Uwaga do czytelników: tekst zawiera spoilery

 

Po 36 latach od premiery wielkiego przeboju lat osiemdziesiątych, „Top Gun”, zjawia się na naszych ekranach jego sequel „Top Gun: Maverick”, będący zarazem jego luźnym, unowocześnionym remakiem (niektóre sekwencje są wiernie skopiowane z oryginału). I jest to powrót triumfalny. Film okazał się wielkim przebojem w USA, został też entuzjastycznie przyjęty przez tamtejszą krytykę. W Polsce jest podobnie: bardzo porządnej frekwencji w kinach (250 tysięcy widzów na otwarcie) towarzyszą wysokie oceny recenzentów. Nieczęsta to sytuacja. 

Pozwolę sobie jednak mieć w kwestii jego wartości zdanie odrębne. Mamy tu do czynienia z filmem, który pomimo swoich niezaprzeczalnych atutów, pozostaje niezwykle schematyczny, przewidywalny i mało pomysłowy, przez znaczną część pozbawiony dramaturgicznego napięcia, i – aż trudno uwierzyć w przypadku takiego pokazu dynamiki – nudny. Ale zacznijmy od początku.

Powrót do szkoły, czyli historia zatacza koło

Pete „Maverick” Mitchell (Tom Cruise) nadal pracuje w armii, ostatnio jako oblatywacz wojskowych samolotów, testujący ich szybkość i wytrzymałość. Ponieważ wciąż kocha prędkość, brawurę i ryzyko, podczas jednej z prób przekracza dopuszczalne parametry lotu, doprowadzając do zniszczenia maszyny. Nie zostaje jednak karnie usunięty z wojska ani odesłany na zasłużoną emeryturę, lecz skierowany do swojej macierzystej szkoły Top Gun, aby pracować w niej jako instruktor. To zasługa jego niegdyś szkolnego rywala, a potem przyjaciela Toma „Icemana” Kazansky’ego (Val Kilmer), który w międzyczasie został admirałem i roztoczył nad dawnym przeciwnikiem swoisty parasol ochronny. 

Iceman nie robi tego wyłącznie w ramach przyjacielskiej przysługi. Uważa, nie bez podstaw, że Maverick najlepiej przygotuje elitarną grupę pilotów do ściśle tajnej, niezwykle trudnej, potencjalnie samobójczej misji. Miałaby ona polegać na zniszczeniu ukrytych w górach zakładów wzbogacania uranu należących do niewymienionego z nazwy, wrogiego państwa.

Owa dwunastka podopiecznych – z której ma ostatecznie zostać wyselekcjonowana szóstka – stanowi grupę osób raczej jednowymiarowych, charakteryzowanych właściwie samymi ich ksywkami (w oryginale drugi plan też był zresztą szkicowy). Jest w niej dziewczyna, „Phoenix” (Monika Barbaro), jest chełpliwy i arogancki „Hangman” (Glenn Powell) przywołujący z pamięci młodego „Icemana” z pierwszego „TG”. I jest wreszcie „Rooster” (Miles Teller z „Whiplasha”), syn „Goose’a”, radiooperatora i najbliższego przyjaciela „Mavericka”, który zginął podczas ćwiczeń, czego nasz bohater nie może sobie do dziś wybaczyć (choć sama armia go uniewinniła). Teraz stara się chronić młodego zapaleńca przed powtórzeniem losu ojca, co ten jednak traktuje jako złośliwe blokowanie jego kariery. I oczywiście żywi do Mavericka zrozumiałą urazę z powodu śmierci rodzica. Konflikt między nimi, najważniejszy w filmie, ma więc bardzo solidne podstawy. 

„Top Gun: Maverick” przedstawia typowo męski świat, zaludniony przez zawadiackich, wściekle ambitnych, pragnących ciągle wygrywać facetów, którzy w ogóle nie słyszeli o kryzysie męskiej tożsamości. To, że jest wśród nich jedna rekrutka, nic nie zmienia, gdyż jest to postać całkowicie bezbarwna, choć niewątpliwie sympatyczna. | Paweł Mossakowski

Podniebny taniec i abstrakcyjny cel

Zacznijmy jednak od mocniejszych punktów filmu. Należą do nich niewątpliwie sekwencje samolotowych, podniebnych akrobacji. Są one lepiej sfilmowane niż w oryginalnym „Top Gun”, bardziej czytelne i przejrzyste: widzimy, kto w tych pozorowanych pojedynkach powietrznych atakuje, kto się broni, kto zdobywa przewagę itd. Często kręcone są z perspektywy samych pilotów, patrzących przez szybę kokpitu, co daje złudzenie przebywania w środku wydarzeń. I co warto podkreślić, wszystko to (lub prawie wszystko) obywa się bez pomocy komputerowych efektów specjalnych, zawsze grożących sztucznością obrazu. Ich użycie nie było zresztą konieczne: Cruise słynie z samodzielnego wykonywania numerów kaskaderskich, potrafi też pilotować, a na potrzeby filmu został jeszcze dodatkowo przeszkolony przez wojsko; także i aktorzy grający jego podopiecznych pobrali porządne lekcje pilotażu. Dzięki temu wspomniane sekwencje wypadają bardzo prawdziwie i realistycznie. I są niezwykle spektakularne: to swoisty podniebny taniec dostarczający samoistnych przyjemności estetycznych. 

Tyle że zarazem są to sceny bardzo mało emocjonujące, pozbawione dramaturgicznego napięcia (oprócz krótkiego epizodu, gdy jeden z młodych kursantów mdleje wskutek przeciążeń). Są to bowiem tylko ćwiczenia przygotowawcze do właściwej bitwy, pozoracje, symulacje, przymiarki. Znając zaś konwencję tego rodzaju filmów, wiemy, że na razie żadna krzywda się naszym bohaterom nie stanie, że na prawdziwe zagrożenia przyjdzie czas dopiero podczas finałowej konfrontacji z przeciwnikiem. Teraz służą one głównie do zademonstrowania kunsztu ich instruktora, czyli „Mavericka”. 

Można na to odpowiedzieć, że w oryginalnym „Top Gun” też – z wyjątkiem początku i zakończenia filmu – odbywały się głównie loty ćwiczebne. Tak, ale po pierwsze nie stanowiły one przygotowań do żadnej zaplanowanej operacji, nieszczęśliwy wypadek nie był więc wykluczony. Po drugie, i ważniejsze, były one elementem współzawodnictwa, w które się emocjonalnie angażowaliśmy. „Top Gun”, przy całej swojej militarnej fasadzie był w gruncie rzeczy filmem sportowym: mieliśmy „swojego zawodnika”, któremu kibicowaliśmy (Maverick) – i jego przeciwnika, któremu z racji buty i arogancji zdecydowanie nie życzyliśmy zwycięstwa (Iceman). Tu takich quasi-sportowych emocji nie ma: Maverick jest wszak poza konkurencją, gra w innej lidze; jest nam też raczej obojętne, kto z wyjściowej dwunastki dostanie się do szóstki wybrańców (może tylko nie chcemy, aby załapał się bucowaty Hangman).

Emocje pojawiają się oczywiście, gdy dochodzi już do zaplanowanej operacji. Rośnie też napięcie, nie jest ono jednak przesadnie silne, gdyż wszystko tu przebiega mechanicznie, według wytartych schematów i rozstrzyga się zbyt łatwo. W jego budowaniu nie pomaga też cokolwiek abstrakcyjny cel operacji. Nie wiemy, do kogo należy owa fabryka, którą należy zniszczyć (Korea Północna? Rosja? Iran?), przeciwnik pozostaje anonimowy. Wypada tu wspomnieć, że w oryginale też unikano nazywania wrogów po imieniu, ale zimnowojenny kontekst i fakt, że latali oni na MiG-ach, stanowiły wystarczającą wskazówkę. Obecna misja nie wydaje się nagląco ważna: jeśli – załóżmy teoretycznie – by się nie powiodła, tajemnicze państwo wzbogacałoby dalej uran, co w przyszłości mogłaby zagrozić pokojowi światowemu, ale to perspektywa odległa i też dość abstrakcyjna. Zależy nam więc głównie, aby młodzi ludzie, do których jakoś tam się przywiązaliśmy, w trakcie operacji nie zginęli.

Podobnie łatwo, schematycznie i przewidywalnie rozwiązany zostaje – uwaga, spoiler! – ludzki, nie militarny konflikt filmu. Obydwa „Topguny” były w zasadzie opowieściami o przezwyciężaniu urazów. W pierwszym Cruise musiał przełamać paraliżujący lęk, jakiego się nabawił podczas wypadku przyjaciela. W drugim „Rooster” musi przezwyciężyć swoją niezasłużoną niechęć, czy nawet wrogość wobec „Mavericka”. To, że tak się stanie, wiemy raczej z góry, ale droga, która prowadzi do pojednania, jest jednak zbyt prosta. 

Źródło: fot. Pascal Koop; flickr.com

Odbębniony romans

Pierwszy „Top Gun”, oprócz swojej warstwy militarnej i sportowej był także filmem miłosnym – wątek romansowy był istotny i zajmował w nim sporo miejsca. Młodziutki rekrut Maverick związywał się ze swoją instruktorką, uznaną astrofizyczką Charlotte „Charlie” Blackwood (Kelly McGillis), co było sytuacją niebanalną i ciekawą, choć z dzisiejszej perspektywy dość kontrowersyjną: chłopak był w pełnym sensie podwładnym swojej kochanki. W drugim „Top Gun” Charlotte już nie ma (ani nawet się o niej nie wspomina), zastępuje ją Penny (Jennifer Connelly), samotna matka i właścicielka baru na terenie bazy lotniczej. Penny była w przeszłości dziewczyną Mavericka (zdawkowo napomyka się o niej w pierwszym „Top Gun”), którą ten nieładnie i nieelegancko potraktował; teraz ma szansę się zrehabilitować. Ale ten nowy, „poprawkowy” romans ma tu w sumie marginalne znaczenie i jest poprowadzony tak schematycznie, jakby odbębniano go z obowiązku.

Dodam w tym miejscu, że tak zwana kwestia kobieca, na którą współczesna krytyka jest bardzo uwrażliwiona, jest tu nieistotna i pod tym względem drugi „Top Gun” jest jeszcze bardziej zachowawczy niż pierwszy. Przedstawia typowo męski świat, zaludniony przez zawadiackich, wściekle ambitnych, pragnących ciągle wygrywać facetów, którzy w ogóle nie słyszeli o kryzysie męskiej tożsamości. To, że jest wśród nich jedna rekrutka, nic nie zmienia, gdyż jest to postać całkowicie bezbarwna, choć niewątpliwie sympatyczna. W pierwszym „Top Gun” nie było wprawdzie żadnej kandydatki na asa przestworzy, ale za to mieliśmy wspomnianą kochankę Mavericka – kobietę, która w tym męskim świecie zrobiła autentyczną karierę. 

Natomiast przeszkadza mi wszystko to, co wydaje się nierozerwalnie związane z etosem wojskowym: wygłaszanie dętych frazesów, patriotyczne ględzenie, pompatyczność ceremoniałów. W drugim filmie, jednostajnie poważnym, są one nawet bardziej nużące – pierwszy miał tonację mimo wszystko lżejszą. | Paweł Mossakowski

Wojsko, wojsko…

Po nieoczekiwanym sukcesie pierwszego „Top Gun” pojawiły się komentarze, że jest to właściwie długi film promocyjno-reklamowy, mający zachęcić młodych ludzi do wstępowania do armii, zwłaszcza sił powietrznych floty (jeśli tak, to reklama okazała się skuteczna: przed zorganizowanymi w kinach punktami rekrutacyjnymi ustawiały się kolejki). Choć sprowadzanie filmu do takich celów było oczywiście grubą przesadą czy zwykłą złośliwością, faktem jest, że chcąc nie chcąc, był wizytówką potęgi militarnej Stanów Zjednoczonych, a drugi „Top Gun” mu pod tym względem nie ustępuje. Przyznam, że mnie to akurat nie przeszkadzało, ani gdy oglądałem pierwszy „Top Gun” ze zdartej kasety wideo u schyłku zimnej wojny, ani nie przeszkadza obecnie, gdy oglądam „dwójkę” w multipleksie podczas gorącej wojny Rosji z Ukrainą. Natomiast przeszkadza mi wszystko to, co wydaje się nierozerwalnie związane z etosem wojskowym: wygłaszanie dętych frazesów, patriotyczne ględzenie, pompatyczność ceremoniałów. W drugim, jednostajnie poważnym, są one nawet bardziej nużące – pierwszy miał tonację mimo wszystko lżejszą.

Trzeba jednak przyznać, że twórcy filmu, zdając sobie sprawę, że nie wszyscy (jak ja) muszą kochać wojsko, zdystansowali głównego bohatera wobec tej instytucji. Maverick jest znany ze swojej niesubordynacji, w świecie wojskowej dyscypliny i hierarchii stanowi ciało obce – to niemal anarchista. Jego niesubordynacja w „dwójce” w porównaniu z „jedynką” jeszcze się pogłębia. Tam jego wykroczenia były stosunkowo niewinne i wynikały głównie z nieokiełznanego temperamentu i zamiłowania do prędkości. Tu zaś świadomie i rozmyślnie łamie rozkazy swoich przełożonych – czy będzie to nadzorujący program testowy admirał Cain (Ed Harris) czy admirał Simpson z Top Gun (Jon Hamm znany z serialu „Mad Men”). Na jego korzyść przemawia również to, że wyraźnie gardzi typową karierą wojskową: w ciągu 36 lat zdobył tylko jedną gwiazdkę, awansując z porucznika na kapitana! Gdyby nie jego buntownicza natura, to przy swoich talentach i umiejętnościach spokojnie dochrapałby się stopnia admirała, jak jego stary druh Iceman. 

Gwiazda wciąż świeci

I w ten sposób doszliśmy do grającego go Toma Cruise’a. Pierwszy „Top Gun” był przełomem w jego karierze aktorskiej i uczynił go niekwestionowaną gwiazdą. I gwiazdą pozostaje do dzisiaj, co w przypadku filmów kina akcji, w których lubi występować, a które wymagają wytrzymałości i doskonałej sprawności fizycznej, jest po dwakroć trudniejsze. Inna sprawa, że w „Top Gun 2” te atrybuty nie są aż tak niezbędne: Cruise przebywa głównie w kokpicie i właściwie tylko raz – w trakcie końcowego starcia – zmuszony jest szybko biec. Wiek jego bohatera (w trakcie kręcenia filmu Cruise miał 56 lat) okazuje się też atutem. Początkowo rekruci, obserwujący go w barze Penny, odnoszą się do niego z lekceważeniem: dla nich to wyblakła legenda, starszy pan, który nie jest w stanie ich niczego nowego nauczyć. A tymczasem okazuje się, że doświadczenie i skumulowane przez lata umiejętności (połączone z talentem) mogą jeszcze bardzo się przydać.

Przez 36 lat, które upłynęły od premiery pierwszego „Top Gun”, Cruise bardzo niewiele się zmienił. Trzyma się fantastycznie: ma wciąż wysportowaną sylwetkę, chłopięcy wdzięk i młodzieńczą urodę – i oczywiście olśniewający, śnieżnobiały uśmiech stanowiący jego znak firmowy. Gdy jedzie na motocyklu w swojej skórzanej lotniczej kurtce, wygląda znakomicie; nie wywołuje uśmiechu pobłażania jak starsi panowie, którzy młodzieżowym ubiorem czy stylem usiłują zatrzymać czas. I co najważniejsze: w pierwszym „Top Gun” uwodził osobistym urokiem, niekiedy bezwstydnie wdzięcząc się – tutaj zaś gra, i to gra bardzo dobrze. Pod tym względem sequel ma wyraźną przewagę nad oryginałem. 

Podczas premiery filmu na festiwalu w Cannes Cruise był reklamowany jako ostatni prawdziwy gwiazdor. Jest w tym coś na rzeczy: kino ewoluuje w taką stronę, że tradycyjny, hollywoodzki system gwiazdorski rozpada się na naszych oczach, i Cruise wydaje się jeśli nie dosłownie ostatnią, to jedną z ostatnich jego pozostałości. W „Maverick” znajdziemy zresztą bezpośrednie odniesienie do jego statusu: grany przez Harrisa wkurzony admirał mówi mu „Twój gatunek zmierza do wyginięcia”, tłumacząc mu następnie, że w niedalekiej przyszłości pilotów zastąpią drony. „Tak, ale nie teraz”, odpowiada, wychodząc z jego gabinetu, Cruise. Jest skądinąd godne odnotowania (i docenienia), że w filmie, który operuje dialogiem, mówiąc oględnie, niewyszukanym, pojawiają się niekiedy takie perełki: kwestie z drugim dnem, metakomentarze odnoszące się do pozaekranowego życia.

Nieco podobnie jest w najlepszej scenie filmu – cichej, skromnej i kameralnej, wyłamującej się z jego głośnej, wypełnionej rykiem samolotowych silników tonacji. Jest to rozmowa Mavericka ze śmiertelnie chorym, niemal niemogącym już mówić (swoje kwestie wypisuje na ekranie komputera) Icemanem. Scenariusz nakłada się tu na życie. Grający go Kilmer rzeczywiście cierpi na raka gardła (w 2017 roku zrezygnował z tego powodu z aktorstwa), co zostaje tu inteligentnie i z wyczuciem wpisane w jego rolę. Bardzo ładna i bardzo smutna scena. Jak dla mnie jedyna, dla której warto „Top Gun: Maverick” obejrzeć. 

 

Film: 

„Top Gun: Maverick”, reż. Joseph Kosinski, prod. USA–Chiny 2022.