W mieście, które mnie stworzyło, istotą bycia społecznego były kawiarnie. Prowadzili mnie tam moja mama i dziadkowie, dla których kawiarnie były najbardziej naturalnym sposobem codziennego bytowania z bliźnimi. Kiedy już samodzielnie zacząłem chodzić do krakowskich kawiarni, miałem w głowię ich topografię i społeczne znaczenie, mogłem świadomie uczestniczyć w tym obyczaju, czy po prostu systemie zrytualizowanej komunikacji.
Na ratunek resztkom cywilizacji
W „Noworolskim” w Sukiennicach siedziało zubożone mieszczaństwo i trochę tak zwanej „prywatniej inicjatywy”, czyli rzemieślnicy jeszcze nie dobici przez komunizm; w „Mauricio” matrony, które nie wychodziły do miasta bez siatkowych rękawiczek i w staromodnych kapeluszach; w „Santos” taksówkarze; w „Kasztelańskiej” filozofia i antropologia UJ, profesorowie historii – najpierw na Karmelickiej potem w kawiarni hotelu Saskiego; cinkciarze, koniki i drobny „element” w „Europejskiej” i tak dalej – cała konstelacja kawiarnianych planet, środowisk, społeczna historia wzlotów i upadków społeczności miasta. W czasach PRL kawa była paskudna, ciastka nie do zjedzenia i można było palić wszędzie, więc koło południa w słoneczny dzień błękitnawe smugi dymu spowijały historyczne wnętrza krakowskich lokali i przy tym śmierdziało okrutnie, ale nikomu to nie przeszkadzało.
Ten zwyczaj picia publicznie kawy i czytania gazet, niespiesznej rozmowy z ludźmi, których się znało rodzinnie od zawsze albo tylko z kawiarni – był resztką dawnego świata, utrzymaniem obyczaju łączącego Kraków zza żelaznej kurtyny z ich wolnymi odpowiednikami w Trieście, Rzymie, Wiedniu, Paryżu i gdziekolwiek jeszcze, gdzie ludzie praktykowali ten rytuał. Był ratowaniem resztek starej cywilizacji w kraju pogrążonym wtedy w systemowym barbarzyństwie.
Ten obyczaj przeniosłem do Warszawy, przez bez mała trzydzieści lat zaczynając dzień od espresso w kolejnych warszawskich lokalach, których lokalizacja była równocześnie moim szlakiem życiowym w stolicy – Koszykowa, Narbutta i okolice Puławskiej, potem Wiejska czy Smolna.
Nowa socjologia kawiarniana
Kawiarnie przeszły z nami kolejne fazy Nowego: od renesansu lat dziewięćdziesiątych i początku dwutysięcznych, po zmianę w coś, co się nazywa kawiarnią lub klubokawiarnią, a jest w istocie barem kawowym, nawet wielkim i starannie urządzonym, ale barem.
Bo kawiarnia to miejsce, gdzie się składa zamówienie i siada. Przychodzi obsługa i podaje kawę, a nie czeka się w kolejce w przy ladzie, a potem metr dalej przy tej samej ladzie czeka się na odbiór. To obyczaje znane raczej z barów mlecznych, a nie kawiarni, i nic nie poradzę na to, że tę zmianę cywilizacyjną przyjąłem z bólem, bo kojarzyła mi się z systemami zbiorowego żywienia w PRL.
Podobnej przemianie przeszła sama socjologia kawiarniana. W coraz mniejszym stopniu kawiarnie spełniały funkcję socjalizacyjną, a w coraz większym stawały się miejscem pracy. Rozłożony laptop, jakieś dokumenty, obok caffè latte i wzrok wbity w ekrany z niebieskim światłem – radykalne odcięcie się od reszty, rodzaj samotności w miejscu stworzonym do dialogu i rozmowy.
Sieciowe „kawiarnie” zabijają ich istotę, stają się coworkami niż rytuałem wspólnotowym. Z zazdrością widzę, jak we Włoszech, Belgii i Francji, Austrii czy Holandii trwa jeszcze dawny model, nawet na małą skalę, ale trwa. Na półperyferiach wiatry nowoczesności wieją ze szczególnie niszczącą siłą.
Nie nostalgia, a metoda myślenia
Czuję się szczęściarzem, że przez tyle lat udawało mi się zaczynać dzień od filiżanki espresso i papierosa, porannych widomości i niespiesznej rozmowy z kimś, kto tak jak ja siedzi w kawiarni jak zwykle, codziennego „dzień dobry” znanej kelnerki, obliczalności świata na mikro skalę, tych samych twarzy, smaków i zapachów, momentu, gdy pozwalamy sobie, zanim w pełni nadejdzie dzień, zatrzymać się na jego progu, zmierzyć siebie, bliźnich i świat myślą, tą chwilą, w której można przyglądać się innym z łagodną akceptacją, zanim wpadnie się w wir spraw pozbawiających nas dystansu.
I nie chodzi tu o nostalgię. Chodzi o myślenie, a raczej pewną metodę myślenia. Niedawno znajomy profesor opowiadał mi o lekturze eseju Stanisława Stommy z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Był zdumiony głębią i wielowarstwowością tekstu, przemyśleniem starannym każdego poziomu i niuansu słowa. „Tak mogli pisać ludzie mający czas”, powiedział z żalem w głosie. Miał rację.
Czas jest kluczowy, ten czas niepodlegający bieżącym strumieniom wydarzeń. Kawiarnie nie są sposobem na życie, są sposobem na myślenie, gdzie czas na moment ulega zawieszeniu. Dzięki temu można praktykować codzienny sąd nad świtem, ale taki sąd, w którym nie ma adwokata, prokuratura i sędziego, nie ma wyroku i potępienia, jest tylko bezinteresowna próba zrozumienia. Z kolegą przy stoliku lub panem z miotłą odgarniającym liście sprzed wejścia. Intelektualistą i profesorem lub panią kelnerką, która pyta o wojnę na Ukrainie albo kiedy wreszcie będziemy mieli prognozy pogody, w których deszcz nie będzie jej zaskakiwał. Z lewicową aktywistką lub konserwatystą młodego pokolenia – bez różnicy, tu jesteśmy sobie równi, a nasze tożsamości, na co dzień wojujące ze sobą na Twitterze, zostawiamy przed wejściem, nie odgrywamy swoich społecznych ról – jesteśmy tu tylko dla czasu poświęconego filiżance aromatycznego napoju.
Tu każdy pretekst do rozmowy jest próbą zmierzenia się z rzeczywistością, próbą odgadnięcia jej rytmu, zawiłości i paradoksów. Nikt w tych rozmowach nie ma złudzeń, że wyjaśni wszystko, ale chce zobaczyć swoje niepokoje czy pytania poprzez mózgi innych osób, wymienić się opiniami, to znaczy doznać pocieszenia. Czyli najszlachetniejszego daru, jaki możemy zaoferować bliźnim.
Kawiarnie są szkołami doskonałej hermeneutyki epoche – niespotykanej w takiej skali i doskonałości na żadnej z katedr epistemologii czy antropologii kulturowej. Bo od tych wymienianych sądów nic nie zleży, bo jeszcze dziś po południu stracą swoją wagę lub zostaną zapomniane – i wiedząc o ulotności konkluzji, można je z beztroską i bez zaangażowania wypowiadać. Nie ma w świecie żadnej Akademii, w której wolność badawcza byłaby większa niż w kawiarniach.
Śmierć kawiarni
I dlatego śmierć kawiarni jako formy socjalizacji będzie śmiercią naszej cywilizacji. Tak jak teraz w uniwersytetach następuje obumieranie bezinteresowności myślenia i badań. Czyli istoty uniwersytetów. Bo prawdziwa wiedza bierze się z refleksji nikomu nieprzydatnej, nieutylitarnej. To wszystko, co praktyczne, wyliczalne i zyskowne, przychodzi później, gdy już stoi fundament ustanowiony przez bezinteresowność, czyli czystą ciekawość.
Dopóki ludzie rano spotkają się w kawiarniach, chcą ze sobą wymienić trochę banalnych myśli, cywilizacja jeszcze istnieje. Jak będą w nich tylko pracować – zginie. Niewykluczone, że za jakiś czas espresso będzie wydawać wyłącznie automat, a ładowarka do smartfonów i laptopów będzie ważniejsza od ludzi z nami siedzących w tej przestrzeni. Czyli zmienią się w coś rodzaju stacji benzynowych bez benzyny.
Efekt globalnego „obniżania kosztów” jako jedynej formy uprawiania ekonomii prowadzi do monopolistycznego usieciowienia wszelkich usług, a zatem ludzkich aktywności, na końcu zbije samą ludzkość. Przynajmniej rozumianą jako zdolność do refleksji, dialogu czy prawa do inności. Pocieszam się, że to już się stanie poza moim biologicznym horyzontem istnienia.
Tak, jestem cały z kawiarni, jestem kawiarnianym analitykiem, wyłącznie kawiarnianym. To, że przenoszę ten sposób myślenia na inne sfery – wykłady, politykę, publicystykę czy incydentalnie na książki, to nic innego jak rodzaj odruchu – po prosu inaczej nie potrafię. Poczytuję to sobie jako wartość, a nie skazę.
Do zobaczenia rano w kawiarni. Czyli w trwającym jeszcze prawdziwym ludzkim świecie.