W ostatnich latach pojawiło się kilka autobiograficznych filmów, których autorzy – reżyserzy znani i uznani – wracają do swoich życiowych początków, przedstawiając wydarzenia z perspektywy dziecka lub nastolatka (choć oczywiście przepuszczając je zarazem przez wrażliwość dojrzałego twórcy). Serię zapoczątkował Alfonso Cuaron „Romą” [2018], gdzie główną bohaterką była służąca i opiekunka do dzieci zatrudniona w jego rodzinnym domu. Później, w 2021 roku Kenneth Branagh wrócił w „Belfaście” do swojego niespokojnego dzieciństwa w rozdartym religijnym konfliktem mieście. W tym samym roku Paolo Sorrentino nakręcił zaś „To była ręka Boga”, opowiadając o kulcie Maradony, swojej licznej rodzinie i tragedii, która ją dotknęła – oraz o tym, jak stał się filmowcem. Teraz Steven Spielberg podążył tą samą ścieżką w „Fabelmanach”.
Dwa ostatnie tytuły, przy wszystkich dzielących je różnicach, są sobie najbliższe tematycznie. W filmie Spielberga też mówi się o rodzinnym dramacie (choć nie tak straszliwym jak u włoskiego reżysera) i o narodzinach artysty (choć moment ten następuje u Spielberga znacząco wcześniej niż u Sorrentino). Warto w tym kontekście przypomnieć też zrealizowane ponad trzydzieści lat temu [1988] „Cinema Paradiso” Giuseppe Tornatore, film o przyjaźni dziewięciolatka z małego miasteczka i kinooperatora z miejscowego kina oraz o fascynacji innym światem, który wyłaniał się z taśmy filmowej.
Katastrofa kolejowa i jej skutki
Mamy rok 1952. Sześcioletni chłopczyk imieniem Sammy (Mateo Zoryan) mieszka z rodzicami w New Jersey. Matka Mitzy (Michelle Williams) jest z zawodu pianistką, która zrezygnowała z kariery muzycznej, aby prowadzić dom i zajmować się dziećmi (Sammy ma jeszcze dwie młodsze siostry, a wkrótce na świat przyjdzie trzecia). Ojciec Burt (Paul Dano) jest inżynierem elektronikiem pracującym dla firm specjalizujących się w nowoczesnych technologiach. Częstym gościem w ich domu jest najbliższy przyjaciel i współpracownik Burta, Benny (Seth Rogen). Dzieci nazywają go „wujkiem”.
Pewnego wieczoru Mitzi i Burt zabierają małego Sammy’ego na „Największe widowisko świata”, nagrodzony dwoma Oscarami film o grupie cyrkowych artystów. Przy tej okazji oboje próbują wytłumaczyć chłopcu, na czym w ogóle polega film, a ich komplementarne wyjaśnienia unaoczniają nam, jak bardzo różnymi są ludźmi. Mitzy, artystyczna dusza, opisuje filmy jako „sny, których się nie zapomina”. Inżynier Burt przynudza o taśmie przesuwającej się z prędkością 24 klatek na sekundę.
Po wyjściu z kina Sammy wygląda na bardziej oszołomionego niż zachwyconego. Największe wrażenie robi na nim kończąca film scena spektakularnej katastrofy pociągu: gdy wkrótce potem dostanie w prezencie kolejkę niemal obsesyjnie próbuje ją odtworzyć. Ponieważ grozi to zniszczeniem zabawki, Bart daje mu małą kamerę filmową – niech dzieciak katastrofę zarejestruje, a potem ogląda sobie do woli. Takie są prapoczątki Spielberga i jego błyskotliwej kariery.
Rodzina przenosi się do Arizony. Sammy (teraz Gabriel LaBelle) dorasta i z coraz większym zapałem zaczyna kręcić filmy: horrory, westerny, filmy wojenne (podobna gatunkowa wszechstronność będzie cechowała także późniejszą twórczość Spielberga). Sceny tych amatorskich realizacji należą do najlepszych w filmie, są wdzięczne i zabawne, między innymi przez ubóstwo środków produkcyjnych (robiąc horror o mumiach małoletni twórca zużywa butelkę ketchupu oraz cały zapas papieru toaletowego w domu). Podczas ich kręcenia Sammy zdradza nie tylko talent inscenizacyjny, ale też znaczną pomysłowość (realizując western, nakłuwa taśmę, aby oddać błysk wystrzałów rewolwerowych). Warto w tym miejscu przypomnieć, że „dorosły” Spielberg też był zafascynowany efektami specjalnymi i z upodobaniem je stosował. I trudno oprzeć się refleksji, że zestaw genów, jaki otrzymał od rodziców, był w jego rzemieślniczym zawodzie bardzo przydatny, właściwie idealny: z jednej strony instynkt artystyczny, z drugiej – chłodne, racjonalne myślenie i techniczna inwencja.
Co zobaczyła kamera?
Ale te wszystkie inscenizowane produkcje będą miały znacznie mniejsze znaczenie niż dokument (coś w rodzaju o dekady późniejszego home video) o rodzinnej wycieczce do lasu. Atmosfera na biwaku jest wesoła, wszystko wydaje się w porządku, jednak montując film, Sammy odkrywa, że jego matkę i przyjaciela domu, Benniego, łączy coś więcej niż przyjaźń (przypomina to słynną scenę z „Powiększenia” Antonioniego, w której fotograf dostrzega na wywołanym zdjęciu zarys pistoletu). Jest to wstrząs tym silniejszy, że „na żywo” Sammy nic nie zauważył: gdy kręcił film, wydawało mu się, że uchwycił moment rodzinnego szczęścia, ale kamera opowiedziała mu zupełnie inną historię, wyłapała coś, czego nie powinna.
Jest to kluczowa scena „Fabelmanów”, nie tylko dlatego, że Sammy odkrywa w niej, co naprawdę dzieje się w jego domu. Ale dowiaduje się też, czym jest i czym może być film. Że może służyć do odkrywania prawdy, ale też być narzędziem do jej ukrywania, gdyż kompromitujące ujęcie zawsze można przecież wyciąć. Uczy się też, czym jest odpowiedzialność artystyczna: zadaje sobie pytanie, czy bolesną prawdę należy ujawnić, czy też zachować ją dla siebie w imię domowego spokoju.
I odkrywa również, że film może być samoistnym środkiem komunikacji. Nie chce donosić Bartowi na matkę, ale chce, aby matka „wiedziała, że wie”. Nie mówi jej jednak o tym wprost, w bezpośredniej rozmowie, tylko w milczeniu pokazuje film. „Patrz!”. Z dorosłym Spielbergiem jest podobnie. Z wielu źródeł wynika, że jest człowiekiem introwertycznym i raczej mało wylewnym: to, co chce powiedzieć, zawiera w filmach.
W przyszłości Sammy odkryje jeszcze inne korzyści z ich kręcenia. Dadzą mu poczucie władzy, a przynajmniej kontroli nad sytuacją – tym cenniejsze, im bardziej życie poza planem pogrąży się w chaosie. Odkryje, że dzięki filmowi można manipulować emocjami innych, imponować dziewczynom, zyskiwać przyjaciół i ośmieszać wrogów. Ale wszystko to są zyski wtórne – najważniejsze okazuje się to wczesne doświadczenie, gdy siedząc w swoim pokoju nad „stołem montażowym”, przejrzał tajemnicę swojej matki.
Praktyczny inżynier i kolorowy ptak
Jak wskazuje liczba mnoga w tytule filmu „Fabelmanowie” opowiadają nie tyle o małym Spielbergu, co o jego rodzinie. Nie o całej zresztą, w każdym razie nierównomiernie. Siostrom poświęca się niewiele miejsca: Sammy obsadza je w swoich amatorskich filmach, zresztą na ogół w drugoplanowych rolach (pasażerki dyliżansu w westernie), na co zresztą narzekają. Okażą z nim solidarność, gdy będzie miał problemy w liceum (o których później). Ale najważniejsi są matka i ojciec – zwłaszcza matka: są partie filmu, gdy jest właściwie jego główną bohaterką.
Ale zacznijmy od ojca. Bart jest wybitnie zdolnym inżynierem-naukowcem (bierze udział w pionierskich badaniach nad komputerami), bardzo też swojej pracy oddanym, właściwie pracoholikiem. Oglądając jego małżeńskie perypetie, zastanawiałem się, czy ten bardzo inteligentny człowiek nie domyślał się, że Mitzy romansuje z jego najlepszym przyjacielem. Film sugeruje, że raczej nie – może za bardzo był skupiony na swoich zawodowych zajęciach i żyjący w swoim świecie, a może „nie mieściło mu się to w głowie”?
Williams z kolei musi grać osobę, która gra: udaje, maskuje się, uśmiecha, nic nie pokazuje po sobie, tylko w przebłyskach odsłania prawdziwą twarz – słowem gra wbrew sobie rolę Szczęśliwej Pani Domu, a takie aktorstwo do kwadratu wymaga naprawdę dużych umiejętności. | Paweł Mossakowski
Co jednak znacznie ważniejsze, Bart jako człowiek praktycznego zawodu nie rozumie i nie wspiera marzeń Sammy’ego o byciu reżyserem. Traktuje pasję syna jako nieszkodliwie hobby i upiera się, aby w przyszłości robił coś pożytecznego i „prawdziwego” (takiego słowa właśnie używa). Mitzy przeciwnie, choć nie jest to zapewne jedyna przyczyna, dla której Sammy wydaje się mocniej związany z matką niż z ojcem. W przyszłości, opowiadając w wywiadach o rozwodzie rodziców, Spielberg był skłonny obciążać odpowiedzialnością głównie ojca – tu natomiast, mówiąc w uproszczeniu, wini raczej matkę. Ale też nie oddaje ojcu pełnej sprawiedliwości: wiadomo skądinąd, że swoją pierwszą pracę w filmie Spielberg otrzymał dzięki jego znajomościom. W „Fabelmanach” nie ma o tym słowa, Sammy dostaje ją wyłącznie dzięki swojemu uporowi, wytrwałości i determinacji – jak w szkolnej czytance.
O ile jednak Bart jest osobą raczej bezbarwną, matka jest kolorowym ptakiem, kobietą o skomplikowanej psychice. Rezygnacja z kariery artystycznej na rzecz obowiązków domowych nie przebiegła bezboleśnie: Mitzy czuje się niespełniona, uwięziona w przyziemnej egzystencji. To zaś prowokuje ją do zachowań nieobliczalnych, gdy na przykład pakuje dzieci do samochodu i jedzie z nimi, aby obejrzeć z bliska tornado. Ryzykowny romans z Bennym też wydaje się wyrazem głębszej frustracji życiowej, nie tylko uczuciowej.
„Fabelmanowie” są filmem, który, jak się wydaje, Spielberg musiał po prostu nakręcić – w celach właściwie terapeutycznych. Musiał wyrzucić z siebie tę rodzinną historię, te bolesne przeżycia, tę młodzieńczą traumę. I nie jest przypadkiem, że zrobił to dopiero teraz, po niedawnej śmierci rodziców. | Paweł Mossakowski
Aktorsko obie role są trudne, choć z różnych powodów. Dano gra człowieka bez właściwości i raczej nieciekawego, kogoś w rodzaju podstarzałego nerda – musi odnaleźć głębię w czymś, co wydaje się doskonale płaskie. Williams z kolei musi grać osobę, która gra: udaje, maskuje się, uśmiecha, nic nie pokazuje po sobie, tylko w przebłyskach odsłania prawdziwą twarz – słowem gra wbrew sobie rolę Szczęśliwej Pani Domu, a takie aktorstwo do kwadratu wymaga naprawdę dużych umiejętności. Oboje wykonawców poradziło sobie ze swoimi zadaniami, choć moim zdaniem – wypowiem teraz herezję – lepiej Dano. Williams – wiem, wiem, że jest poważną kandydatką do tegorocznego Oscara – ociera się o manierę i bywa denerwująca.
Samotny mały chłopiec
„Fabelmanowie” są filmem, który, jak się wydaje, Spielberg musiał po prostu nakręcić – w celach właściwie terapeutycznych. Musiał wyrzucić z siebie tę rodzinną historię, te bolesne przeżycia, tę młodzieńczą traumę. I nie jest przypadkiem, że zrobił to dopiero teraz, po niedawnej śmierci rodziców (matka reżysera zmarła w 2017 roku, ojciec w 2020). Film dotyka bowiem spraw bardzo osobistych, których być może nie życzyliby sobie oglądać na ekranie.
To, o czym Spielberg tutaj bezpośrednio opowiada, tkwiło w nim jednak od zawsze i wydobywało się na powierzchnię przy okazji kręcenia filmów, nawet tych pozornie czysto rozrywkowych. Postać samotnego małego chłopca przeżywającego rozstanie rodziców jest dość często spotykana w jego twórczości – najwyraźniej w „E.T.”. Nieobecni lub oddaleni ojcowie też się pojawiają, między innymi w jego kinowym debiucie „Sugarland Express”. Romans matki z przyjacielem ojca znajdziemy w znacznie późniejszym „Złap mnie, jeśli potrafisz”. W ogóle dla fanów reżysera – zwłaszcza takich, którzy pamiętają każdą scenę i każde ujęcie – film będzie prawdziwą gratką. Będą mogli zgadywać, jakie wydarzenia czy sytuacje znalazły już swoje odbicie w filmach ich reżyserskiego idola. Pod tym względem „Fabelmanowie” dostarczają dużo materiału porównawczego. Przerażenie dzieci upchanych do samochodu i wywiezionych przez Mitzy na spotkanie z tornadem przywołuje z pamięci jedną ze scen z „Parku Jurajskiego”. Scena z Mitzy wirującą w półprzezroczystej koszuli nocnej w świetle samochodowych reflektorów jest utrzymana w bardzo podobnej estetyce, co bodaj najsłynniejsza scena z „E.T.”. To tylko dwa przykłady, a jest ich na pewno więcej.
Być Żydem w Kalifornii
Jest jeszcze jeden aspekt tej historii, który Spielberg bardzo eksponuje – to żydowska tożsamość Fabelmanów. Już na samym początku rodzice Sammy’ego tłumaczą mu, dlaczego nie obchodzą świąt Bożego Narodzenia (ta „zazdrość o choinkę” jest zresztą częstym motywem we wspomnieniach polskich Żydów zmuszonych do opuszczenia kraju po Marcu ’68). Oglądamy potem rodzinną sprzeczkę podczas kolacji szabatowej, w której uczestniczy zrzędliwa babcia Sammy’ego: scena przywołuje z pamięci wczesne komedie Woody’ego Allena. Ale własną żydowskość Sammy odczuje później bardzo boleśnie, poprzez doświadczenie antysemityzmu.
Sammy zetknie się z nim jako nastolatek w liceum, w miasteczku w Kalifornii, dokąd Fabelmanowie po raz kolejny się przeprowadzą i gdzie wkrótce okaże się, że są jedyną żydowską rodziną w okolicy. Większość szkolnych kolegów Sammy’ego stanowią wyrośnięci i wysportowani blondyni (choć, jak to często bywa, główny prześladowca wysokim wzrostem nie grzeszy). Nie oszczędzają go: lżą, wyzywają, biją.
Żydowskie pochodzenie Sammy’ego okaże się jednak paradoksalnie jego towarzyskim atutem. Oto żarliwa młoda chrześcijanka imieniem Monica jest nim zafascynowana właśnie dlatego, że podobnie jak inny piękny mężczyzna, Jezus Chrystus, jest Żydem. Nie jest to najmądrzejsza osoba – na ścianie jej sypialni portret Chrystusa wisi pośród zdjęć aktorskich i piosenkarskich idoli – a cały ten wątek ma prześmiewczo-ironiczny charakter i w całości historii odgrywa marginalną rolę. „Fabelmanowie” opowiadają o miłości do kina, ewentualnie: do matki, a nie do niezbyt rozgarniętej siksy.
Zgrzyty w tonacji
Akcja „Fabelmanów” obejmuje lata 1952–1965 i – co uświadomiłem sobie dopiero po wyjściu z kina – rozgrywa się w pewnej historycznej próżni. Zmiany obyczajowe są odnotowywane, wygląd epoki odtworzony z pietyzmem i starannością, natomiast polityka jest tu praktycznie nieobecna. A przecież w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych działo się w Ameryce całkiem sporo – chociażby: kryzys kubański wywołujący paniczny lęk przed trzecią wojną światową czy zabójstwo prezydenta Kennedy’ego będące dla Amerykanów potężnym wstrząsem. Ale w filmie raczej nie znajdziemy śladów tych wydarzeń.
Nie czynię z tego zarzutu, po prostu odnotowuję fakt. Spielberg miał święte prawo wypreparować swoją rodzinną historię z szerszego kontekstu i skupić się na tym, co go naprawdę interesowało. A właściwie – co interesowało młodego Sammy’ego: dla ludzi w tym wieku polityka mogłaby nie istnieć.
Ale kilka zarzutów można by „Fabelmanom” postawić, nie zważając na to, że mają znakomitą prasę. Film jest generalnie za długi i wiele scen jest przeciągniętych. Sama historia jest dwutorowa – dramat rodzinny i przebudzenie artysty – i nie zawsze te dwa wątki splatają się tak inteligentnie jak w scenie na biwaku. Częściej rozchodzą, przez co narracja jest miejscami dość chaotyczna. Ale co najgorsze, opowieść jest cokolwiek niespójna w tonacji, zwłaszcza w momentach, gdy Spielberg chce zabarwić sceny humorem. Często wypada to siłowo, słychać zgrzyt.
Natomiast nie można mu zarzucić tego, czego właściwie można się było najbardziej obawiać – przesłodzenia i ckliwego sentymentalizmu. Relacja jest rzeczowa i powściągliwa, pozbawiona łatwej nostalgii. Być może dlatego, że jeśli popatrzyć na fakty, nie było to sielankowe dzieciństwo ani wesoła młodość – wprost przeciwnie.
Najlepsze w filmie są dwie epizodyczne sceny z udziałem postaci, które przelatują przez ekran jak meteor: pojawiają się, mówią swoje i znikają. Pierwszą z nich jest stryjeczny dziadek Sammy’ego, Boris (Judd Hirsch), artysta cyrkowy, który pewnego wieczoru przychodzi do jego pokoju i przekonuje, że jeśli odkryje się w sobie talent, trzeba go realizować bez względu na koszty. I że nie da się pogodzić uprawiania sztuki ze szczęśliwym życiem rodzinnym. Sammy sam to przeczuwa, widząc, co stało się z jego matką, która dokonała odwrotnego wyboru (choć warto zauważyć, że późniejsze życie Spielberga zaprzeczyło tak kategorycznej tezie).
Drugą jest legendarny twórca westernów John Ford (David Lynch), któremu Sammy składa wizytę w filmowym studio. Zapalenie cygara zajmie słynnemu reżyserowi mniej więcej tyle czasu, ile późniejsza rozmowa z aspirującym filmowcem, ale lekcja, jakiej mu udzieli, okaże się w przyszłości bardzo cenna. Spielberg korzystał z niej przez pół wieku, kręcąc znakomite filmy – tak rozrywkowe, jak i „dla dorosłych”, jak sam je określał. „Fabelmanów” bym jednak do najwybitniejszych jego dzieł nie zaliczył: to film bardzo ciekawy, ale mocno przeceniony.