W książce „Deep Secrets: Boys’ Friendships and the Crisis of Connection” – pozycji, która zainspirowała Lukasa Dhonta do zrealizowania „Blisko” – ceniona psycholożka Niobe Way zwraca uwagę na to, jak drastycznie zmienia się język (forma) opisu własnych uczuć i relacji u chłopców i młodych, dojrzewających mężczyzn. Dwunastoletni chłopiec bez większych ograniczeń będzie w stanie wyznać w rozmowie z psycholożką, że kocha swojego najbliższego przyjaciela. Że jest on dla niego bardzo ważny i nie wyobraża sobie bez niego świata. Już 4–5 lat później ten sam człowiek będzie jednak daleki od tej wylewności i serdeczności, którą cechowały się jego wcześniejsze wypowiedzi; trudno mu będzie swobodnie opowiadać o emocjach, jakimi darzy swoich najbliższych, w tym też swoich kumpli. Choć wchodzący w dorosłość młody mężczyzna marzy o bliskości, nie wyzna nigdy tego wprost. Według badań Niobe Way to właśnie owe – uwarunkowane społecznie i kulturowo – tłumienie swoich intymnych refleksji i uczuć jest odpowiedzialne za nagłe, niekontrolowane wybuchy agresji, a także problemy w budowaniu trwałych relacji nie tylko z nowo poznanymi osobami, lecz także z bliskimi.
Mam wrażenie, że podobna myśl połączyła Marcina Filipowicza i Łukasza M. Maciejewskiego, autorów scenariusza filmu „Braty”. W dużym skrócie, jest to nieoczywista filmowa refleksja o nieprzepracowaniu (dosłownie: „nieprzegadaniu”) ogromnej straty przez trójkę – bliskich, ale równocześnie dalekich sobie – mężczyzn. Jak wyznał w jednym z wywiadów Filipowicz: „Zbudowała się historia, która jest dla mnie o tym, że mężczyźni muszą ze sobą rozmawiać. O swoich emocjach, o swojej samotności”.
Nienazwany żal
Filip (Hubert Miłkowski) ma siedemnaście lat, fajną deskorolkę i pokłady niewyrażonego żalu, smutku. Chłopak ma też starszego brata Bartka (Sebastian Dela) i zupełnie nieobecnego mentalnie ojca (Cezary Łukaszewicz); w domu brakuje od kilku miesięcy mamy. Jak życie tej trójki wyglądało jeszcze za jej życia, możemy się jedynie domyślać. Być może było w tym świecie więcej ciepła i słońca, więcej wypowiedzianych na głos ważnych słów, życiowych lekcji. Jeśli wizualna chropowata faktura przestrzeni ma znacząco korespondować z pejzażem duszy głównych postaci, nie mamy wątpliwości, że są oni „wyprani z emocjonalnych odcieni”, zbudowani na silnych kontrastach, bezkompromisowych decyzjach. Biel albo czerń, prawo albo lewo, góra albo dół… W tej rzeczywistości jest się grubo ciosanym, a wszelkie subtelności można wyrazić jedynie skrycie, w samotności.
Każdy z protagonistów inaczej radzi sobie z żałobą i wywołaną przez nią pustką. Ojciec oddaje się narkotycznym transom, traci poczucie kontaktu z rzeczywistością (jest albo „zbyt obecny” albo „zupełnie nieobecny”). Mężczyzna traci też kontakt ze swoimi synami; przestaje być dla nich jakimkolwiek autorytetem, ostoją. Bartek skrywa swoją samotność i niezrozumienie za szczelnie skrojoną fasadą pozorów. Chłopak jawi się w swoim otoczeniu jako silny, sprytny, przebojowy. Takim również widzi go jego młodszy brat, Filip. Bartek nie ma żadnego problemu, aby skutecznie poderwać dziewczynę, wozić się po dzielni fajnym autem, mieć dobry towar na skręty, wzbudzać u innych chłopaczków z osiedla respekt swoją groźną postawą. Tymczasem najmłodszy z rodziny żyje tak, aby horyzont jego pragnień ograniczał się do tricku na deskorolce, który chłopak nieustannie – bez większego powodzenia, lecz uparcie – ćwiczy. Filip wydaje się stać „obok” tego wszystkiego – niezdecydowany i bezbronny. To przez duże – często przestraszone – oczy Filipa, przez jego pauzy i spojrzenia, filtrujemy rzeczywistość przez większość ekranowego czasu.
To, co wyróżnia i działa na korzyść debiutu Filipowicza, to rozbrajająca bezpośredniość i szczerość. Zdolność zajrzenia w kulisy rodzinnej – a w tym przypadku przede wszystkim męskiej – samotności. | Diana Dąbrowska
Narodzić się na nowo
Nowe polskie kino upodobało sobie historie o szeroko pojętym dorastaniu. Z tego rodzaju opowieściami mieliśmy do czynienia ostatnio zarówno w „Chlebie i soli” Damiana Kocura, „Słoniu” Kamila Krawczyckiego, „Piosenkach o miłości” Tomasza Habowskiego i „Ostatnim komersie” Dawida Nickela. Oficjalnie możemy określić te dzieła mianem debiutów, ale prawda jest taka, że ich twórcy nie zajęli się kinem wczoraj czy przedwczoraj. Budowali swoje profile artystyczne przez wiele lat, próbując sił i wrażliwości w krótszych formach. Ani tym filmom, ani „Bratom” nie sposób odmówić świeżości i swoistej „chęci poszukiwań”. Owa „chęć” rysuje się na wielu poziomach i to w zgodzie z paradygmatem tak zwanej opowieści rozwojowej [coming of age]. Bohaterowie muszą „narodzić się na nowo”, a uzyskanie przez nich sprawczości nie zawsze przebiega pokojowo. Wręcz przeciwnie; wiąże się załamaniem dotychczasowych fundamentów, spaleniem mostów, pożegnaniem się z częścią siebie. I w tym rozumieniu „Braty” jak najbardziej powracają do motywów dobrze nam znanych historii, wielokrotnie opowiedzianych przez kino – szczególnie światowe. W „Chlebie i soli” Damian Kocur pokazał nam, jak brzemienne są skutki społecznej bierności i przyzwolenia dla jakichkolwiek form przemocy. Główny bohater, Tymek, dysponuje na pozór wszystkimi narzędziami, aby przeciwstawić się wszelkim zachowaniom przemocowym i patologicznym, ale zastyga w zbiorowej pozie. Jak wiemy z filmu, przyjdzie mu za to zapłacić bardzo wysoką cenę. W „Bratach” to przejście w stronę własnej dojrzałej sprawczości wiąże się z zakończeniem przyzwolenia na wieczne „przykrywanie” spraw, zasypywanie ran. Podejmując swój ostateczny wybór, Filip nie tylko spojrzy prosto w oczy prawdzie, ale zmusi do tego akże całą swoją pokiereszowaną rodzinę.
Oddech nastoletnich wspomnień
To, co wyróżnia i działa na korzyść debiutu Filipowicza, to rozbrajająca bezpośredniość i szczerość. Zdolność zajrzenia w kulisy rodzinnej – a w tym przypadku przede wszystkim męskiej – samotności. Oddania trudności i rozterek emocjonalnych za sprawą utrzymanego w silnym reżimie estetycznym klimatu wizualnego. Jak trudno jest nam „tu i teraz” zrozumieć ciężar i ostateczność własnych decyzji? Jak złapać to, co bezpowrotnie i z każdą chwilą przemija? Wszystko to, co – zgodnie z myślą hip hopowego klasyka – „ulotne jak ulotka”? To niesamowite, że najnowsze polskie kino tak bardzo ucieka do sztywnej dramaturgii na rzecz opowiadania samym klimatem, impresjami. Najnowszym polskim debiutom bliżej do pierwszych filmów Janusza Morgensterna („Do widzenia, do jutra”) czy Kazimierza Kutza („Nikt nie woła”). Bliżej im do takiego sposobu powiadania, które ufa wrażliwości odbiorcy, zachęca go wręcz do zrewidowania swoich uczuć.
Choć fabuła „Bratów” osadzona jest we współczesności, niesposób tego filmu nie filtrować przez własne wspomnienia nastoletniego życia. U piszącej ten tekst jest to przełom lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Z jednej strony ploty na trzepakach, z drugiej zaś – nie zawsze legalnie pozyskana muzyka w formacie mp3. Mała gra na dużej komórce, ale też sporo obserwacji prosto z rzeczywistości, takich „z okna” albo „z ławki”. Analog i czający się za rogiem nowy, cyfrowy dekalog. Ekipie „Bratów” udało się zatrzymać ten filmowy czas właśnie w takim rozkroku, a wiele kadrów i sekwencji zachwyca powietrzem, beztroską (a niekiedy bezmyślną) wolnością.