?

Obrona liberalizmu jest obroną wolności. Trzeba to powiedzieć. To może nie jest oczywiste dla polskiego czytelnika, bo w Polsce liberalizm oznacza przede wszystkim liberalizm ekonomiczny.

To prawda. My staramy się wyprowadzać naszych czytelników z tego przekonania.

To, co dzieje się w Ukrainie, jest obroną wolności, czyli obroną liberalizmu. Poza heroizmem Ukraińców i niesamowitą jednością tego narodu, ma ona jeszcze dwie cechy. 

Po pierwsze, problem z liberalizmem wynikał z przeciwstawienia go narodowi. Liberałowie byli po stronie wspólnoty międzynarodowej, globalizacji i Europy. Konserwatyści mieli za to monopol na naród. W Ukrainie te dwa pojęcia występują razem. Z jednej strony, jest tam patriotyzm czy nacjonalizm, a z drugiej liberalizm. Jest to jednocześnie obrona narodu i wolności. Po drugie, jeżeli Europa zadecyduje, że należy nadać Ukrainie status kandydata do UE, to będziemy mieli strategiczne wyzwanie na następne dwadzieścia lat. Według mnie jest to szansa dla Europy. Jeśli chcemy – również my, nie tylko Ukraińcy – żeby Ukraina była częścią Unii, będzie to oznaczało pogłębienie Unii. 

 

Jesteś tłumaczem idei: pomagasz na Wschodzie zrozumieć Zachód i vice versa. Obecnie twoja praca jest potrzebna bardziej niż zwykle. Gdy otwieram na przykład jednego z ostatnich „Sunday Timesów”, to znajduję ankietę dotyczącą tego, czy Ukraina powinna oddać część terytorium. Czytelnikowi z Europy Środkowo-Wschodniej na takie pytanie serce podchodzi do gardła, nawet jeśli ankieta została uzasadniona słowami nobliwego Henry’ego Kissingera, który zasugerował takie rozwiązanie. Jak na to patrzysz?

Z wielkim niepokojem. Fala autentycznej solidarności widocznie się osłabia. Stanowisko Wielkiej Brytanii wobec wojny w Ukrainie i tak jest lepsze niż sposób, w jaki odnoszą się do niej Niemcy czy Francuzi. Jednak również tutaj i w Stanach Zjednoczonych widać zmęczenie. Tyle że takie dążenie do zakończenia wojny jak najszybciej, za wszelką cenę, jest bardzo mylne. 

Dlaczego?

Namawianie Ukraińców i prezydenta Zełenskiego do takich rozwiązań wcale nie przyniesie długoterminowego pokoju ani sprawiedliwości. Te dwie wartości często się sobie przeciwstawia. Gdyby jednak Ukraina oddała teraz część swojego terytorium Rosji, nie byłoby ani jego, ani drugiego. W tej chwili powinniśmy koncentrować się na jak największej pomocy militarnej i jak najbardziej dotkliwych sankcjach. Na razie Ukraina powinna obronić jak największą część swojego terytorium, a w perspektywie długofalowej myśleć o swoim miejscu w Europie. To, co nastąpi między tymi dwoma momentami, okaże się w trakcie wojny. To militarne sukcesy i porażki zdeterminują kształt pokoju. 

Czy analogie do Monachium, o których pisano w publicystyce naszego regionu, są w jakikolwiek sposób uprawnione?

Myślę, że to jest przesada. Duch Monachium był obecny w latach trzydziestych w Londynie i w Paryżu, a jeśli teraz gdzieś się pojawia, to raczej w Monachium, czyli w Niemczech, a także we Francji. Ale nawet tam ciągle powtarza się, że kształt ewentualnego pokoju zależy od Ukraińców. Nie będzie więc tak jak w Monachium, choć istnieje pewne niebezpieczeństwo, że Ukraina będzie namawiana do układania się z Rosją. Nie jest też wykluczone, że w pewnym momencie prezydent Zełenski i ukraińskie władze same zdecydują się na jakiś kompromis. Jednak to oni sami muszą podjąć taką decyzję i w zamian za to muszą mieć perspektywę odbudowy i integracji z Europą. 

To kolejna wątpliwość podnoszona raczej na zachodzie niż na wschodzie Europy. Mówi się o tym, że skoro trwa wojna, to jak możemy mówić w ogóle o przyłączaniu Ukrainy do Europy? Obecnie granice przesuwają się każdego dnia, a Unia potrzebuje przecież stabilnych granic. 

To zupełnie nieprzekonujący argument. Chodzi o długi proces, a w międzyczasie wiele może się zmienić. W najgorszym wypadku wojna przerodzi się w tak zwany zamrożony konflikt. Na Cyprze, który należy do Unii, też trwa taki zamrożony konflikt. Na części terytorium jest Turecka Republika Cypru Północnego. Przypomnijmy sobie, że również Niemcy były przez dwadzieścia pięć lat stroną zamrożonego konfliktu. 

Takie argumenty będą się jednak pojawiać, bo prawdą jest, że wielu Europejczyków nie tylko nie chce dalszego rozszerzania się Unii, ale uważają, że ono już poszło za daleko – że szkoda, iż zaleźli się w niej Węgry i Polacy. 

To prowadzi od razu do bardzo kłopotliwego pytania, które trzeba jednak zadać. Część europejskich narodowych populizmów napędza się wizją zwijania Europy. To jeden z paradoksów, że Marine Le Pen, obwożona po Warszawie jak nieomal głowa państwa, to ta sama osoba, która byłaby gotowa powiedzieć swoim wyborcom, że kraje Europy Środkowej może zostały przyjęte do UE niepotrzebnie i może należy je zostawić za burtą. To wielki temat, o którym nikt nie mówi.

Ta pokusa pojawia się nie tylko u Marine Le Pen, ale także u polityków takich jak Emmanuel Macron – bo to on proponował utworzenie Europejskiej Wspólnoty Politycznej, organizacji szerszej niż UE, co oznaczałaby dla Ukrainy i innych kandydatów jedno wielkie czekanie. Był przeciwko rozszerzeniu nawet o Zachodnie Bałkany. Jednocześnie w wyniku tego kryzysu Unia Europejska stała się w pewnym sensie bardziej wschodnia. 

Co masz na myśli?

Kraje bałtyckie i Polska mają większy wpływ. Po drugie, Viktor Orbán, który jest największym problemem w tym regionie, stracił Europę Środkową, utracił sojuszników. Czechy, Słowacja, Słowenia i do pewnego stopnia Polska, chociaż tutaj trzeba być ostrożnym, odwróciły się od Węgier. 

Wielkim błędem, popełnionym przez Unię w tej dekadzie, nie było wcale jej rozszerzenie, ale brak jednoczesnego pogłębienia. To, że Orbán był w stanie demolować demokrację na Węgrzech, będąc jednocześnie pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej, dostając miliardy euro z Brukseli, to był wielki błąd.

To się dzieje nadal, prawda?

Tak, ale teraz przynajmniej jest w Unii świadomość tego problemu. Moja argumentacja, również w tej książce, jest taka, że rozszerzenie Unii absolutnie wymaga jej pogłębienia.

Co masz na myśli, mówiąc o pogłębieniu?

Nie może być tak, że dostajesz miliardy z Brukseli, jednocześnie łamiąc reguły praworządności i demokracji, wolności mediów i słowa. Nie może być tak, że sam Viktor Orbán jest w stanie zawetować cały pakiet sankcji na Rosję. W książce piszę oczywiście dużo o Polsce, ale jest też sporo o Węgrzech. W kwietniu byłem na Węgrzech obserwować wybory, które nie były wolnymi wyborami. 

Viktor Orbán narusza wolność wyborów, a na podstawie tego sfałszowanego mandatu szantażuje Unię Europejską. 

To stawia pod znakiem zapytania charakter prawny i demokratyczny całej Unii. Komisarz UE, który zajmuje się teraz dossier Ukrainy, jest Węgrem, człowiekiem Orbána. Jednocześnie istnieje obawa, że również Polska pod rządami PiS-u będzie rozluźniała sojusz z Zachodem, a procesy orbanizacji będą postępować. 

Aby utrzymać się przy władzy, Orbán użył argumentu: ja was, Węgrów, ochronię przed eskalacją konfliktu i zagrożeniem dla Węgier. A potem otwieram „New York Timesa” i w dziale opinii znajduję obszerny artykuł o tym, że idziemy jak lunatycy w stronę wojny z Rosją. W tekście pojawiają się odwołania do książki historyka Christophera Clarka, w której porównuje on Europę w przeddzień pierwszej wojny światowej właśnie do lunatyka. Pisze o tym, że chociaż żadne z państw teoretycznie nie chciało wojny, to zmierzały w jej kierunku. Takie porównania między dzisiejszą sytuacją a 1914 rokiem służą właśnie retoryce Orbána. To on mówił, że wysyłając do Ukrainy broń, niepostrzeżenie zbliżamy się do wojny z Rosją. 

Zdaje mi się, że to jednak dwie różne rzeczy. To, co zrobił Orbán, było bardzo sprytne. Szybko znalazł zwycięską narrację, a potem zaczął ją intensywnie promować w telewizji państwowej, na plakatach i w mediach społecznościowych. Chodziło o stwierdzenie: ja was obronię przed tym strasznym światem, a dodatkowo będziecie mieli tani gaz. 

Jednak dyskusja, która toczy się w Waszyngtonie i Berlinie, dotyczy tego, jakie są nasze ostateczne cele strategiczne w Ukrainie. To uprawnione pytanie. Trzeba przyznać, że istnieje pewne niebezpieczeństwo ze strony Putina. Na razie zdecydowanie wygrywa frakcja pomagania Ukrainie. Ta pomoc płynie niewystarczająco z Niemiec, ale wsparcie z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych jest bezprecedensowe.

 

Kiedy Emmanuel Macron czy Olaf Scholz łapią za słuchawkę i przez osiemdziesiąt minut prowadzą rozmowę z Wladimirem Putinem, to gorąco robi się nie tylko w Kijowie, ale także w Warszawie, Tallinie, a nawet Helsinkach. Cały czas udaje się utrzymać dialog europejski, ale jest ogromna podejrzliwość. Po co rozmawiać z Putinem? Co o tym sądzisz?

Jak mówiła ostatnio premier Estonii Kaja Kallas, w tym momencie nie ma sensu rozmawiać z Putinem. Po pierwsze, trzeba pomóc Ukraińcom wygrać tę wojnę, co oznacza, że Putin przegra – choć oczywiście można dyskutować o tym, co oznacza wygrana. Po drugie, trzeba dać Ukrainie perspektywę europejską. I wtedy w pewnym momencie dochodzi temat negocjacji, które będą potrzebne. Powtarza to sam Zełenski. Musimy być gotowi na ten moment, bo najprawdopodobniej będziemy musieli niestety rozmawiać również z wielkim zbrodniarzem wojennym, jakim jest Władimir Putin, przy czym będą to przede wszystkim negocjacje ukraińsko-rosyjskie. 

Uważam jednak, że to jest wielki błąd prowadzić teraz dużą dyskusję o tym, jakie to będą negocjacje, jakie terytoria, jaki kształt pokoju. W książce piszę też wiele o Niemczech i myślę, że taka postawa podważa ideę Zeitenwende – momentu zwrotnego. Można się wtedy zastanawiać, czy rzeczywiście dochodzi do zmiany strategicznej, czy to tylko słowa i ogromne wydatki na wojsko, które będą służyć głównie przemysłowi zbrojnemu. 

Wydaje mi się, że opowiadasz się bardziej po stronie wschodu, ponieważ nie boisz się tego argumentu z lunatykowania – że niepostrzeżenie wdajemy się w wojnę, która wymknie się nam spod kontroli. 

Nie mówiłbym w tym kontekście o stanowisku wschodnim, zawsze mówię, że jestem po środku. Jak słusznie mówiłeś, w Skandynawii jest bardzo mocne poparcie dla sprawy ukraińskiej, podobnie jest również w Wielkiej Brytanii, nie jest to więc tak wyraźny podział na Zachód i Wschód. Ale oczywiście trzeba zastanowić się nad wszystkimi możliwymi wariantami, bo Putin jest prawdopodobnie zdolny i gotowy do wszystkiego.

W książce piszesz, że w celu obrony liberalizmu należy się posłużyć „trójzębem Neptuna”. Po pierwsze, należy bronić tradycyjnych liberalnych wartości. Po drugie trzeba odrzucić fundamentalizm rynkowy. Wreszcie, trzeba usytuować liberalizm wobec wielkich wyzwań, wśród których wymieniasz klimat, pandemię i Chiny, a dzisiaj chyba również Rosję…

Oczywiście, chociaż należy pamiętać o tym, że to właśnie na ten temat toczy się debata w Stanach Zjednoczonych – wyzwaniem geostrategicznym na kolejne lata nie będzie Rosja, ale właśnie Chiny. Na dzisiaj i jutro owszem, Rosja, ale w dłuższej perspektywie… 

Bardzo trudno to dzisiaj zrozumieć w Polsce. 

W perspektywie historycznej Rosja nie jest supermocarstwem. Szczególnie po wojnie i sankcjach nie będzie się już rozwijać tak jak wcześniej. 

Na koniec mam kilka pytań przekazanych przez czytelników i współpracowników. Jaki był największy błąd Zachodu w obecnej sytuacji?

Największy błąd Zachód popełnił jeszcze w 2014 roku po aneksji Krymu. Bo pamiętajmy, że wojna trwa od ponad ośmiu lat. Już wtedy Europa powinna była przeprowadzić wielkie strategiczne zmiany i przygotować się na potencjalną agresję Rosji. Powinniśmy wtedy wypracować niezależność energetyczną od Rosji itd. 

Jeżeli mówimy natomiast o okresie od 24 lutego, to moim zdaniem mimo wszystko należy raczej chwalić postawę Zachodu. Zdecydowana reakcja, zarówno w zakresie sankcji, jak i pomocy militarnej, jest imponująca. Osobiście chciałbym, aby od samego początku zostało wprowadzone embargo na energię z Rosji. To byłaby droga do zakończenia wojny najszybciej i najbardziej na korzyść Ukrainy. Nie jest prawdą, że nie bylibyśmy w stanie tego zrobić. Owszem, to by nas dużo kosztowało, ale dalibyśmy radę.

Następne pytanie kieruję do ciebie jako do Brytyjczyka. Dlaczego Wielka Brytania tak mocno angażuje się w Ukrainie? Czy nie dlatego, że właśnie opuściła Unię Europejską?

Nie, ponieważ to się zaczęło już wcześniej. Trzeba podkreślić, że nie jest to osobista zasługa Borisa Johnsona, naszego populisty. Pomoc militarna trwa od 2014 roku. Do tego bardzo ciekawie jest obserwować opinię publiczną. W rozmowach z normalnymi ludźmi dochodzi do głosu taka instynktowna reakcja, że jeśli jakiś kraj odpiera atak i walczy o wolność, to my musimy stać po jego stronie. Taka sama reakcja jest w Polsce i w krajach bałtyckich, a zupełnie inna reakcja jest w Niemczech i we Francji. Ja tłumaczę to innym doświadczeniem wojennym w XX wieku. 

Czy wojna jest game changerem z punktu widzenia pozycji Polski w UE? 

Jest na to szansa z oczywistych powodów. Postawa prezydenta Dudy jest nieco inna niż wcześniej, jednak nawet teraz nie będzie to możliwe, dopóki nie zmieni się strategia PiS-u i Kaczyńskiego – czyli to, co Boris Johnson nazywał „mieć ciastko i zjeść ciastko”. Chodzi o to, że Polska stara się jednocześnie pozostać najlepszym sojusznikiem Zachodu i czyni kolejne kroki w procesie orbanizacji. Obawiam się, biorąc pod uwagę również to, co widzę, oglądając szkodliwe dla zdrowia TVP – że władza stara się w dalszym ciągu iść śladem Borisa Johnsona i to się może udać. 

„Jak osunąć PiS od władzy?”.

Wszystko zależy od was. Nie można mieć zbyt wielkich oczekiwań wobec Unii Europejskiej. Szczególnie w tej nowej sytuacji. Biorąc pod uwagę, że w Polsce znajdują się miliony uchodźców z Ukrainy, a reszta Europy nie chciałaby mieć u siebie tylu Ukraińców, już powstaje tendencja w Brukseli do odróżniania od siebie podobnych przypadków. Chodzi o przyjmowanie twardej postawy wobec Węgier i dość miękkiej postawy wobec Polski, chociażby w sprawie praworządności. 

Absolutnie zasadnicze są media i cały ekosystem informacyjny. Właśnie to było kluczem do sukcesu Orbána. On panuje nad tym ekosystemem, a Kaczyński bardzo by tego chciał. Druga sprawa jest dość banalna, ale jednak ważna: jedność opozycji. Na Węgrzech ona nie była prawdziwie zjednoczona i to było powodem klęski. A więc – wolne słowo i jedność.

Z diariusza Imć posła Sinkiewicza fragmenta

Odbyłem 56. posiedzenie w IX kadencji Sejmu Najjaśniejszej Rzeczpospolitej (co się liczy od upadku przebrzydłego komunizmu, co obrazą Boską i ludzką był), w roku Pańskim 2022, dnia 9 czerwca. A było to w roku szczególnym, licznymi znaki obdarzonym, a co więcej w tymże roku Moskwicin się ruszył na Rusinów, dawniej naszych, i ich państwo, całkiem zacne i swobodne dotąd, okrutnie pustoszył. A i inne groźne signa występowały: a to pasza dla koni mechanicznych podrożała wielce, tak że do familiantów żal było jechać, żeby trzos nie został pusty. Podobnie chleb nasz powszedni, co już strach wzbudziło wielki i lud niczego dobrego nie oczekiwał, tylko zmiłowania Bożego nad Ojczyzną naszą. W takich to circumstantiis przyszło nam obradować nad przyjęciem Krajowego Planu Odbudowy, co nam Europa cała daje w postaci dukatów niezmiernie wielkich, byśmy z naszymi biedami poradzić sobie mogli po przejściu zarazy. 

A działo się w izbie poselskiej w ten oto sposób, co za skrybami sejmowymi wiernie podaję, tyle że we fragmentach, by papier oszczędzić w tych smutnych czasach, ale dla potomności i pamięci wiecznej, ludziom rozumnym dla nauki:

Marszałek Sejmu Elżbieta Witek:

O głos poprosił prezes Rady Ministrów.
[Oklaski] Bardzo proszę, panie premierze.

Prezes Rady Ministrów Mateusz Morawiecki:
Pani Marszałek! Wysoka Izbo! Dzisiaj ważne głosowanie, dlatego chciałbym Wysokiej Izbie przedstawić, kto i dlaczego broni racji stanu, a kto i poprzez jakie działania de facto szkodzi Polsce. Chciałbym poruszyć cztery takie ważne punkty, myślę, że ważne dla wszystkich tutaj, na tej sali. […] [Głos z sali: O obligacjach]
Na początek bardzo krótko o Ukrainie. Szanowni państwo, Polska przeżywa festiwal solidarności po raz drugi. O Polsce dawno nie mówiono tak dobrze, i to we wszystkich językach świata. [Oklaski]

[Posłanka Monika Wielichowska:
Dzięki ludziom.]

[…] Nad Polską zawisła czarna, ruska chmura. Dzisiaj, Wysoka Izbo, jest taki czas, że musimy ze sobą jak najbliżej współpracować, także przy tym bardzo ważnym głosowaniu, które jest przed nami. Potrzebujemy tej jedności. […]

Ja wiem, że Platforma Obywatelska chciałaby zapewne, aby tam był [w Krajowym Planie Odbudowy] jeden kamień milowy, taki, który by dawał wam, Platformie Obywatelskiej, gwarancję powrotu do władzy. [Wesołość na sali, oklaski] Ale powiem, szanowni państwo, że to nie byłby dobry kamień milowy. To byłby kamień młyński [Wesołość na sali, oklaski], który Polska miałaby przy szyi. 

[Głos z sali:
Tak jest!]

I nie daj Panie Boże, żeby coś takiego nam się przytrafiło. Niedoczekanie. […] Szanowni Państwo! Po długich rozmowach, zbyt długo trwających, blisko rok, bo już rok temu powinny być one zamknięte… Dyskutowaliśmy o różnych kwestiach związanych z krajowym programem odbudowy, za chwilę jeszcze o tym powiem. Tak samo opowiem o fake newsach, które próbujecie szerzyć. Ale najwięcej czasu, właściwie sto procent czasu, prawie sto procent czasu poświęciliśmy tzw. reformie wymiaru sprawiedliwości, którą i tak planowaliśmy od dłuższego czasu. 

(Poseł Adam Szłapka:
Tak zwanej reformie.)

Tak zwanej z punktu widzenia Unii Europejskiej i problemów z tzw. praworządnością. Otóż, szanowni państwo, tak, w Polsce są problemy z praworządnością, ale właśnie ze względu na to, że nie ma równego traktowania obywateli przez sądy, także dzisiaj.

[Oklaski] Dlatego jest potrzebna reforma. A przede wszystkim praworządności nie było w czasach waszych rządów. I niech ten głos usłyszy też Bruksela. […]

Ale, szanowni państwo, my nie ustępujemy przed Komisją Europejską. My wypracowujemy to, co i tak zamierzaliśmy zrobić, m.in. zmiany w Izbie Dyscyplinarnej. My nie jesteśmy traktowani przez Unię Europejską tak, jak do tej pory, do waszych rządów, dawniej to bywało, czyli jak niepiękna panna na wydaniu albo gorzej, jak Rafał Trzaskowski traktuje kobiety. [Oklaski] [Głos z sali: Ooo…] My jesteśmy… Nie, tu proszę nie klaskać, należy się tylko nad tym ze smutkiem pochylić. My, szanowni państwo, jesteśmy dumnym krajem, dlatego negocjowaliśmy jak równy z równym. I wynegocjowaliśmy jako taki kompromis. […]

…i myślę, że ten fragment szczególnie was zainteresuje. Otóż są tam urzędnicy tacy jak Donald Tusk, którzy brali ogromne pieniądze – ogromne pieniądze – za to, że był wróg w Brukseli. [Wypowiedzi poza mikrofonem] Tak. I, szanowni państwo, właśnie za co on brał te pieniądze? Chyba za działanie na szkodę Polski, niestety.

[Część posłów skanduje:
Obligacje! Obligacje! Obligacje!]

Marszałek Elżbieta Witek:
Panie premierze… [Dzwonek]

Mateusz Morawiecki:
Szanowni Państwo! Ja wiem, że was boli i dręczy… Zaraz powiem i o tym. Szanowni państwo, ja wiem, że was boli i dręczy to, że ja zostawiłem za sobą złote trony i sto albo więcej milionów złotych. Zostawiłem to wszystko dla służby publicznej. [Oklaski]

[Poseł Adam Szłapka:
Nic nie zostawiłeś. Przepisałeś na żonę.]

A wasz lider zostawił zaszczytną funkcję premiera dla kasy w Brukseli i pojechał do Brukseli. [Oklaski] […]

Ale jeszcze jedno. Jeszcze jedno, szanowni państwo. Chciałbym też powiedzieć, ponieważ widzę tutaj zainteresowanie z tej strony sali, że mniej więcej 10 000–30 000 zł średnio miesięcznie przeznaczam na różne działania charytatywne [Oklaski], na wspieranie różnych domów dziecka, na wspieranie warsztatów terapii zajęciowej, na kolonie, na wyjazdy dzieci w różne miejsca w Polsce i na Litwie, wspieram także osoby z niepełnosprawnościami…

[Głos z Sali: Kłamstwo!]

…i od niedawna otaczam opieką również kilkanaście rodzin z Ukrainy po to, żeby się jak najszybciej zasymilowały w Polsce. [Oklaski]

[Głos z sali: Brawo!] […]

Szanowni Państwo! Mamy dzisiaj do czynienia z taką sytuacją, że na forum europejskim, to nie żart, partie opozycyjne w parlamencie europejskim namawiają Komisję Europejską do nałożenia sankcji na Polskę.

[Głos z sali: Hańba!]

To nie jest żart, to jest rzeczywiście wstyd. Trudno wam wspierać sankcje na Rosję, ale wstawiacie się za sankcjami na Polskę.

[Głos z sali: Zdrada!] […]

Walczymy z inflacją tak, jak walczy cała Europa. Jest to jasne dla wszystkich, że inflacja jest dzisiaj wielkim problemem. Wielkim społecznym i gospodarczym problemem dla wszystkich rodzin…

[Posłanka Barbara Bartuś:
I to jest prawda.]

…nie tylko w Polsce. Wie o tym prezydent Biden, prezydent Macron, premier Johnson, kanclerz Scholz, premier Republiki Czeskiej, prezydent Litwy, tylko jakoś Platforma Obywatelska nie wie o tym, bo tu…

[Długotrwałe oklaski]
[Głosy z sali: Brawo!]

…uprawia się goebbelsowską politykę – że kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą. 

[Poruszenie na Sali] To próbują zrobić…

[Głosy z sali: Skandal! Skandal!]

…to właśnie próbują zrobić.

[Część posłów skanduje: Targowica! Targowica!
Targowica!]

Matusz Morawiecki:
Dziękuję, dziękuję.

Na tym kończę owe zapiski, bo mi inkaust się wyczerpał i na trzecią kartę drogiego papieru już mi litery wlazły. Owe posiedzenie było pospolite, i nic extra ordynaryjnego się na nim nie wydarzyło. I tylko patron Pana Premiera, Imć Kaczyński, ile razy tumult się w izbie poselskiej czynił, to mu zwykle pochmurną twarz osobliwa błogość zalewała, uśmiechem wypełniała i kontent był wielce, co z całej jego postury wyzierało. Ale to też zwyczajna rzecz w naszym Sejmie Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, oby jak najdłużej trwała, inne nacje przykładem swoim do podziwu i szacunku do siebie skłaniała. Co daj Bóg Wszechmogący. Amen.

Jak odbić liberalizm Balcerowiczowi?

Jarosław Kuisz: Pretekstem do naszej rozmowy jest książka Timothy’ego Gartona Asha „Obrona liberalizmu”. W Polsce w liberalizm bije nie tylko obóz rządzący. Inwektywy, obelgi i półprawdy idą także z lewej strony – co liberalne, to złe. Jak patrzysz na to ty, który współtworzyłeś rodzimą liberalną demokrację? 

Aleksander Smolar: To prawda, że mamy atak na liberalizm zarówno z lewej, jak i z prawej strony, tylko to nie jest specyfika Polski, a zjawisko dość powszechne. Liberalizm nazywa się neoliberalizmem, przydaje się mu demoniczne cechy. 

Krytyka nie jest jednak pozbawiona podstaw. Ona jest wynikiem poważnego kryzysu, z którym mieliśmy do czynienia w skali globalnej po 2008 roku. Panowało wówczas przekonanie, że państwo liberalne nie daje sobie rady z podstawowymi zadaniami. 

 

 

Krytyka liberalizmu z perspektywy 2008 roku w Polsce jest importowana, bo my byliśmy „zieloną wyspą”. U nas liberalizm można krytykować za co innego.

Tak bym nie powiedział. W poprzedniej dekadzie lat dziewięćdziesiątych ideologicznie królowało przekonanie, że każdy jest kowalem własnego losu. Wadą liberałów, naszą wadą, również jest to, że liberalizm był redukowany do wymiaru ekonomicznego. Niepokój związany z kryzysem w 2008 roku, nawet jeśli w Polsce był słabo odczuwany – był. Trwoga istniała.

Nie jest tak, że wszyscy polscy liberałowie byli bezkrytyczni wobec ostatniego trzydziestolecia. Ty przez całe lata krytykowałeś różne niedostatki. 

Nie mówię o sobie, nie o indywidualnych przypadkach – mówię o duchu czasu. Ludzie mieli poczucie, że nie są kowalami własnego losu. Że oddziałują na nich potężne siły zewnętrzne, czasami zdemonizowane, a czasami nie. To globalizacja, Unia Europejska, które w dużym stopniu determinują również nasze indywidualne losy i na które nasz wpływ jest ograniczony. Z tej perspektywy krytyka liberalizmu nie była pozbawiona podstaw. 

Wymienię jeszcze jeden istotny czynnik, który do dziś odgrywa rolę – znowu nawiązując do zdania, że człowiek jest kowalem własnego losu, co jest równoznaczne ze skrajnym indywidualizmem. Otóż mamy, nie tylko w Polsce, do czynienia z powrotem idei wspólnotowych. W Polsce jest to wspólnotowość w wymiarze narodowym, a z drugiej strony – w wymiarze religijnym, co oznacza silną afirmację katolicyzmu. Obie te tożsamości zbiorowe w polityce zmonopolizowało PiS.

I to jest zmiana ducha czasów. 

Timothy Garton Ash próbuje unowocześnić liberalizm. Zintegrować elementy, które były krytykowane zarówno ze strony konserwatywnej, jak i lewicowej. Pierwszy tekst z jego książki „Przyszłość liberalizmu” zawiera w sobie próbę syntezy. Powołując się na znaną półżartobliwą formułę Leszka Kołakowskiego o „liberalno-konserwatywnym socjalizmie”. Tyle że Tim, jako liberał, zmienia nieco tę formułę i mówi o „konserwatywno-socjalistycznym liberalizmie”. Pokazuje, jakie elementy krytyki konserwatywnej i jakie elementy krytyki lewicowej – bo słowo „socjalizm” nie jest dziś w Polsce najbardziej popularne – należy uwzględnić, żeby zmodernizować liberalizm, uczynić go atrakcyjnym, przezwyciężyć siłę krytyki.

Jedna z rzeczy, którą proponuje i co do której się zgadzacie, jest taka, że sposobem, by ludzie o różnych poglądach byli gotowi znosić się wzajemnie i mówić, że się różnią, a nie nienawidzą, że konkurują, a nie zamierzają się powycinać, to oderwać liberalizm od skojarzenia z ekonomistami. Czy wystarczy więc powiedzieć: słuchajcie, liberalizm to nie jest tylko Leszek Balcerowicz?

Oczywiście, że nie wystarczy. Pewne słabości liberalizmu są organiczne i trudno będzie je przezwyciężyć. Widzimy to w dyskusjach na temat patriotyzmu. Opozycja, ta demokratyczna, liberalna w różnych odcieniach – lewicowa, bardziej konserwatywna, centrowa – mówi, że patriotyzmu nie można utożsamiać z prawicą. Tylko tu jest pewien problem. Bo to prawda – są patriotami ludzie, którzy nie są konserwatystami, można znaleźć na to dowody dzisiaj i w historii. Tylko że przez patriotyzm rozumie się wspólnotowość. Natomiast u liberałów bardzo silny jest indywidualizm. On ma cechy pozytywne – trzeba zapewnić każdej jednostce szansę rozwoju, szansę wypowiedzi, prawo głosu, prawo uczestniczenia we wszystkich inicjatywach politycznych i społecznych itd. Tym niemniej trudno z liberalizmu stworzyć ideę wspólnotową. Garton Ash to proponuje i pokazuje, jakie elementy powinno się w to włączyć.

Ja bym z wizją indywidualizmu trochę polemizował. Po pierwsze, odwołałbym się do twojego mistrza Raymonda Arona, francuskiego liberała, który powiedział: „nie lubię wyrywać się z korzeniami”. To znaczy, że moje wybory liberalne nie wyrastają tylko z moich arbitralnych poglądów, ale z tego, że wyrastałem w jakimś otoczeniu, że taka jest moja tożsamość. Dokonuję wyborów liberalnych, wychodząc z tego, skąd się wziąłem. Po drugie, mam wrażenie, że krytyka liberalizmu z Polsce w dużej mierze polega na tym, że odcina się od powodu, dla którego ludzie postanowili być kowalami własnego losu, jak to nazywasz. Czyli od tego, jak wyglądały w Polsce lata osiemdziesiąte. Po 1989 roku dla wielu osób bycie tym „kowalem” to był spontaniczny wybór. Nie wynikał z tego, że ludzie ci naczytali się Miltona Friedmana, tylko po prostu nie mieli ochoty pracować w instytucjach państwowych, które kojarzyły im się z nepotyzmem, korupcją. A dziś, po ćwierć wieku, nie wiem – może pamięć się trochę rozmyła? Nie jest tak, że „wyrywamy się z korzeniami”?

Nie jest absolutnie tak, że chodzi o „wyrywanie”. To, co powiedział Aron, niewątpliwie było prawdą nie tylko, jeśli chodzi o niego, ale i o większość ludzi. Tym niemniej on opisywał swoje własne wybory dotyczące wspólnotowości czy indywidualizmu. 

Indywidualizm może się wiązać z głębokim poczuciem dziedziczenia tradycji, przynależności do niej. Natomiast u końca tej drogi jestem ja, wolny człowiek, który dokonuje wyboru.

To nie jest z mojej strony krytyka ani indywidualizmu, ani uniwersalizmu. Chodzi mi o to, że weszliśmy w fazę głębokiego kryzysu, a kryzysy skłaniają ludzi do poszukiwania wspólnoty. W latach dziewięćdziesiątych ludzie się od niej odwrócili, każdy próbował jak najbardziej korzystać z nowych wolności. Nie każdy mógł – duża część społeczeństwa nie mogła. 

Dziś jesteśmy w kolejnej epoce, stąd poszukiwanie modus vivendi między tymi tradycjami jest interesującym przedsięwzięciem. Inna sprawa – na ile to jest realistyczne.

Nie uważasz, że to jest coś wręcz nagminnego, że mówi się o latach dziewięćdziesiątych, ale bez lat osiemdziesiątych? Bez tej perspektywy nie można zrozumieć, dlaczego ludzie byli gotowi na takie wyrzeczenia jak plan Balcerowicza.

Ale od lat osiemdziesiątych mija już czterdzieści lat. To są niemal dwa pokolenia. 

Zresztą, moim zdaniem, nawet nie trzeba mówić o latach osiemdziesiątych, bo lata dziewięćdziesiąte były czasem ogromnych osiągnięć Polski. 

Niejeden powie: naprawdę?

Niestety, niektórzy liberałowie też psuli reputację latom dziewięćdziesiątym. A to były lata ogromnych osiągnięć. Stworzenie warunków demokracji, pluralizmu instytucjonalnego, dynamiczny rozwój gospodarczy. Przemiana miast. Wystarczy sobie przypomnieć, jak wcześniej wyglądała choćby Warszawa, w której teraz obaj jesteśmy. 

Wyjdzie człowiek lewicy i powie: za jaką cenę.

Wtedy trzeba zadać pytanie, jaka byłaby cena, gdyby tego nie robiono. Znamy ją ze Wschodu. Ukraina, jeśli chodzi o poziom życia w latach osiemdziesiątych była na tym samym poziomie, co Polska, a później wyprzedziliśmy ją dwu-, jeśli nie trzykrotnie. 

Następny argument: to są wywody technokratów. Gdzie jest serce wrażliwe na człowieka?

To serce oczywiście powinno kontrolować nasze zachowania. Ale jeśli chodzi o przeszłość, trzeba oceniać, jak mówił pewien klasyk, plusy dodatnie i plusy ujemne. Lata dziewięćdziesiąte dla dużych grup społecznych były czasem destabilizacji, poczucia niepewności, chociażby jeśli chodzi o zatrudnienie, bo bezrobocie przekraczało przecież 20 procent. Jednak Polacy o wiele bardziej niż inni mieszkańcy naszego regionu akceptowali transformację. Akceptowali swoje życie i uważali za szczęśliwe. I to przed nadejściem Kaczyńskiego.

Wystarczyło, że byli niezadowoleni ci, którzy narzucili swoją wizję.

Widzimy to w najbardziej rozwiniętych krajach Zachodu. Mamy do czynienia z ogromną niepewnością, tyle kryzysów nakłada się na siebie nawzajem. Mówię o megakryzysach, takich jak ekologiczny, finansowy, demograficzny. Dziś jest już ponad 100 milionów ludzi, którzy żyją nie w krajach swojego urodzenia. Czym jest ten milion, który przywędrował do Niemiec w 2015 roku w porównaniu z tym? To wszystko stwarza apokaliptyczne poczucie. A szczególnie w kraju kulturowo tradycjonalistycznym, w którym otwarcie na Zachód spowodowało napływ różnych tendencji przyjmowanych z entuzjazmem przez młodzież czy inteligencję, ale będących źródłem zagrożeń dla dużej części społeczeństwa, na przykład tej reprezentowanej przez Kościół. 

Możemy się z tym nie zgadzać, ale trudno, żebyśmy się nie zgadzali, że tak to ludzie odczuwali. To było istotne źródło dojścia PiS-u do władzy.

Właśnie 2015 rok to moment jednej z najostrzejszych krytyk liberalizmu. To pomysł, by zmienić ustrój i zastąpić nim liberalną demokrację. Są różne teorie na powody dojścia PiS-u do władzy. Jedna jest taka, że partia Razem odniosła sukces i przez to, że poszła do wyborów osobno, cała lewica znalazła się poza parlamentem, a przelicznik wyborczy był bezlitosny, PiS zdobyło mandaty. Więc przypadek. A może to te wielkie trendy, o których mówisz?

Jedno nie wyklucza drugiego. Przypadek odegrał rolę w tych konkretnych wyborach. Natomiast reakcja, która występowała w wielu innych krajach, była nieuchronna. Jeżeli mieliśmy ją w Stanach Zjednoczonych, w Wielkiej Brytanii, już nie mówiąc o państwach naszego regionu, wymienię choćby Węgry, to mamy do czynienia z bardzo szerokim ruchem społecznym. Wyrósł na gruncie niepokoju, strachu, niepewności, który ma wymiar kulturowy, ekonomiczny, społeczny. 

W 2015 roku Kaczyński nie musiał dojść do władzy, gdyby nie było błędów nie tylko w wyborach parlamentarnych. Kampania wyborcza Bronisława Komorowskiego była dramatyczna. Było wiele przypadkowych czynników, ale nie ulega wątpliwości, że były też głębokie źródła społeczne i to właśnie w klasie ludowej, jak to się modnie dziś mówi. Mieliśmy i mamy do czynienia z głębokim, wielowymiarowym podziałem społecznym. Mamy metropolie i prowincję. Mamy elity i tę klasę ludową. Mamy technokratyczną władzę i podatną na populizm część społeczeństwa. Można dodać jeszcze podziały na tle kulturowym, czyli prozachodnie i takie, które nawiązują do tradycji często zmistyfikowanej, idealizowanej. Sukces PiS-u był efektem działania tych różnych czynników.

Nie należy też zapominać o czynnikach ekonomiczno-społecznych. O obietnicach PiS-u, niektórych spełnionych, jak 500 plus. 

 

Dlaczego 500 plus budziło takie emocje? To nie była chłodna rozmowa o instrumentach redystrybucji, tylko gwałtowna i pełna epitetów wściekłość.

Moim zdaniem ma to źródła pragmatyczne. Było przekonanie, że 500 plus może doprowadzić do katastrofy finansów publicznych i złamania dynamiki rozwoju. Okazało się to przesadne. 

Także to, że dzięki 500 plus ubogie rodziny mogły wyjechać z dziećmi na wakacje, było postrzegane jako zjawisko gorszące. To, że ci ludzie zjawili się na plaży.

Nie wydaje ci się, że to było marginalne odczucie, że po prostu jeden tygodnik o tym napisał?

To był element pewnego obrazu. Obawiano się też, że ta redystrybucja spowoduje wycofanie się kobiet z rynku pracy. 

Z drugiej strony – ważny jest element godnościowy, który odgrywał ogromną rolę. Ludzie otrzymali te pieniądze nie jako wyraz łaski, tylko jako prawo. Wszyscy. To było uznanie ich godności, ich równości przez państwo. Krytyka tego zawierała element samobójczy, jeśli chodzi o język elit liberalnych. 

Zastanawiam się nad tą emocją. O sprawach ekonomicznych można rozmawiać na chłodno. Czy ta wściekłość nie wiązała się z kwestiami tożsamości politycznej? Formacja „kowali własnego losu” była tak rozczarowana Polską Ludową, że w latach dziewięćdziesiątych rzucała pracę, żeby założyć mały sklepik. Mija dwadzieścia pięć lat, przychodzi nowa oferta polityczna i przekreśla tę agendę. To, w co wierzyłem przez dwadzieścia pięć lat, zostało odesłane do lamusa.

Nie jest tak, że ludzie, których opisałeś, którzy założyli sklepik, osiągnęli coś i mają poczucie zmarnowanego życia. Nie mieli poczucia, że coś się dezawuuje.

Akurat w tych historiach, o których myślę, nie ma happy endu. Zastanawiam się, czy mają one coś do sztampowej krytyki liberalizmu. Bo te małe sklepiki zostały wycięte przez wielkie supermarkety, nie miały z nimi żadnej szansy. A supermarkety korzystały ze wsparcia państwa. I tu jest pytanie o wolny rynek. Wobec tego można krytykować liberalizm, bo można powiedzieć, że to były formy jakiegoś szalonego etatyzmu, który wspierał większych graczy przeciwko słabszym. 

Ale pokolenie lat dziewięćdziesiątych to nie tylko właściciele małych sklepików. To również młodzież, której znajomość angielskiego i elementarna znajomość komputerów zapewniały nieograniczoną karierę. Następne pokolenie miało już problemy, miejsca były pozajmowane. Wcześniej jednak było poczucie ogromnych szans.

Sam fakt, że dziś odrzuca się pewne fundamenty ideowe lat dziewięćdziesiątych nie oznacza, że dezawuuje się całe lata dziewięćdziesiąte. Kiedy mówi się o dokonaniach Polski, mówi się o Polsce od 1989 roku. PiS próbuje pewne osoby eliminować z podręczników historii, ale nie jest w stanie tej historii zaprzeczyć. Kiedy do Polski przyjeżdżają prezydenci Stanów Zjednoczonych, to każdy z nich przypomina, kto był prawdziwym bohaterem przemian.

Żyjemy w czasach, kiedy narastająca niechęć klasy ludowej wobec elit stała się niemal wszędzie bardzo widoczna. Z tym że dziś widać, że nie jest tak, że PiS z pewnością wygra kolejne wybory. I widać, że motywy wyborców są mieszane i oceny też. Oczywiście PiS bardzo zyskało prestiżowo na wojnie w Ukrainie i – paradoksalnie – na konflikcie wokół granicy białoruskiej. W tym drugim przypadku eksploatował strach przed napływem obcych, innych, muzułmanów. Jeżeli chodzi o Ukrainę, to PiS skorzystało na naturalnym strachu przed Rosją oraz na wielkoduszności i otwartości Polaków. Poza tym Polska wciąż może się pochwalić wysokim wzrostem gospodarczym, chociaż cena za to jest wysoka i będzie jeszcze wyższa. Jednak nie jest tak, że PiS ma zagwarantowane zwycięstwo w kolejnych wyborach.

Opozycja ma problem ze znalezieniem języka, który pozwoliłby dotrzeć do szerokich mas, a to ich głos decyduje o wynikach wyborów. Ale są podejmowane wysiłki, wyjazdy polityków opozycji do małych miasteczek, ryzykowne obietnice, wchodzenie w konkurencję z PiS-em, ale również eksploatowanie autentycznej korupcji i nadużyć, które po PiS, jak na razie, spływają jak woda po kaczce.

Czy jest coś, co byś zmienił? Timothy Garton Ash proponuje swój „trójząb Neptuna”. Jeden ząb to obrona tradycji liberalnych, wartości podstawowych.

Tolerancja, pluralizm, podział władzy, państwo prawa.

Drugi punkt, to odebrać liberalizm ekonomistom. Znów nie chodzi o to, żeby krytykować Leszka Balcerowicza, tylko zwrócić uwagę na fundamenty liberalnej demokracji. Na ustrój.

Należy przypomnieć, że liberalizm jest na temat sytuacji człowieka w świecie, we wspólnocie i że to dotyczy organizacji politycznej państwa, a nie tylko gospodarki, do czego został sprowadzony w Polsce. 

I wreszcie trzeci ząb „trójzębu Neptuna” to ustawienie się wobec prawdziwych wyzwań przyszłości. Klimat, pandemia, Chiny – my pewnie dodalibyśmy Rosję. Wystarczy taki program?

Również to, o czym Tim pisał, czyli polityka sprawiedliwości w różnych wymiarach. To też dotyczy polskich elit – niektórzy to wiążą z feudalną przeszłością, z chłopami pańszczyźnianymi, czyli pogardliwy, lekceważący stosunek do mas ludowych. 

A to rodzaj nienawiści do siebie.

Tak, ale to się wiąże z wywyższaniem, podkreślanym elitaryzmem. Buduje przepaść między szerokimi warstwami społeczeństwa a elitami. To jest problem zmian kulturowych, a nie tego, żeby się kontrolować, kiedy nieprzyjemne słowo przychodzi do ust. To jest sprawa godności, szacunku.

Chodzi o sposób mówienia do ludzi. Pokazywanie prawdziwego zainteresowania, prawdziwego współczucia, zrozumienia i poszukiwania rozwiązań dla problemów. To wszystko wymaga, można powiedzieć, równości godności. Nieprzypadkowo PiS wprowadziło do powszechnego obiegu to pojęcie. 

Poznałeś osobiście Jarosława Kaczyńskiego?

Rozmowy bezpośrednie można policzyć na palcach jednej ręki. 

I jakie były twoje wrażenia? Mówimy o osobie, która od trzydziestu lat przedstawia się jako naczelny antyliberał.

Pamiętajmy, że jego poprzednia partia, Porozumienie Centrum, popierała plan Balcerowicza. Ja ten plan wysoko cenię. Uważam, że dokonania Balcerowicza w pierwszym okresie transformacji są bardzo poważne.

To tu jesteś na kursie kolizyjnym z lewicą.

To nie jest dla mnie jakiś szczególny problem. Poza tym to, co mówię, nie oznacza, że zgadzam się z Leszkiem Balcerowiczem, jeśli chodzi o ocenę różnych zjawisk dziś. Wracając zaś do Jarosława Kaczyńskiego, trzeba przypomnieć, że Zyta Gilowska w jego rządzie była liberałką. Przeszła tam z Platformy Obywatelskiej, a on dał jej wolną rękę, jeśli chodzi o politykę gospodarczą. 

Może więc nieliberalizm polski polega wyłącznie na pewnym duchu czasów. Okoliczności zmieniły się tak bardzo, że polityk, jak Jarosław Kaczyński, który był ekonomicznym liberałem w latach osiemdziesiątych i jeszcze długo później, okazał się w tym aspekcie tak elastyczny, że zaproponował nie tylko to, co zaproponował, ale też kobietę na premiera. Wykazał się elastycznością w części swojej agendy.

Polityk powinien wyczuwać ducha czasu, odpowiadać na potrzeby. Oczywiście, jeżeli to idzie za daleko, to nazywa się oportunizmem. Nie wiem, czy on jest oportunistą, ale faktem jest, że wyczuwa ewolucję nastrojów społecznych. I o ile wcześniej, tak jak inne partie postsolidarnościowe, stawiał na klasę średnią i inteligencję, tak tu postawił na masy ludowe.

Mówi, że zawsze to robił.

To nie było prawdą. Kiedyś sam powiedział – mówił to również Ludwik Dorn – że w Porozumieniu Centrum zrobili analizę, gdzie są grupy społeczne, które mogą popierać ich program, i doszli do wniosku, że nie ma takich. Ich program, który był liberalny ekonomicznie, radykalnie antykomunistyczny, prozachodni, prounijny nie odwoływał się do żadnej grupy. Wtedy dokonali radykalnej zmiany. 

Zrobił to też na Węgrzech Victor Orbán. Znałem go w tym czasie, był przywódcą partii młodych ludzi, w której maksimum wieku wynosiło 27 lat. To byli liberałowie, żeby nie powiedzieć – libertarianie. W związku z tym, że na Węgrzech istniała inna partia liberalna, na której czele stał mój przyjaciel Janos Kis, dusili się. A jak umarł József Antall, były premier i konserwatysta, zrobiła się pustka na prawicy. I Orbán przeniósł tę swoją partyjkę młodych ludzi na prawicę, stał się przywódcą partii narodowo-chrześcijańsko-niedemokratycznej. Stworzył nieliberalną demokrację. 

Wychodzi więc na to, że ten nieliberalizm to oportunizm. Jest duży element oportunizmu w zachowaniach Jarosława Kaczyńskiego, czy Victora Orbána. To dobrze czy źle? Należy się obawiać ludzi o twardych poglądach, fanatyków. Oportuniści tacy nie są. 

Wydaje mi się, że jest w tym trochę oportunizmu, ale Kaczyński nie był demokratyczny już wcześniej. Kiedyś miał swoje sławne powiedzenie, które przejął od Marka Jurka – imposybilizm. Tak naprawdę to było przeciwko państwu prawa. Znaczyło tyle, że trzeba poszerzyć granice wolności władzy, że władza wykonawcza, co w istocie sprowadzało się do jego władzy, nie może podlegać różnego typu ograniczeniom, które istnieją w demokracji. Tyle znaczył ten imposybilizm. To samo robili inni populiści, Orbán czy Trump. To dotyczyło sądownictwa, wolnego słowa, administracji.

I to jest oportunizm czy twarde sedno poglądów?

Moim zdaniem to jest twarde sedno poglądów. I to jest wniosek, który Kaczyński wyciągnął z tradycji piłsudczykowskiej, tej sanacyjnej, niedemokratycznej. Być może instytucjonalnie przybrałoby to postać przyjęcia jakiejś konstytucji kwietniowej, gdyby mógł to zrobić, ale tak naprawdę chodziło o eliminowanie wszelkich ograniczeń nałożonych na władzę.

Do czego to zmierza? Bo państwo sanacyjne rozłożyło się jak domek z kart. 

Widzimy negatywne konsekwencje tego, do czego to zmierza.

A pozytywne?

Pozytywnych – nie bardzo.

Niektórzy mówią, że pozytywne jest to, że PiS troszczy się o słabszych uczestników życia społecznego.

Ale mogliby to robić bez łamania prawa, Konstytucji, bez niszczenia sądów. Bo polityka redystrybucji mieści się w kompetencjach Sejmu, w którym mieli większość.

To po co to zrobili?

Bo chcieli przeprowadzić rewolucję. Która im się nie udała. 

Czyli wracamy do ostatniego trzydziestolecia, do tego, od czego zaczęliśmy. Zrobić rewolucję, to znaczy ustawić państwo jeszcze raz na innych podstawach. A więc trochę zdyskwalifikować twoją pracę i innych.

To jest oczywiste, oni tego nienawidzili, bo to nie oni to robili.

To przypadek czy znowu duch dziejów? 

To nie jest przypadek.

Jarosław Kaczyński wspomina: jechaliśmy z Adamem Michnikiem, tramwajem czy autobusem, naradzaliśmy się. Później były polemiki w telewizji. To kłótnie byłych dysydentów czy coś więcej?

W psychologii Jarosława Kaczyńskiego frustrację ego, jego partii i części społeczeństwa zwalcza się za pomocą wrogości do ludzi, którzy odnieśli sukces, byli na szczycie.

Ale to, że ktoś kogoś nienawidzi, to nie program.

Z tego wyprowadza się później program. Ale cała strategia rewolucyjna już dawno się załamała. To nie znaczy, że oni nie popełniają nadużyć, ale te nadużycia polegają głównie na tym, że obsadzają własnymi pociotkami, krewnymi, kolesiami, różne instytucje, a pan Glapiński ma harem. To są tego typu korupcyjne zabiegi. 

Oni muszą się wycofywać. Widzimy, że ustępstwa wobec Unii Europejskiej są niewystarczające, jeśli chodzi o izbę dyscyplinarną. Zobaczymy, jak będzie z przywróceniem sędziów do pracy. W każdym razie, musieli ustąpić. Wydaje mi się więc, że faza rewolucyjna skończyła się dość dawno. Władza Kaczyńskiego jest coraz bardziej ograniczona.

Timothy Garton Ash stara się zachować optymizm na przekór tym wszystkim nieszczęściom, których ostatnim ogniwem jest z pewnością wybuch wojny w Ukrainie. Czy ty jesteś optymistą, jeśli chodzi o przyszłość Polski? Jarosław Kaczyński nie zbudował spójnego obozu.

Jest to obóz bardziej spójny niż opozycja. Poza mikropartyjką pana Ziobry i innymi grupkami – rdzeniem jest jego partia.

Jeśli chodzi o przyszłość Polski, jestem raczej optymistą. Tylko ona będzie zależała w dużym stopniu od sytuacji całej Europy. W dyskusjach publicystów brakuje szerszego, porównawczego spojrzenia, jak nasza przyszłość jest zdeterminowana procesami, które wykraczają daleko poza Polskę. I tu niepewność jest ogromna. Losy Polski zależą w dużym stopniu od czynników zewnętrznych.

Czyli możemy się kłócić na straganie w dzień targowy, a i tak zginiemy w zupie, kiedy przyjdzie coś z zewnątrz?

Nie jest tak, że z zewnątrz musi przyjść jakieś apokaliptyczne zjawisko. Być może wchodzimy w dość długi okres przejściowy, w którym będzie ogromny poziom niepewności. Jednak, jeśli chodzi o Polskę, nie jestem bardzo zaniepokojony. Uważam, że ma poważne szanse. Oczywiście będzie to zależało od podejmowanych wyborów politycznych.

Polemizowałeś z Marcinem Królem co do jego bicia się w piersi, frazy „byliśmy głupi”, refleksji, że transformacja źle poszła.

Marcin Król był moim bliskim przyjacielem, ale tu się zasadniczo różniliśmy. Ja uważam, że ta postawa to był błąd. Skrajna prawica i lewica powoływały się później na tę książkę [chodzi o książkę pt. „Byliśmy głupi” – przyp. red.]. Mniejsza o to, Marcin Król napisał wiele cennych książek i nawet w tej są bardzo interesujące analizy.

Głównie chodzi o wywiad do „Gazety Wyborczej” pod tym samym tytułem, który delegitymizował dorobek III Rzeczpospolitej. 

Przypadek Marcina Króla pokazywał, jak duch czasu wpływał na krytyczną ocenę. Ale tacy ludzie odegrali też zasadniczą rolę w czasie transformacji, na przykład Jacek Kuroń. Wtedy mówił – to było jego słynne zdanie – że gdyby w Polsce był już rozwinięty kapitalizm, to byłby socjalistą czy socjademokratą, ale teraz trzeba kapitalizm najpierw zbudować. Przed śmiercią zmienił swoją ocenę transformacji, stał się bardzo krytyczny wobec tamtego czasu i uważał, że popełnił błąd. 

Innymi słowy, ten język pojawił się po lewej stronie dość wcześnie.

W kontekście tych trzydziestu lat – co powinniśmy poprawić, żeby wyjść z tego bagna politycznego, w które się zapadamy?

Musimy dokonać innego wyboru politycznego. Oczywiście to nie wystarczy. Potrzebne są zmiany kulturowe, zmiany stosunków społecznych. Jeżeli słyszę, że wybitny politolog, socjolog, który już dziesięć lat temu mówił, że trzeba by Polskę podzielić na dwa państwa, a ostatnio już po wyborach węgierskich, że Unia powinna wyrzucić Węgry, to uważam, że to jest język nieodpowiedzialny.

A co ty byś radził?

Traktować wspólnotę jako wspólnotę. Współodpowiadamy za nią. W mniejszym gronie moglibyśmy szybciej pójść na Zachód, czy choćby wyjechać. Jeżeli jednak uznajemy Polskę za podmiot podstawowy, trzeba sprzyjać ewolucji kulturowej, edukacyjnej i samokształtować swój stosunek do innych ludzi. Traktować ich z szacunkiem, czego nie zawsze doświadczamy nawet na ulicy. I, rzecz bardzo ważna, jedną z podstaw liberalizmu jest wiedza, nauka i debata. One są potrzebne również po to, żebyśmy wiedzieli, dokąd powinniśmy iść. Rozwój intelektualny, rozwój debaty, czyli szacunku do ludzi o innych opiniach. 

Po szyję w cudzym życiu. Recenzja filmu „Między dwoma światami” w reżyserii Emmanuela Carrère’a

Film reżysera, pisarza i scenarzysty, Emmanuela Carrère’a – „Między dwoma światami” – jest ekranizacją głośnej we Francji książki Florence Aubenas – „Le Quai de Ouistreham”. Autorka kilkanaście lat temu przeprowadziła eksperyment reporterski, zatrudniając się jako prowincjonalna sprzątaczka, by opisać realia osób pracujących na tak zwanych umowach śmieciowych. 

U Carrère’a w jej rolę wciela się Juliette Binoche – wprost idealna do tego zadania: choć gra osobę, której życie zdawało się w ostatnim czasie nie oszczędzać, w kryzysie bezrobocia i samotności, emanuje od niej pewna szlachetna ogłada – coś, co wyróżnia ją na tle koleżanek i kolegów po fachu (granych głównie przez naturszczyków). Marianne Wrinkler melduje się pewnego dnia w agencji pracy w nadmorskim Caen. Z nieporadnie skleconego CV wynika, że od ponad dwudziestu lat nie była nigdzie zatrudniona. Jak twierdzi – nie musiała. Pomagała prowadzić dobrze prosperujący biznes męża, ale ten odszedł do innej kobiety, zostawiając ją bez wsparcia. Pośrednicy traktują ją z delikatnym pobłażaniem, ale Marianne jest świadkiem zgoła odmiennych zachowań wobec „stałych klientów” agencji: obcesowych, zdawkowych, czasami wręcz chamskich. Już w poczekalni panuje atmosfera beznadziei i irytacji. 

Źródło: Materiały prasowe dystrybutora Aurora Films

Każdy ma swoje miejsce 

Pisarka nie bez trudności dostaje pierwsze zlecenie – kilka godzin sprzątania za stawkę minimalną. Traci je w tempie ekspresowym, bo próbuje (kulturalnie!) dyskutować z przełożonym, odpierając niesprawiedliwe i obraźliwe zarzuty. Nie podoba się? To do widzenia, inni już czekają w kolejce na jej miejsce. Wreszcie trafia „do piekła”, jak ostrzegają ją nowe koleżanki – na prom wycieczkowy, by sprzątać kajuty o 4.30 nad ranem. Tym razem ludzie okazują się fantastyczni, oferujący przyjazne wsparcie. To sama praca jest horrorem – na akord (każda kajuta musi być wyczyszczona na błysk maksymalnie w 4 minuty). Kajut jest dwieście trzydzieści, a trzeba zdążyć przed przybyciem pasażerów. Zespół sprzątający uwija się jak w mrowisku. Zmienia pościele, myje okna, podłogi, czyści toalety. Widzimy ich sprawne, zautomatyzowane ruchy. Nie wchodzą sobie w drogę, działają jak roboty, poganiani przez charyzmatyczną, ale dającą się lubić Nadège (Evelyne Porée). Najczęściej po pracy padają ze zmęczenia, bólu ramion i kręgosłupa, ale znajdują czas na wspólne żarty, a nawet świętowanie. To właśnie tutaj Marianne zaprzyjaźni się z Chrystèle (Hélène Lambert), samotną matką trójki dzieci. Nieco ordynarną, wytatuowaną, bezpośrednią – słowem, z zupełnie innego środowiska. I to właśnie Chrystèle stanie się główną bohaterką jej książki. 

Źródło: Materiały prasowe dystrybutora Aurora Films

Undercover – przyjaciółka czy oszustka

Film Emmanuela Carrère’a jest rozdzierający. Obserwujemy losy ludzi ze społecznej klasy zwanej prekariatem: mają pracę, wiążą koniec z końcem, ale pracują poniżej kwalifikacji, za niewielkie pieniądze, bez umów, świadczeń socjalnych ani jakichkolwiek zabezpieczeń przed zwolnieniem. We współczesnym słowniku wolnorynkowym nazywa się to „elastycznym zatrudnieniem”. W praktyce jest wyzyskiem ludzi pozbawionych wyboru. W przeważającej mierze są to osoby młode, głównie kobiety. Godzą się na urągające warunki i poniżające traktowanie w pracy, bo… jest! Każda z nich zaznała bezrobocia i szanuje to, co ma. Pewnego dnia, gdy w drodze do portu przyjaciółki mijają grupę sudańskich uchodźców koczujących na ulicy – Chrystèle podkreśla, że wobec nich czuje się uprzywilejowana. 

To ludzie często pomijani w dyskursie publicznym, bo niebędący w sytuacji skrajnie dramatycznej. Żyjący pomiędzy światami – poniżej klasy średniej, a ponad ludźmi z marginesu społecznego.

Agnieszka Sawala

Film dostarcza widzowi jeszcze jednego powodu rozdarcia. Postawa Marianne budzi mieszane uczucia. Reporterka chce opisać niesprawiedliwość społeczno-ekonomiczną, uczulić czytelników na dramatyczną sytuację prekariatu – i chce zrobić to rzetelnie. Podejmuje się wyzwania trudnego z kilku względów – praca jest bez wątpienia ponad siły pisarki, nieprzyzwyczajonej do takiego fizycznego wysiłku i rygoru. Wychodzi ze strefy komfortu, z bańki paryskich elit intelektualnych, by poznać życie swoich bohaterów, odczuć ich zmęczenie, zobaczyć problemy. Naprawdę szanuje i lubi swoje koleżanki. Z szacunkiem też pisze o nich w książce. Z drugiej strony jednak, jej projekt może być postrzegany jako nieetyczny – po pierwsze, Marianne zabiera pracę komuś, kto potrzebuje jej, by przeżyć. Po drugie – gra, oszukuje przyjaciółki i wszystkich dookoła. Wreszcie – gdy zbierze dość materiałów (lub zwyczajnie przestanie dawać radę), wróci do swojego komfortowego życia. I ma tego świadomość. Widz chce uwierzyć, że ta wrażliwa kobieta naprawdę ma poczucie misji i swoją książką chce zwrócić uwagę publiczną na niedostrzeganą warstwę społeczną i jej problemy. Podobnie odbiera to była przełożona, Nadège: liczy, że dzięki książce zmieni się los osób sprzątających – jak mówi, dotąd niewidzialnych. Ale Chrystèle czuje się przez przyjaciółkę wykorzystana. W dramatycznym finale podsumowuje z rozczarowaniem – „każdy ma swoje miejsce”…

Źródło: Materiały prasowe dystrybutora Aurora Films

Nieprzerwany eksperyment

Fabuła filmu przedstawia życie prekariatu z pierwszej ręki, ale główną jej osią jest życie pisarki w trakcie i po eksperymencie, którego się podjęła. Przyglądamy się temu, jak wpływa na jej postrzeganie świata „wycieczka” do realiów ludzi z innej klasy społecznej. To ludzie często pomijani w dyskursie publicznym, bo niebędących w sytuacji skrajnie dramatycznej. Żyjący pomiędzy światami – poniżej klasy średniej, a ponad ludźmi z marginesu społecznego. 

Pomiędzy światami lawiruje też główna bohaterka: wchodząc w rolę – rzetelnie, z pełnym zaangażowaniem, bez taryfy ulgowej – pozostawia za sobą uprzywilejowane życie wykształconej, nieźle sytuowanej Paryżanki. Ale w każdej chwili może do niego wrócić. Pytanie, czy będzie potrafiła porzucić eksperyment i zostawić za sobą trudne wspomnienia. Czy nawiązane relacje i zdobyte doświadczenia zmienią jej podejście do życia? 

Juliette Binoche nie pierwszy raz gra autorkę piszącą o zmarginalizowanych grupach społecznych. Już dziesięć lat temu, w „Sponsoringu” Małgorzaty Szumowskiej, jako redaktorka magazynu „Elle” zbliżyła się do świata tak zwanych „uniwersytutek” – studentek, które na utrzymanie zarabiają poprzez odpłatne relacje seksualne z wybranymi mężczyznami. Tam grana przez Binoche Anne nie ukrywa swojej prawdziwej tożsamości. Jest reporterką, która jednak bardzo mocno angażuje się w zadanie i niebezpiecznie zbliża do swoich bohaterek. Eksperyment pozostawia w niej trwały ślad, burzy dotychczasowy porządek poukładanej codzienności. Również i u Szumowskiej pisarka pozostaje w zawieszeniu pomiędzy dwoma rzeczywistościami. Bo kto raz wejdzie w inny świat, do własnego już całkiem nie powróci. 

 

Film:

„Między dwoma światami” [Ouistreham], reż. Emmanuel Carrère, Francja 2022.

Alternatywy i fotografie. Fragment wywiadu-rzeki z Andrzejem Friszke [Aneks historyczny]

Jan Olaszek i Tomasz Siewierski: Temat historii pojawi się w czwartej klasie liceum, to była historia najnowsza. Czy interesowała Cię starożytność lub średniowiecze? Pojawia się pytanie, czy ciebie interesowała historia czy polityka?

Andrzej Friszke: Fascynowała mnie historia Dwudziestolecia i było to podbudowane szukaniem alternatywy dla współczesności, dociekaniem prawdy o konfliktach, które leżą u genezy współczesności. Interesowały mnie odpowiedzi na pytania: Co to był ruch robotniczy, czy z niego wypływa ten ustrój czy niekoniecznie? Jakie były polsko-sowieckie relacje, polskie tradycje polityczne, i prawicowe, i lewicowe. Chciałem znaleźć źródła twardych wartości polskich. Takim szlakiem szły moje lektury. Później kontakty z ludźmi, o których tutaj mówimy. 

Na tym licealnym etapie zacząłeś poznawać pierwszych świadków historii związanych z przedwojenną lewicą i prawicą. Kiedy się pojawiła u Ciebie myśl, że historyk nie tylko musi oceniać – tu jest mój Piłsudski, tu są źli komuniści, ale że powinien zrozumieć innego?

Myślę, że nauczyły mnie tego rozmowy z weteranami II Rzeczypospolitej. One były niesamowitym seminarium – zderzenie ze sobą różnych narracji o tych samych wydarzeniach. Socjaliści, endecy, ludowcy o tych samych faktach mówili inaczej, pokazywali swoją perspektywę i racje, które można było podzielać lub nie, ale pozwalały zrozumieć, jak na te same fakty różnie można patrzeć. To mnie bardzo dużo nauczyło. 

A jak to się zaczęło?

Tu trzeba wrócić do opracowania „Dziesięciolecie Polski Odrodzonej”, które poza wszystkim innym jest kapitalnym zbiorem portretów rozmaitych osób, ale tylko do 1928 r. Interesowały mnie opublikowane tam zdjęcia i ciekawiło mnie, kim byli ci ludzie. Czemu zdjęcia? Trudno powiedzieć, twarze mnie interesują, charaktery. Z czasem tak się zrobiło, że jak mam o kimś pisać, muszę wiedzieć, jak dana osoba wyglądała. Mam taką skazę.

Poza tym wówczas wyszła książka Jerzego Tereja „Rzeczywistość i polityka” o Stronnictwie Narodowym [SN] przed i w czasie II wojny światowej. Ona mnie zafascynowała, nadal uważam ją za bardzo ważną. Była oczywiście antyendecka, ale dokładnie opisywała dzieje tego ruchu, jego działaczy, ich wypowiedzi, miejsce zajmowane w ówczesnej polskiej polityce. Na pierwszych stu stronach opisano lata trzydzieste, gdy pojawiają się „młodzi” na czele tego ruchu. Książka miała charakter faktograficzny i w tamtym czasie taka metodologia była szczególnie cenna, gdyż pozwalała czytelnikowi na samodzielne wnioskowanie, a nie zawierzanie tylko ocenom autora. Są książki syntetyzujące, na ogół mało szczegółowe, jeśli chodzi o fakty, akcentujące raczej interpretacje i oceny. Równolegle powstają opracowania, w których dominuje faktografia, czytelnik otrzymuje szczegółowy wykład. Elementy ideologiczne, nawiązywanie do propagandy „antyburżuazyjnej”, stają się marginesem, a czytelnik śledząc przebieg zdarzeń może sam wyrobić sobie pogląd. To jest pewien nurt historiografii, który pozwalał opisywać II Rzeczpospolitą w sposób odległy od ogólnych ocen politycznych serwowanych przez propagandę. W tę stronę poszli Ajnenkiel, Jędruszczak, Żarnowski, Holzer, Garlicki i inni. Terej opisem ruchu endeckiego niewątpliwie mnie zainteresował, choć sam ruch był mi obcy, a nawet groźny przez nacjonalizm, fascynację faszyzmem. Praca „Rzeczywistość i polityka” wypełniała białą plamę. Wziąłem się na odwagę i napisałem list do Tereja. 

Skąd miałeś adres?

Adres mogłem mieć z książki telefonicznej. Do wielu ludzi docierałem tą drogą, szedłem na pocztę, brałem książkę telefoniczną i tam znajdowałem adres. Terej miło mi odpowiedział, pochwalił, że się interesuję i skoro pytałem o jakichś ludzi występujących w jego książce, to mi przekazał adresy do Jana Matłachowskiego, Klaudiusza Hrabyka i Władysława Jaworskiego. Ja w ślad za tą rekomendację napisałem list do Hrabyka, na który dostałem odpowiedź, a do Matłachowskiego zadzwoniłem i zgodził się mnie przyjąć.

Zaczynałeś od prośby o fotografię?

Od razu prosiłem o zdjęcie, to był w zasadzie powód, dla którego pisałem lub dzwoniłem do tych osób. Chciałem też porozmawiać o dawnych czasach i prosiłem o fotografie, które wówczas zacząłem zbierać. Jednocześnie przefotografowywałem zdjęcia z różnych przedwojennych książek i czasopism. 

Skąd miałeś aparat?

Dostałem rosyjskiego zenita i nim kopiowałem, m.in. zdjęcia, które przysłał Maciej Giertych, do którego też napisałem list. On pracował w Kórniku – zaufał mi, przysłał oryginały przedwojenne zdjęć ślubnych rodziców oraz ojca z jakiegoś wiecu. Zrobiłem kopie i odesłałem oryginały. Tak samo uczyniła Zofia Sachowa, czyli żona Stefana Sachy, który był czołowym działaczem SN przed wojną, w czasie okupacji prezesem, został zamordowany przez Niemców. Pani Zofia Sachowa, wówczas starsza pani, też mi przysłała zdjęcia męża przemawiającego na wiecu oraz jego zdjęcia z Dmowskim. 

Czy wówczas zaczął się przełamywać twój obraz endecji?

I tak, i nie. Cały czas miałem poczucie, że to jest obcy mi ruch, nie miałem sympatii dla endecji, natomiast pogłębiły się moje zainteresowania, nurtowały mnie pytania: O co im chodziło? Kim byli ci ludzie? Terej tłumaczył, ja jego oceny przyjmowałem. W latach trzydziestych endecja niosła z sobą zagrożenie totalizmem, dążenie do nacjonalistycznej dyktatury, nie miałem wątpliwości – to było obce i groźne, ale ciekawe jako pewien fenomen.

Najpełniej cała historia ustosunkowania się „do”, ale i zrozumienia „jak?”, „dlaczego?” wychodziła w moich kontaktach z Klaudiuszem Hrabykiem. To był endek nietypowy, bo po latach działania w Młodzieży Wszechpolskiej i Obozie Wielkiej Polski, w 1934 r. w ramach Związku Młodych Narodowców przeszedł do sanacji. Stawiali sobie za cel zaszczepienie nacjonalizmu sanacji jako aparatowi państwowemu, i to się w znacznym stopniu im udało po 1935 r., zwłaszcza w formule ideologicznej OZoN-u.

Korespondowaliśmy i mam listy, gdzie on mnie przekonywał do swoich racji. Podczas spotkań mówił: normalne państwo musi być dyktaturą, obywateli trzeba kontrolować, organizować do zbiorowych wysiłków, nie należy ulegać mrzonkom o pluralizmie i demokracji, ludzie są głupi, jak się odda państwo demokracji, to przyjdą rządy wariatów, niewykształconych, zniszczą państwo. Państwem ma rządzić elita narodowa, ludzie dobrani według pewnego programu i planu. Dlatego ustrój sanacyjny był dobry, i PZPR-owski jest dobry, bo to dalej jest to samo! A więc rządy dobranej grupy. Poza tym akceptował pojałtański podział świata i podległość Polski Rosji (tak mówił, nie ZSRR). Transformował do współczesności poglądy Dmowskiego z okresu I wojny światowej. Przekonywał, że bez protekcji Rosji Polska utraci Ziemie Zachodnie, bo Anglosasi zawsze poprą Niemców, a nie Polskę. Poza tym istniejący podział świata jest trwały i myśl o jego naruszaniu to mrzonki, fantazje, zasługujące na stanowczy odpór. Państwo ma prawo tłumić takie szkodliwe mrzonki, czy poprzez działanie cenzury, czy nawet represjami.

Czemu zdjęcia? Trudno powiedzieć, twarze mnie interesują, charaktery. Z czasem tak się zrobiło, że jak mam o kimś pisać, muszę wiedzieć, jak dana osoba wyglądała. Mam taką skazę.

Andrzej Friszke

To były bardzo ważne dla mnie rozmowy. Ilekroć odwiedzałem Warszawę, Hrabyk mnie przyjmował w swoim mieszkaniu na ul. Nabielaka. Często mnie zapraszał do stołu na obiad. Bardzo się ze mną zaprzyjaźnił i toczyliśmy spory o Dwudziestolecie, o dyktaturę, o prawa człowieka, o ideologię, o nacjonalizm, o Żydów, o różne rzeczy… i przy okazji tych sporów budowałem swoje poglądy na różne sprawy. Poza tym sprezentował mi swoje, wydane przez Interpress do użytku wewnętrznego, opracowanie dziejów powojennej emigracji „londyńskiej”, które było atakiem na emigrację, ale jednocześnie zostało rzeczowo napisane na podstawie lektury prasy. Nie istniało wówczas nic porównywalnego na ten temat. Spotykałem się też z innymi weteranami endecji. 

Czy nie pojawił się nigdy wątek, że dzwonisz do tych endeków i mówisz: „Nazywam się Andrzej Friszke…”?

Czy jestem Żydem? Nie. Tak nie było. Oni zresztą z antysemityzmem tak nie wyjeżdżali. Niekiedy, po jakimś czasie, pojawiało się stwierdzenie, że ktoś jest Żydem, a to znaczyło, że nie należy mieć do niego zaufania, to ktoś obcy narodowi. Oni mieli poczucie, po pierwsze, że stoją nad grobem; mieli mniej więcej po siedemdziesiąt lat. Po drugie, że są prawie kompletnie zapomniani (Terej ich wydobył z niepamięci). Po trzecie, chcieli przekazać wiedzę o sobie samych, o swojej formacji, zanim umrą. W związku z tym na ogół nie posuwali się tak daleko, żeby wymagali, aby słuchacz podzielał ich obsesje, choć zdarzały się wyjątki.

Do tych wyjątków należał Matłachowski, przed wojną w ścisłym kierownictwie SN, w czasie wojny we frondzie SN i w kierownictwie politycznym NSZ. Byłem u niego ze trzy razy. Pierwsza wizyta poświęcona była głównie zdjęciom, ale też podpytywałem go o innych, opowiadał o Dmowskim i o nieformalnych konwentyklach kierowniczych w endecji, zresztą opisanych przez Tereja. Przy drugiej lub trzeciej wizycie powstał temat Żydów. I usłyszałem wszystko co najgorsze, całkowitą akceptację antysemityzmu, ataków na uczelniach, getta ławkowego itd. Matłachowski pochodził ze Lwowa. Śmiejąc się opowiadał, jak zmusili koleżanki Żydówki do wyjścia z sali wykładowej przez obnażenie przed nimi swoich genitaliów. Widział w tym zabawną akcję przemocy, a przemoc aprobował. Nie dostrzegłem śladu samokrytycznej refleksji. Mówił, że celem antyżydowskich burd było zdestabilizowanie państwa, wywołanie takiej fali pogromów, by sanacja nie mogła nad tym zapanować, i w konsekwencji obalenie „żydowskiej sanacji”. Bo przecież wiadomo, że sanacja chroniła Żydów, a więc ich interesy. Zauważał, że we Lwowie, gdzie głównie działał, nie doszło do powstania ONR, bo najbardziej radykalny element przytrzymali w SN. Te opowieści budziły oburzenie i przerażenie. Więcej do niego już nie poszedłem.

Wspomniałeś także o Władysławie Jaworskim…

Tak, do niego mam sentyment. Pojechałem do Wrocławia i spotkałem Szymona Poradowskiego oraz Jaworskiego. Szymon Poradowski reprezentował grupę, która była w Narodowych Siłach Zbrojnych, a Jaworski po aresztowaniu Sachy został prezesem SN i ich przedstawicielem w Politycznym Komitecie Porozumiewawczym, a potem wiceprezesem w Radzie Jedności Narodowej. To była wielka figura podziemnego państwa polskiego. Po wojnie należał do Komitetu Legalizacyjnego SN, potem siedział w więzieniu. Odbyłem z nim właściwie jedną tylko rozmowę, którą z sentymentem wspominam. Bardzo miły człowiek, przez parę godzin mi opowiadał o swojej działalności i ludziach SN. I nie było to w stylu Matłachowskiego. W czasie tej wizyty podał mi kilka adresów, między innymi Mieczysława Pszona w „Tygodniku Powszechnym” i ja do „T. P.” dotarłem właśnie przez Jaworskiego. 

Głównie w tych rozmowach akcentujesz Dwudziestolecie. A wojna, a okres po wojnie? Czy oni byli skłonni w ogóle o tym mówić?

Nie, nie za bardzo. To troszkę stanowiło tabu. Terej o tym okresie powojennym pisał bardzo syntetycznie i o to można było pytać, ale o podziemie zbrojne czy więzienie już nie wypadało pytać. Jeśli kogoś nie znasz dobrze, nie mogłeś zadawać takich pytań. Dalej idąca, niż zawarta w książce Tereja dociekliwość, mogłaby być uznana za prowokację. Oni sami niechętnie o tym mówili, o swoich procesach, o więzieniu stalinowskim. Niektórzy opowiadali potem, jak się lepiej poznaliśmy, np. Leon Mirecki mówił o więzieniu, ale np. Poradowski nie. Zresztą Poradowski bardzo się przygotował do spotkania ze mną, zebrał od swoich znajomych około 20 zdjęć, które odfotografowałem u niego w domu, prawdopodobnie niektóre z nich w postaci kopii zostały już chyba tylko u mnie. Przypuszczam, że wiele oryginalnych fotografii poszło do śmietnika i zostały tylko moje negatywy. 

Sam wywoływałeś zdjęcia?

W pewnym momencie się tego nauczyłem i potem sam wywoływałem negatywy, ale to była nerwowa praca, ponieważ można było źle wywołać negatyw. Wtedy już umarł w butach, nic się nie da zrobić. Roztwór musi być właściwy, temperatura, czas, trzeba stukać pojemnikiem, by nie powstały pęcherzyki powietrza, które by dały na zdjęciu czarne plamy. Poza tym należało dobrze wysuszyć negatyw w takich warunkach, żeby się pyłki nie przyczepiły. Obróbka negatywu to jest wyższa szkoła jazdy i dzisiaj nie chciałbym brać na siebie takiej odpowiedzialności, bo zawsze jest ryzyko, że coś się nie uda.

A kiedy zaczynasz w tych swoich zainteresowaniach wychodzić poza temat endecki?

Od razu. Nie tylko z endekami rozmawiałem. Hrabyk dał mi kontakt do swojej sąsiadki Marii Maniakówny, która w czasie wojny była szefową łączności Komendy Głównej Batalionów Chłopskich. Bardzo przyjazna osoba, od niej dostałem kontakt do Stanisława Mierzwy w Krakowie, a także do Witolda Kulerskiego, do Marii Siudakowej, żony Pawła Siudaka, jednego z najbliższych współpracowników Mikołajczyka. Pojechałem do pani Siudakowej pod Warszawę i okazało się, że miała prawdziwe skarby. Na stole leżał plik zdjęć z wojennego Londynu, duże portrety Mikołajczyka, Kota, zdjęcia z posiedzenia rządu czy grupy ludowców z jakichś narad lub prywatnych spotkań PSL-owców po wojnie. Problem był w tym, że te skarby szalenie trudno się reprodukowało w domowych warunkach, ze względów, o jakich przed chwilą mówiliśmy. To znaczy zrobić portret Mikołajczyka dało się, ale przy zdjęciach formatu 30–40 cm pojawiały się problemy z ostrością na marginesach, z kontrastem, z równomiernym oświetleniem. Obawiałem się, że będą kiepskie kopie.

Nie miałeś możliwości zrobić odbitek w profesjonalnym zakładzie? 

Wtedy już miałem za sobą kilka wizyt w Zakładzie Historii Ruchu Ludowego. Poszedłem do Janusza Gmitruka, który wcześniej mnie tam przyjmował, rozmawialiśmy o zdjęciach ludowców. On mi pokazał szuflady ze zgromadzonymi fotografiami, obejrzałem, wiedziałem, kogo mają, a kogo nie mają, to była duża kolekcja. Ale pewnych postaci nie mieli, np. Mikołajczyka i ludzi z PSL, którzy nigdy nie poszli do ZSL lub przebywali na emigracji. Pani Siudakowa szalenie mi zawierzyła i pożyczyła te wszystkie zdjęcia do reprodukcji. Nie stać mnie było na profesjonalnego fotografa. Wymyśliłem, że zabiorę te zdjęcia do Zakładu Historii Ruchu Ludowego, dla nich to będzie atrakcja, zrobią odbitki do swojego zbioru, a dla mnie kopie, po czym oddam oryginały pani Siudakowej i wszyscy będą zadowoleni. Gmitruk, oczywiście, przystał na to, on je rzeczywiście zreprodukował, co prawda trochę mnie oszukali, bo liczyłem, że też drugi negatyw mi zrobią z tych zdjęć, a oni tylko mi odbitki dali. Oryginały zwróciłem pani Siudakowej. Natomiast, jak dziś wiemy z akt IPN, Gmitruk nie tylko zrobił te kopie, ale jednocześnie napisał na mnie donos do SB, że  ja takie zdjęcia dostarczyłem, że mam podejrzane kontakty itd. Kłopoty w rezultacie miałem poważne, za chwilę o nich opowiem. 

[…]

Czy ktoś kiedykolwiek wziął cię za prowokatora?

Socjalista Stefan Rzeźnik z Krakowa, który był ważną postacią kręgu PPS z lat okupacji. Pisałem do niego, on mi nie odpisywał, w końcu się do niego wybrałem i właściwie zrobiłem bezczelne najście na mieszkanie. Poszedłem, zapukałem i on mnie nawet wpuścił, wysłuchał, i powiedział: „nic nie mam, nic nie dam, dziękuje bardzo, do widzenia”. Myślał zapewne, że jest to jakaś prowokacja. Ludzie Pużaka, a on do takich należał, byli nieufni, zamknięci, i można to zrozumieć.

Próbowałem docierać do kręgu Kazimierza Pużaka, spotkałem się z jego bliskim krewnym. Starszy, nobliwy pan, nie tylko mnie przyjął, ale miał nawet już odbitkę dla mnie zrobioną zdjęcia Pużaka. Jeśli to zdjęcie się pojawia w druku, to mam przekonanie, że to jest ta kopia, ode mnie.

Andrzej Friszke

W 1971 r. ukazała się książka Antoniego Reissa o powojennej PPS, pierwsza książka na ten temat, dobra w warstwie faktograficznej, można w niej było przeczytać o odbudowie PPS powojennej, sprawie Żuławskiego, likwidacji jego grupy. Autor wymienia całe grono ludzi ważnych dla antykomunistycznego nurtu PPS. Próbowałem docierać do kręgu Kazimierza Pużaka, spotkałem się z jego bliskim krewnym. Nie pamiętam, jak miał na imię. Starszy, nobliwy pan, nie tylko mnie przyjął, ale miał nawet już odbitkę dla mnie zrobioną zdjęcia Pużaka. Jeśli to zdjęcie się pojawia w druku, to mam przekonanie, że to jest ta kopia, ode mnie. Opublikowałem ten portret po raz pierwszy w „Tygodniku Solidarność” (1981, nr 6), jako ilustrację do mego artykułu o Pużaku, a potem trafiła do innych książek np. do pracy Jana Tomickiego o PPS. Ten pan Pużak opowiedział mi historię pogrzebu Kazimierza Pużaka w 1950 r. W nocy zawiadomiono rodzinę i zabrano na cmentarz, nie miał prawa tam być nikt inny. Pan Pużak jako jeden z nielicznych przekroczył tę barierę mówienia o stalinizmie, o więzieniu. Przyjęła mnie też u siebie wdowa po Kazimierzu Pużaku, mocno już starsza pani i pozwoliła zreprodukować fotografię męża wiszącą na ścianie. 

Poznałeś wtedy jeszcze jakichś innych socjalistów?

Nawiązałem kontakt z Antonim Pajdakiem, on też mi przysłał zdjęcie, odwiedziłem go, opowiadał o porwaniu szesnastu przez NKWD w marcu 1945 r. Mówił bez zahamowań o aresztowaniu, jak go wyłączyli z procesu moskiewskiego Okulickiego oraz pozostałych, i jak osobno skazali na 5 lat, a gdy odsiedział, zesłali go na Syberię. Do Polski wrócił w 1955 r. Nawet nie próbował zachowywać powściągliwości, mówił o Sowietach ostro, bez żadnych ograniczeń.

Spotkałem się także z Ludwikiem Cohnem, który był dużo ostrożniejszy. Na ogólne tematy polityczne nie za bardzo rozmawialiśmy, ale mówiliśmy o sprawach historycznych, a jego nieufność się stopniowo przełamywała. Dał mi kontakt do Kazimiery Dubois, z którą też się potem widziałem. Ten krąg socjalistyczny był mi bliski – wspólnota wartości demokratycznych. Adam Szczypiorski, którego odwiedziłem kiedyś w domu, też dał mi sporo zdjęć, dotyczących PPS Frakcji Rewolucyjnej, czyli lat dwudziestych i trzydziestych oraz powojennej emigracji.

Wspomniałeś, że dostałeś kontakt do Pszona. Poszedłeś więc do redakcji „Tygodnika Powszechnego”?

Tak, poszedłem tam chyba bez uprzedzenia. Po prostu wszedłem do tej kamienicy na Wiślnej w Krakowie, gdzie na piętrze mieściła się redakcja „Tygodnika”, a tam siedzieli w małym pokoju redakcyjnym Mieczysław Pszon i Krzysztof Kozłowski. Pszon został uprzedzony przez Jaworskiego, że ja się pojawię. W sprawie zdjęć Pszon w ogóle mi nie pomógł, nawet swojego mi nie dał. Natomiast potraktował bardzo sympatycznie. Dał adresy, np. do Józefa Zielińskiego, który się zajmował zbieraniem dokumentów do dziejów endecji, a poza tym tak ogólnie ze mną pogadali, kim jestem, co mnie interesuje i w zasadzie na poczekaniu zdecydowali, żeby „Tygodnik Powszechny” wysyłać mi do Olsztyna. I od tej pory, a to jest 1974 r., byłem uprzywilejowanym obywatelem, bo otrzymywałem „T.P.” pocztą co tydzień do domu. Za darmo. 

 

Fragment książki:

Andrzej Friszke, „Zawód: historyk. Rozmawiają Jan Olaszek i Tomasz Siewierski”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2022. Premiera: 24 czerwca 2022.

 

Rubrykę redaguje Iza Mrzygłód.