Nie do pojęcia, dlaczego człowiek się czerwieni i drży, mówiąc prawdę.
[Ingeborg Bachmann, „Dziennik wojenny”, przekład Małgorzata Łukasiewicz, Czarne 2015]
16 stycznia 1922 roku Kafka zapisał w swoich „Dziennikach”: „Cała ta literatura jest natarciem na granicę” [tłum. Łukasz Musiał]. Choć to słynne zdanie odnosi się do twórczości autora „Ameryki”, to jednak w lapidarny sposób mieści istotę i funkcję literatury jako takiej – nieustanne ryzyko przesuwania słów i rzeczy poza ustanowiony horyzont, walkę o najwyższą stawkę – jak choćby o widzialność wymazywanych, powoływanie i ustanawianie języków, by wydobywać wyparte poza margines podmioty i rzeczy, odsłanianie (politycznych, społecznych i dyskursywnych) mocy słów, metafor i narracji, ćwiczenie wrażliwości, zaglądanie w miejsca, których boimy się nawet pomyśleć etc., etc.
Dziś tak rozumiana literatura zdaje się schodzić na dalszy plan, a natarciem na granice, jeśli przyjrzeć się recepcji tak zwanych „wydarzeń literackich”, są autoprezentacyjne tematy i biografie piszących – poturbowanych przez los i władzę, zjadanych przez choroby i wyzyskiwanych przez klasy wyższe, niebinarnych, najlepiej z ludowym rodowodem, zniszczonych przez matki, ojców i kościół, emancypujących się w bólu kobiet, cierpiących matek i walczących z patriarchatem gejów. Nic złego w tych tematach, przecież źródłem dobrej literatury może być wszystko – lęk przed zaśnięciem, kropla na tylnej szybie brudnego saaba, śmierć ledwo poznanej kochanki, a nawet miłość do centrów handlowych.
Chcę być więc dobrze zrozumiany – wszystkie te wątki, do niedawna wątło lub wcale obecne w dyskursie, są krytycznie istotne dla rozpoznania naszych chwiejnych tożsamości, mocowań społeczno-politycznych, uwikłań we władzę czy głębokiego zanurzenia w petryfikujący przemoc język. I mamy w polskiej prozie wiele wartych uwagi wysokich literacko dokonań – wystarczy wymienić pisarstwo Doroty Kotas, Liliany Hermetz, Miry Marcinów, Natalii Fiedorczuk, Wiktorii Bieżuńskiej (wybitny debiut prozatorski „Przechodząc przez próg zagwiżdżę”, Cyranka, 2022) czy Marty Syrwid. Ten ostatni przykład jest dla mnie szczególnie istotny i przykry – Syrwid jest bowiem autorką mocnego i literacko wysokiego debiutu „Zaplecze”, który opowiada między innymi o problemach z ciałem i psychicznymi zaburzeniami odżywiania (tu: anoreksją) i jest też redaktorką omawianej książki. Wierzę, że zrobiła wiele, aby ten tekst poprawić (nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak on wyglądał w „surowej wersji”), ale jak pokazuje doświadczenie, nawet wybitna redaktorka i pisarka nie poradzi sobie z czymś tak źle zrobionym jak „Oto ciało moje”.
Mam wrażenie, że w ostatnich latach tak zwane hot tematy przykrywają ważkie kwestie literackie i zamiast natarcia na granicę dostajemy selfiki, w których rozpasany ekshibicjonizm i chwycenie się mocnych i nośnych wątków uchodzi za odwagę, co wystarcza, żeby ogłosić tę czy inną książeczkę „wydarzeniem literackim”, niezależnie od jej wartości literackiej. Ważne są tu także względy towarzyskie i, by tak powiedzieć, gry wzajemnej adoracji – słowem chlebek powszedni polskiego życia literackiego. Z tych właśnie powodów, choć nie tylko, warto przyjrzeć się książce „Oto ciało moje” pióra Aleksandry Pakieły, która ukazała się niedawno nakładem ArtRage.
Nie wszystko z napisem „powieść” jest literaturą
Należy napisać to wprost – książka Pakieły jest bardzo zła, nie jest to ani proza, ani tym bardziej powieść, jak bezwstydnie głosi okładka. „Oto ciało moje” zbudowane jest z wyjątkowo niechlujnie złożonych luźnych zapisów bulimicznych doświadczeń narratorki Natalii, alter ego – jak mówi otwarcie autorka – Pakieły. Gdyby nie próba koronacji na powieść i „wydarzenie literackie” tego cienkiego jak stołówkowy barszcz dzienniczka, przeszedłbym nad tym tekstem obojętnie, czy ściślej – bez publikowania choćby wzmianki polekturowej.
Gdyby bowiem mnie się kiedyś przydarzyło szaleństwo publikowania swoich zapisków z czasów drugiego zachorowania na raka, liczyłbym na wyrozumiałość i milczące miłosierdzie czytelniczek. Dajmy na to fragmentu, w którym opisuję jak zanurzam się w wannie z gorącą, parzącą skórę wodą, po kolejnym koszmarnym dniu chemii, odrzucam pustą już butelkę wódki, żeby po wyjściu z wanny nie złamać na niej żeber, nabieram powietrza, zamykam oczy i trwam tak póki starcza oddechu, aż wreszcie je otwieram i widzę nad sobą czarne niebo – poszarpane, falujące, z iglastą strukturą głębokie niebo nieprzeniknionej czerni, i śmieję się, śmieję się w sensie ścisłym, że nadszedł koniec, dawno wypatrywana ulga, na którą nie miałem odwagi, że to ciało poddało się za mnie – in absentia słabego serca, słabej woli, by dobrowolnie i bez trwogi podnieść na siebie rękę, więc śmieję się w głos pod wodą, szeroko otwartymi oczami wpatruję w czarną pustkę nade mną, pełen wdzięczności za miłosierdzie udręczonego ciała, które postanowiło mnie łaskawie wyręczyć i wyłączyć w całości, śmieję się tak, że aż woda zalewa mi płuca, ale płuca w bolesnym skurczu podnoszą mnie nad wodę; i nagle dostrzegam, że to tylko kolejny dzień, ponury piąty dzień chemii, w drugim zachorowaniu na komórki własnego ciała, które buzują przedostatnim wysokim stopniem złośliwości, nadającym całej rzeczywistości odcienia „chuj z tym, wszystko mi jedno”, albo: „wolałbym już nie, doktorze”, słowem to dzień, w którym wypadały mi wszystkie włosy na raz, w momencie, gdy moje zamknięte oczy pieściła niemal wrząca woda, z charczącym jękiem zawodu odkrywam, że to tylko włosy pokryły szczelnie całą powierzchnię wody, zrobiły to cudowne czarne niebo, iluzję końca, radość wymazania czasu.
I też o tym, jak wiele lat później, w kolejnym cyklu badań kontrolnych – tego biało-czarnego totolotka mojego życia („dziś wylosowałeś piątkę: biopsja pachwin”), siedzę w poczekalni profesora S. i czytam niezrównaną Ann Boyer:
„Każda osoba, która ma ciało, powinna zaraz po urodzeniu dostawać podręcznik do umierania”,
a stronę dalej:
„Musiałam jednak wierzyć, że pragnąc śmierci, moje ciało nie chce dać mi do zrozumienia, że nienawidzi życia, tylko że nie może już tego wszystkiego znieść”
…i myślę sobie jak bardzo byłem sam, jak bardzo nie umiałem być i podzielić bólu poza skalą, bólu od powiek po mały palec stopy, na raz: rzygania i srania żółtą wodą, krwawienia z nosa, uszu, dziąseł i oczu; jak paniczny lęk przed rozpadaniem się w bliskich kochanych oczach kazał mi skradać się po nocy i wybierać szpitale w innych województwach, w terapiach, które udawały wakacje i wielotygodniowe delegacje; jak bardzo brakowało mi słów i książek, które powiedziałby mi, że nie ja pierwszy i ostatni, jak bardzo pierdolony patriarchat kazał mi stać prosto nawet wtedy, gdy ślizgałem się po własnych odchodach, stać na baczność i nie zadręczać sobą Innej.
Jednak nigdy, nawet w najbardziej kabotyńskim i szalonym geście słabości nie nazwałbym tego literaturą, nawet dziennikiem; felietonem może, wyznaniem, brudną notatką, a i tak po solidnej redakcji – niczym więcej. A przywołuję to wspomnienie wyłącznie po to, żeby niejako wyrównać z Autorką pozycje, wystawić w tej krytyce swoje ciało i sekrety – można strzelać, proszę uprzejmie, na przykład w ewentualnej odpowiedzi Wojciecha Szota (nie spodziewam się), który chyba tylko w rewanżu za promocję własnej książki przez Pakiełę, apelował w swojej recenzji, aby „Oto ciało moje” było „obowiązkową lekturą młodzieżową” [sic!]. Nie wiem, jak Wojciech Szot, ale ja, bumer, „lubię młodzież, młodzież jest bowiem nadzieją tego świata” i bardzo nie chciałbym, aby jej wrażliwość, intelekt i smak były niszczone tak słabą książką.
Bezwstydna promocja
Odsłaniam się tu – co przecież nie przystoi krytykowi – między innymi dlatego, żeby powiedzieć prawdę oczywistą: niemal każdy, kogo znam, kto przeżył w tym koszmarnym kraju wystarczająco długo, z jego kulawymi i opresyjnymi instytucjami, nosi w sobie podobną historię, a nawet gorsze. Jednak większość ma na tyle przyzwoitości, żeby nie wpychać takich formułowanych naprędce wynurzeń w okładki z podtytułem „powieść”, wciskając potem taki wytwór do gardła ludziom i przygrywając przy tym kolorowymi zdjęciami „ubieliźnionej” autorki, na której majtkach widnieje symbol hostii.
(Zaprawdę powiadam Autorce i jednocześnie promotorce swojego dzieła: już prawie trzydzieści lat minęło od głośnej wystawy Nieznalskiej, od prac Katarzyny Kozyry – to była odwaga, to była sztuka prawdziwie niebezpieczna, za którą skuwano w policyjnej suce; dziś takie selfiki, to już tylko żałosne torsje w bezpiecznej kolorowej bańce Instagrama, gdzie czekają wyłącznie serduszka i oklaski. A jednocześnie z przykrością zawiadamiam, że przywołany „promocyjnie” na Instagramie fragment książki z wątkiem o Kościele katolickim, nie jest na tyle dobry, żeby dostąpić łaski pójścia do piekła, jak by tego chciała Autorka. Takie zaszczyty mogą przypaść wyłącznie takim gigantom jak Houellebecq, Céline, Gombrowicz, Masłowska, Gretkowska, Ugrešić, Klein, Baudelaire i paru innym).
Powieść – nie wierzę, że ciągle muszę to powtarzać – jest tym gatunkiem, w którym człowiek oddycha całym powietrzem świata, dusi się piekłem ludzi, może znaleźć ocalenie, drogi, a także ich skrzyżowanie z pętlą na szyję u kresu, otuchę i łaskawość dla serca, może unieść się ponad swoje ciało albo wejść w nie głęboko, rozpoznać je, rozpuścić, ogrzać, sięgnąć po cudze słowa, gdy życie odbiera własne; a jeśli zabraknie już sił na otwarcie oczu, na utrzymanie wzroku na tekście, to może znajdzie się obok najlepsza dusza, by można było słuchać powieści zamienionej w mowę głosem ukochanej lub ukochanego. Jeśli istnieje ideał umierania, rozpadu czy przechodzenia przez rozpacz, to takim go widzę.
Rozprawiam się tu bezceremonialnie z książeczką Aleksandry Pakieły, bo literatura to sprawa życia i śmierci, a z życiem i śmiercią nie gra się na flecie w szkolnym apelu. Literatura to odpowiedzialność, którą najlepiej oddaje angielski odpowiednik tego słowa – responsibility: zdolność do dania odpowiedzi. Nie widzę w tym tekście żadnych zdolności do dania odpowiedzi na cokolwiek.
Gry wzajemnej adoracji
To, co wydaje mi się równie istotnym kontekstem dla omawianej książki, to powiązania towarzyskie. Myślę bowiem, że w ogóle tak właśnie się kręci centrum pola literackiego – towarzyską grą we wzajemność. Wojciech Szot, który namaszcza „Oto ciało moje” na „obowiązkową lekturę młodzieżową”, jest sekretarzem redakcji wydawnictwa Dowody na Istnienie, wydał też tam swoją pierwszą książkę reporterską. Choć w swoich „etycznych notach”, jak je nazywa, sam zastrzega, że nie recenzuje książek swoich pracodawców i wydawnictwa, w którym pracuje, to jednak nie przeszkodziło mu to napisać entuzjastycznej recenzji „Akana” Pawła Goźlińskiego, w której porównuje tę powieść do twórczości Tołstoja i Dostojewskiego [!] i umieszcza ją w swoim zestawieniu top 10 książek 2019 roku (ja także pisałem tekst krytyczny o „Akanie” na łamach „Kultury Liberalnej” – polecam zestawić sobie te teksty ze sobą).
Otóż Aleksandra Pakieła piastuje od niedawna istotne stanowisko administracyjne w Polskiej Szkole Reportażu i, jak wspomniałem, promowała książkę Szota. Jak nietrudno ustalić: Dowody na Istnienie, Polska Szkoła Reportażu, a nawet warszawska kawiarnio-księgarnia Wrzenie Świata to biznesy spięte pod jednym podmiotem, to jest Fundacją Instytut Reportażu, którego włodarzami są między innymi Mariusz Szczygieł, Paweł Goźliński i Magdalena Kicińska (podaję za ostatnim aktualnym KRS-em Fundacji [dostęp do bazy MF: 10.07.2022, godz. 13.34]) [1].
To jest tylko jeden z wielu przykładów reguł gier o pozycję i uznanie w centrum pola literackiego (posługuję się tym pojęciem w znaczeniu, jakie nadał mu Pierre Bourdieu) – dla przygodnej czytelniczki zapewne niewidocznych, niemniej wystarczy uważnie obserwować aktywność „prominentnych” recenzentów i dziennikarzy kulturalnych, aby dostrzec w wielu zadziwiających opiniach i rekomendacjach właściwą, acz pozamerytoryczną, motywację. Owo pole jest tak małe, ciasne i, jeśli mogę tak powiedzieć, wąskie i bezwzględne w swym funkcjonowaniu, że nie bardzo nawet widać jakieś szczególne działania maskujące te mocno dla literatury i obiegu literackiego szkodliwe praktyki. Jeśli tylko ktoś próbuje wyrazić (z zachowaniem reguł i bez ataków ad personam) jakiś pogląd krytyczny, natychmiast zostaje zmilczany. Dla przykładu: ja po swoich tekstach dla „Kultury Liberalnej” i „Małego Formatu” zostałem zablokowany w mediach społecznościowych przez Michała Nogasia, Wojciecha Szota, Filipa Springera, a teraz – jeszcze przed ukazaniem się tekstu – przez Aleksandrę Pakiełę. Jak dotąd nikt nie podjął próby polemiki z moimi tekstami pomieszczonymi w tych pismach. Jak widać – tak często podnoszona przez wymienionych cnota dyskusji czy sporów literackich i okołoliterackich kończy się zmilczeniem w momencie najmniejszej krytyki ich praktyk „recenzenckich”.
Chcę być dobrze zrozumiany. Nie twierdzę, że Fundacja Instytut Reportażu i podległe mu biznesy to jakieś jądro ciemności pola literackiego, a ich włodarze to typy spod ciemnej literackiej gwiazdy; wręcz przeciwnie – to ludzie ze znaczącym dorobkiem literackim i społecznym. Mają tu zapewne znaczenie cechy i praktyki nadgorliwych, ambitnych i aspirujących, które często, niejako rykoszetem, szkodzą autorom i ich książkom (tak jest, moim zdaniem, w przypadku dobrej powieści Goźlińskiego „Akan”). Z jakiegoś jednak powodu ich mętnie uzasadnione i niejednokrotnie po prostu fatalnie skonstruowane wywody recenzenckie, nie znajdują otwartej krytyki. I druga ważna kwestia – wyżej wymienione powiązania to jedna z wielu nitek towarzyskich zależności, na której wisi gros polskiego obiegu literackiego – nie o grono skupione wokół Instytutu Reportażu przecież idzie. Niemniej tajemnicą poliszynela jest, że mało kto odważa się na otwartą, frontalną krytykę prac autorów związanych z Polską Szkołą Reportażu i publikujących w Dowodach na Istnienie. Może przyjdzie czas na odrębne opracowanie, które pokaże polskie pole literackie w szerszym świetle.
Oto słowo moje
Powyższe wywody służą między innymi podkreśleniu niesymetryczności poniższej odpowiedzi na omawianą książkę – postaram się bowiem potraktować tekst Autorki z najwyższą powagą. Czyli zrobić coś, czego książka Pakieły nie oferuje jednym choćby akapitem swoim czytelnikom i czytelniczkom.
Natalia, główna bohaterka i narratorka „Oto ciało moje”, żyje w rodzinie normatywnie katolickiej, w której hipokryzja, przemoc symboliczna, gry pozorów, upychane głęboko wściekłość i napięcia wysokich częstotliwości kształtują przestrzeń i relacje. Słowem, witamy w Polsce – ani najstraszniejszej, ani szczególnie wyjątkowej. Coniedzielny obiadek u dziadka-despoty, mizogina, patriarchalnego bonza jest rodzinną mszą świętą – za sakrament służą góry tłustego mięsa, które Natalia musi łykać w gargantuicznych ilościach i to bez popijania, że tak powiem. Rodzice posyłają narratorkę do liceum prowadzonego przez siostry zakonne, co oczywiście potęguje napięcia i lęki wrażliwej dziewczyny. Natalia zaczyna swoją drogę do piekła od samookaleczenia. Robi to pod uważnym i czułym okiem przyjaciółki, mistrzyni w intymnej, niewidocznej dla świata autodestrukcji. Ostatnim kręgiem piekieł będzie chroniczne, chorobliwe obżarstwo – bulimia. Pakieła konfrontuje nas z niezwykłą surowością, acz felietonową pokraczną kreską, z wszystkimi fizycznymi i fizjologicznymi aspektami tej choroby.
Książka reklamowana i opowiadana jest jako literacki zapis trudnych, patologicznych relacji z ciałem. Choćby tu, w rozmowie autorki z Mirą Marcinów (co w tym całym cyrku promocyjnym robi tak dobra pisarka i naukowczyni, naprawdę nie wiem). Jest to temat, który jak dotąd nie był w polskiej prozie często eksplorowany, tak jak choćby kwestie wstydliwej przeszłości, uwikłania rodaków w Zagładę itd. Za niedościgniony wzór, ale też i, powiedzmy, teoretyczną podbudowę dla pisarki, która chce poważnie podjąć ten niezwykle trudny (literacko trudny) wątek, mogłoby posłużyć książki Susan Sontag („Choroba jako metafora” i „AIDS i jego metafory”) czy choćby przywoływana już wyżej, wydana w zeszłym roku nakładem Czarnego, wybitna książka Ann Boyer: „Obumarła. Ból, słabość, śmiertelność, medycyna, sztuka, czas, sny, dane, wyczerpanie, rak i opieka”. Zwłaszcza tekst Boyer, choć nigdy nie był promowany jako literatura piękna, nosi niezwykle potężny ładunek literacki, jest napisany wybitnie uważnie, bezkompromisowym językiem i – w przeciwieństwie do tekstu Pakieły – nawet na chwilę nie osuwa się w ckliwe jęczenie nad własnym strasznym losem.
Mam wrażenie, że gdyby Pakieła przeczytała książkę Boyer (a jeśli przeczytała, to jeśli przeczytałaby ją uważnie), zadrżałaby jej ręka przed podaniem swoich językowych wytworów szerokiej publiczności. Boyer pokazuje bowiem, co władza i polityka robią z ciałem, jak tak zwane leczenie jest ściśle zespolone z morderczą logiką kapitalizmu, czym jest potęga języka i głęboki namysł nad ciałem, chorobą i śmiercią. Książka Boyer, powiem z celową przesadą, może leczyć i wskazywać drogę skazanym na straszliwą śmierć. Książka Pakieły może tylko wywołać przykry splot afektów: rozpacz i rechot jednocześnie.
Poetyka grubej kreski
Co się dzieje zatem w „Oto ciało moje”? Otóż każdy z poruszonych w niej wątków, niewątpliwie istotnych w kształtowaniu struktury, kondycji i mocy ciała, mocy wrażliwości i mocy umysłu, by z ciałem-w-świecie móc sobie poradzić – to jest: rodzina, kościół, polityka/władza, socjalizacja pierwotna i wtórna – potraktowany jest migawkowo i opisany z głębią wyschniętej kałuży. Przemocowokatolicka rodzina, zarysowana grubą kreską z przekazem o sile banału, znika nagle. Podobnie jak relacje z przyjaciółką, która wręcz wyparowuje z kart książki (odnajdzie się po latach w mediach społecznościowych z córeczką o imieniu Natalia; ironia?, nie – to chroniczny kicz i tonacje przynależne romansom najniższej półki, które wypełniają fałszywym piskiem książkę, torturując zmysły przygodnego czytelnika). To ostatni osad w książce po Karoli i tak zwanej przyjaźni formującej:
„Chyba rozminęłyśmy się ze swoim bólem. Cierpiąc, odtrącałam lub miażdżyłam wszystkich, którzy chcieli mi pomóc, Karolę też. Po kilkunastu próbach przywrócenia mnie światu [żadna z tych prób nie zasługuje na choćby migawkowe wspomnienie przez narratorkę – dop. mój – MB] wycofała się. Wyjechała na studia do Krakowa, poznała mężczyznę swojego życia, wzięła ślub, a niedawno urodziła dziecko. Dziewczynkę”.
Skutki zetknięcia się z Kościołem i złego wychowania opisane są równie „przełomowo” jak poprzednie wątki – znikają równie nagle, bez cienia refleksji choćby szkolnej jakości. Wszystko to chyba tylko po to, żeby reszta tej nibypowieści mogła epatować listami menu ciężko chorej bulimiczki, raportami z wymiotowania, objadania, wymiotowania, objadania, wymiotowania… i tak w kółko. Mamy tu bowiem „Listę prawd, które usłyszałam na lekcji religii” (otwiera ją takie oto zdanie: „Masturbacja powoduje trądzik i ślepotę” – dalej jest jeszcze bardziej brawurowo), „Listę faktów dotyczących jedzenia”, czy opowieść o tym, „Jak ukryć, że właśnie zwymiotowałam”. To tytuły niektórych z rozdziałów omawianej książki. Wszystkie są dosłownie wyłącznie listami, a z zapisem literackim mają tyle wspólnego co fagot z bębnem.
Fejsbukowy język, fejsbukowa konstrukcja
Przyjrzyjmy się zatem językowi tego tekstu, jego zerowym – jak zaraz zobaczymy – mocom rozpoznania oraz strukturze, której nie ma tu za grosz (jej zamierzony brak nie jest wcale rzadki w dziełach literackich, tu jednak tekst przypomina brudnopis ósmoklasistki). Brak tu też rytmu i choćby znamion stylu.
Zacznijmy od przykładu „skrzydlatej myśli”, które odsłaniają głębię rozpoznań narratorki (tego jest naprawdę dużo, z miłosierdzia dla czytelniczek tego tekstu przytaczam wyłącznie jeden wyimek):
„Miałyśmy osiemnaście lat, a świat nas onieśmielał i rządził się niejasnymi regułami”.
A teraz popatrzmy na coś, co w każdej prozie, nawet bardzo złej, stanowiłoby coś w rodzaju wiązania narracyjnego; w „Oto ciało moje” dostajemy erzac tegoż w postaci wyliczanki i bezapelacyjnie martwych opisów równie martwych obiektów:
„Mówią, że przy rozstaniu boli, jakby nas było mniej. Gdy zostawił mnie Julek czułam zupełnie co innego. Było mnie więcej. Byłam wszędzie. Moje ciało wpychało się w każdy kąt pokoju, mój brzuch leżał obok mnie, gdy spałam. Moje pelikany łopotały na wietrze, gdy chciałam uciec od obrazu w lustrze.
Cardio, trzeba robić cardio, powtarzał Julek. To samo mówili jego koledzy trenerzy i ich wysportowane dziewczyny, ubrane w spodenki Nike i obcisłe crop topy. Też kiedyś założę crop top, pokażę im wszystkim. Brzuch pokażę, płaski w dodatku, i siłę woli. Będę ćwiczyć tyle, że aż padną z wrażenia, a ja z wysiłku nie padnę, taka będę.
Początkowo dwa kilometry pokonane w pół godziny napawały mnie dumą, ale szybko przekonałam się, że największą frajdę sprawia przekraczanie własnych granic.
[…]
Pamiętam, że na początku zrezygnowałam z żółtego sera. Było ciężko, uwielbiam kanapki z serem i keczupem, pizzę, zapiekanki makaronowe i podjadanie między posiłkami serowe rurki” [wytłuszczenie moje – MB].
Nie chodzi tylko o to, że to są przykłady reprezentacyjne dla większości omawianego „dzieła”, ono w całości jest tak ulepione. Powyższe trzy akapity są podane w kolejności takiej, jak w książce – nawet przy daleko idącej wyrozumiałości dla tego tekstu nie można tego nazwać kolażową konstrukcją, to po prostu ziejący brak jakiejkolwiek konstrukcji. Miałem wrażenie, jakby moja jedenastoletnia córka próbowała naśladować Jacksona Pollocka, tylko zamiast farby rozrzucała literki. Jeśli już doszukiwać się jakichś odniesień dotyczących konstrukcji, to wyłącznie do tej, jakie mają media społecznościowe – tam, jak w „Oto ciało moje”, zawartość ustawiona jest wertykalnie, z krótkimi treściami nie powiązanymi ze sobą, gotowymi do skrolowania i przystosowanymi do natychmiastowego zapominania. Muszę też wyznać, że podkreśliłem niemal całą książkę, a przy lekturze do ostatniej strony trzymało mnie wyłącznie przykre osłupienie z powodu tak niesprawnie skonstruowanego niewypału. Nawet porażka twórcza ma swój urok, służy za lekcję. „Oto ciało moje” służy wyłącznie za przykład zmarnowanego papieru.
Dialogi w „Oto ciało moje” straszą równie mocno. W tym i tak rozległym już tekście nie ma miejsca na kolejne wyimki – powiem tylko, że nie są wiarygodne, a ich żywotność jest równa tej, jaką ma w sobie żaba na lekcjach anatomii. Proszę wierzyć, czytałem niektóre fragmenty po wielokroć, niektóre na głos – nie udało mi się jednak znaleźć choćby cienia ludzkich emocji zatopionych w mowie. Posąg Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata w Świebodzinie ma w sobie więcej życia niż cała ta nibyproza razem wzięta i podwojona nawet.
Dramatycznie nieśmieszna komedia
Zmierzajmy jednak do finału. Jak ten dramat się kończy? Oczywiście nieśmieszną komedią. Natalia postanawia po prostu pójść do psychiatry po leki i terapię, bierze się za siebie i staje na nogi. I choć porównując bulimię z alkoholizmem, ponuro stwierdza, że w przeciwieństwie do alkoholika, któremu nie wolno pić, ona będzie musiała jednak jeść (serio! – tak stoi w tekście), to mimo tej egzystencjalnej grozy życie wraca na właściwe tory. Na końcu tej tęczy odnajduje miłość, którą celebruje wysokim literackim C; oto bowiem zdania wieńczące tę górę paraliterackiego melanżu:
„Coraz więcej i dłużej patrzymy sobie z Szymonem w oczy. W ten sposób wlewamy w siebie spokój. Splatamy dłonie i oddychamy w ciszy, aż nasze oddechy się wyrównają.
[…]
Nie wiem, czy będziemy żyć długo i czy szczęśliwie, bo o nasze nieszczęścia potykamy się co chwila. Chyba mi z tym dobrze i Szymonowi chyba też. Udaje nam się akceptować porażki i to, że czasem jesteśmy silni, a czasem bezbronni – i wtedy potrzebujemy siebie nawzajem.
Jeszcze nie wiem, jak kochać moje ciało, tę bezustannie zmieniającą, pulsującą, żywą masę. Na razie jest płochliwe i nieufne, będzie przecież ze mną zawsze” [ostatnie zdania książki – wytłuszczenia moje – MB].
Poświęciłem sporo czasu, miejsca i energii na książkę naprawdę złą, żeby nie powiedzieć groźną – otóż po raz kolejny polska czytelniczka pod płaszczykiem ważkich tematów dostaje tekst, który nie powinien znaleźć się nawet w „Bravo Girl”. Patronują temu takie postaci jak Wojciech Szot i (to wypadki mam nadzieję) Karolina Sulej, Mira Marcinów oraz Marta Syrwid. Brakuje mi słów, żeby zrozumieć, jak możliwe jest rozpuszczanie granic między literaturą a brudnopisaniem robionym na kolanie w tramwaju. A że wierzę w literaturę jak w nic na świecie i z wielkim podziwem obserwuję to, co robi ArtRage w prozie powszechnej (wydawca omawianej książki), powiem tak: szanowne redaktorki, kochani redaktorzy, nie idźcie tą drogą. Nigdy więcej.
Przypisy:
[1] Mariusz Szczygieł jest Prezesem Zarządu Fundacji Instytut Reportażu, Paweł Goźliński i Magdalena Kicińska są członkami Rady Fundacji.
Książka:
Aleksandra Pakieła, „Oto ciało moje”, wyd. ArtRage, Warszawa 2022.