0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > Maktub. Recenzja filmu...

Maktub. Recenzja filmu „Chleb i sól” w reżyserii Damiana Kocura

Maciej Kryński

Zjawiskowy debiut Damiana Kocura to połączenie twórczego podejścia Seana Bakera z socjologiczną refleksją Didiera Eribona – opowieść o przemocy, w którą wszyscy jesteśmy uwikłani.

Dziwnym zbiegiem okoliczności koleżanka z podstawówki, z którą nie miałem kontaktu od kilkunastu lat, napisała do mnie tuż po seansie „Chleba i soli” na festiwalu w Gdyni. Perspektywa spotkania po latach ze znajomymi z klasy, z których część nigdy nie wyprowadziła się z Siemiatycz, była znacznie odleglejsza niż dłuższa rozmowa z Jackiem Biesem, jednym z bohaterów filmu, na którego wpadłem przypadkiem na imprezie po pokazach.

Zapytałem, czy będzie można zobaczyć go w innych filmach. Odparł, że nie czuje się aktorem: podobnie jak brat, Tymoteusz Bies, w „Chlebie i soli” gra w dużej mierze samego siebie. Reżyser filmu, Damian Kocur, chodził z ich najstarszym bratem do szkoły i już wtedy bywał w ich domu. Scenariusz był bardzo ogólny, atmosfera na planie swobodna i koleżeńska, a wiele scen to efekt spontanicznych interakcji. Podobno Kocur kręci wyłącznie w ten sposób – niektórzy porównują go z Seanem Bakerem.

fot. Tomasz Woźniczka / Studio Munka SFP

Dwaj bracia są jak alternatywne warianty jednej biografii, niczym różni Witkowie Długoszowie z „Przypadku” Kieślowskiego. O ile jeden zdążył na pociąg wyjeżdżający ze Strzelec Opolskich do Warszawy, drugi – młodszy – potknął się na peronie i dał za wygraną.

Maciej Kryński

Dwa warianty jednej biografii

Początek „Chleba i soli” faktycznie przypomina „The Florida Project” i „Red Rocket” Bakera; w filmach tych amerykańską nędzę oglądamy z perspektywy – odpowiednio – trójki niesfornych dzieci oraz zdegradowanego gwiazdora porno. W filmie Kocura grupa dzieciaków udających starszych, niż naprawdę są, zaczepia siedzącego na przystanku chłopaka, prosząc go o szlugi. Wywiązuje się brzmiący na improwizowany dialog, chłopak częstuje dzieci papierosem, po czym na przystanek wjeżdża autobus. Wysiada z niego Tymek, który niczym Mikey Saber w „Red Rocket” wraca z wielkiego świata na stare śmieci w małej mieścinie. Różnica polega na tym, że dla Tymka to wakacje przed dwuletnim stypendium w Düsseldorfie, ponadto ktoś na niego czeka: wita go młodszy brat, Jacek.

fot. Tomasz Woźniczka / Studio Munka SFP

Dwaj bracia są jak alternatywne warianty jednej biografii, niczym różni Witkowie Długoszowie z „Przypadku” Kieślowskiego. O ile jeden zdążył na pociąg wyjeżdżający ze Strzelec Opolskich do Warszawy, drugi – młodszy – potknął się na peronie i dał za wygraną. Obaj z tym samym, zapewnionym przez rodziców startem, widzą swoją przyszłość inaczej. Tymek wyjeżdża, stawiając na dalszą edukację i karierę pianisty. Jacek zawalił egzamin na akademię muzyczną, szwenda się z dziewczyną i kolegami z osiedla, gra na konsoli. Pianino w ich mieszkaniu stoi nienastrojone.

Tymek nie potrafi tego zrozumieć ani się z tym pogodzić. Jego wakacje zmieniają się w misję sprowadzenia brata na właściwy kurs. Właściwy oznacza: zgodny z jego dyspozycjami, rodzinnymi aspiracjami, klasowym przeznaczeniem. Nic z tego nie zostanie nigdy wyartykułowane, ale rozumie się samo przez się. Nie po to rodzice inwestowali w wykształcenie synów na profesjonalnych muzyków i nie po to oni sami poświęcali dzieciństwo na żmudne ćwiczenia, żeby teraz roztrwonić to na rzecz jarania zioła, picia browarów i szlajania się z ludźmi, którzy nie mają innego wyboru.

 

Powrót do Reims?

Tymek dołącza do lokalnej ekipy, spotyka szkolną miłość. Mimo że tagline na plakacie filmu głosi: „Ostatnie takie lato”, wakacyjna beztroska od początku sprawia wrażenie na siłę utrzymywanego pozoru.

Jego przyjazd na stare śmieci przypominałby pewnie opisany przez Didiera Eribona powrót do rodzinnego Reims, gdyby ten odważył się na niego kilkadziesiąt lat wcześniej. Choć Tymek raczej nie patrzy na świat tymi samymi kategoriami co francuski pisarz, możliwe, że w podobny sposób nie odnajduje się już w społeczności małomiasteczkowego proletariatu. Wśród dawnych znajomych, którzy nie poszli na studia, czuje się wyraźnie skrępowany. Wciąż nosi czapkę, je kebaby i mówi ze śląskim akcentem (czy na studiach starał się go pozbyć jak Eribon i Saber?), przynajmniej jedną nogą jest już jednak zupełnie gdzie indziej. „Widziałem cię w telewizji” – chwali go Dave, kolega z osiedla.

Może wydawać się, że muzyka znosi bariery i zaciera różnice: można przeżywać ją wspólnie – jak chociażby wtedy, gdy Tymek daje koncert w dużym pokoju dla ujaranego audytorium, by po chwili przy pianinie zastąpił go Jacek improwizujący prostą pętlę pod beatbox i freestyle swoich ziomków. W obsadzie na dwóch pianistów przypada zresztą dwóch autentycznych raperów, Intruz i TPS. 

fot. Tomasz Woźniczka / Studio Munka SFP

 

Tyle że to właśnie muzyka stanowi o przynależności do różnych światów. Do tego, w którym umie się wiązać muchę, chodzi się w koszuli, mówi w obcych językach i tego, w którym próbuje się opanować ich podstawy, żeby jakoś porozumieć się na saksach w Norwegii.

W „Powrocie do Reims” Eribon wspomina, że to w kontakcie z muzyką klasowa dystynkcja dawała mu o sobie znać najboleśniej. „Lekcje muzyki były najbardziej podstępnym, ale i najbardziej brutalnym testem obycia bądź nie z tym, co nazywamy kulturą, oczywistego związku z nią lub obcości wobec niej: nauczyciel przynosił płyty i kazał nam wysłuchiwać bez końca fragmentów dzieł; o ile uczniowie z burżuazyjnych domów robili pełne zadumy miny, o tyle ci z klasy ludowej wymieniali po cichu idiotyczne uwagi albo nie mogli się powstrzymać od głośnych komentarzy i parskania śmiechem. Wszystko się zatem sprzysięga, żeby uczniom nieskorym ugiąć się przed społecznym nakazem wpoić poczucie nieprzystosowania i obcości” [1].

Ciało i przemoc

Ale w Strzelcach Opolskich to Tymek czuje się wyobcowany. Nie wiadomo, czy to kwestia wyłącznie społecznego statusu, naturalnego introwertyzmu, czy może także wypieranej seksualności. „A to prawda? Że Chopin był pedałem?” – rzuca na odchodne Nikola rozczarowana biernością Tymka, gdy znaleźli się w jego mieszkaniu tylko we dwoje. Kilka innych momentów filmu sugeruje możliwość odczytania w tej scenie niejako sygnału ukrywanej homoseksualności bohatera – co jeszcze bardziej zbliżyłoby go do Eribona i dodało kolejny motyw do jego „ucieczki” do Warszawy – ale sprawa nie jest chyba tak jednoznaczna.

Kiedy Tymek wyjechał na studia, Nikola dołączyła do ojca na emigracji, dopiero niedawno wróciła i napisała maturę. Od Tymka różni ją także charakter. Jest bezpośrednia, pewna siebie, wulgarna. Gdy chłopcy ślęczeli nad pięciolinią, ona biegała po podwórku, na którym słabość najczęściej prowokuje agresję, a przemoc to odruchowa reakcja na inność. Być może ciało Tymka lepiej niż on sam rozpoznaje nieadekwatność tej relacji. Nieświadomie wyczuwa, że byłby to swego rodzaju mezalians.

Z cielesności bohatera da się zresztą wyczytać więcej niż z jego słów. Gdy tylko wysiada z autobusu, w oczy rzuca się to, jak bardzo się garbi. To nie sylwetka człowieka, który niedawno wygrał prestiżowy konkurs pianistyczny, lecz kogoś, na kim doświadczenia przemocy wymusiły permanentną postawę obronną. W otoczeniu kumpli i koleżanek jego ciało wydaje się napięte i czujne, jakby ciągle spodziewało się zagrożenia. Rzucane dokoła spojrzenia na nikim nie zatrzymują się dłużej, zapewne z obawy przed prowokującą mocą patrzenia. Wymuszony uśmiech nieporadnie ukrywa dyskomfort.

fot. Tomasz Woźniczka / Studio Munka SFP

W obliczu sceny fizycznej przemocy, która rozgrywa się w nocnym autobusie, to ciało popada w paraliż. Podobnie dzieje się z kamerą, która pozostaje nieruchomo, w pełnym planie przygląda się sytuacji, która chyba każdemu wyda się niepokojąco znajoma, przywołując wspomnienia, gdy samemu odwracało się wzrok – jako świadek czy ofiara. 

Filmowy mainstream wciąż karmi nas narracjami o oprawcach i ofiarach. […] „Chleb i sól” obrazuje dynamikę tych ról, ujawniając przy okazji wstydliwy fakt, że dotychczasowe ofiary prędzej zjednoczą się z oprawcami przeciwko innym ofiarom, niż wspólnie z nimi dadzą odpór przemocy.

Maciej Kryński

Być może, wdając się w bójkę, Tymek ryzykowałby więcej niż inni, o czym przypomina jego zawahanie w innej scenie – kiedy odruchowo patrzy na dłonie przed uderzeniem w maszynę do pomiaru siły ciosu. Jego ciało zdaje się zatracać w swobodnej ekspresji, jedynie wtedy, gdy palce Tymka dotykają klawiatury instrumentu. Być może zawodowy aktor nie byłby w stanie oddać takiej metamorfozy – to zasługa metody reżyserskiej Kocura. 

Nie znaczy to bynajmniej, że pianino otacza strefa wolna od przemocy. To przy nim odbywa się coś w rodzaju minirekonstrukcji „Whiplasha” Damiena Chazelle’a [2014], kiedy Tymek psychicznie znęca się nad małym chłopcem. Robi to nie do końca świadomie, nie znając innego podejścia do grania niż ambicjonalne, innej dydaktyki niż przemocowa. 

Ofiary i oprawcy

Filmowy mainstream wciąż karmi nas narracjami o oprawcach i ofiarach. W popularnych fantazjach skrzywdzeni zachowują moralną nieskazitelność, reakcja na opresję jest czymś naturalnym, a ostateczny triumf prześladowanych to tylko kwestia solidarności, odwagi i sprytu. „Chleb i sól” obrazuje dynamikę tych ról, ujawniając przy okazji wstydliwy fakt, że dotychczasowe ofiary prędzej zjednoczą się z oprawcami przeciwko innym ofiarom, niż wspólnie z nimi dadzą odpór przemocy.

fot. Tomasz Woźniczka / Studio Munka SFP

Przemoc, swoją drogą, okazuje się tu przyjmować różne formy i wcale nie jest przypisana dla konkretnych środowisk. Przemoc najniższych warstw jest z reguły najmniej wysublimowana, najbardziej namacalna. Ale istnieje też chociażby przemoc wpisana w system edukacji, który – jak wskazuje Eribon – premiuje jednych, innych wyrzucając poza nawias. Albo ta, która wybrzmiewa w pytaniu, jakie Tymek zadaje jednej z bohaterek: „Kim się jest po takiej szkole sportowej? Wuefistą?”.

Maktub – arabskie słowo, które podsuwa bohaterowi jeden z pracowników lokalnego kebabu, ma znaczyć „to było pisane”. W kontekście spirali przemocy i rosnącego napięcia łatwo odczytywać je jako fatalistyczną zapowiedź tragicznego finału filmu. Równie dobrze jednak może się w nim streścić nieubłagany mechanizm społecznej reprodukcji, który jednej z postaci pisze los wuefistki, inną skazuje na emigrację, zaś kolejnej daje niewielkie szanse na własny biznes.

fot. Tomasz Woźniczka / Studio Munka SFP

Tymczasem prawdziwy Jacek stał obok mnie w gdyńskim hotelu. Cały i zdrowy opowiadał, że w rzeczywistości został – cóż za niespodzianka – pianistą, tak jak brat, który faktycznie wygrywa konkursy. Po chwili rozeszliśmy się, każdy do swoich znajomych – redaktorów, muzyków, filmowców. Koleżance z podstawówki, która zapraszała mnie na klasowe spotkanie po latach, grzecznie odmówiłem. Na mój powrót było jeszcze trochę za wcześnie.

Cytat za:

[1] Didier Eribon, „Powrót do Reims”, tłum. Maryna Ochab, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2019, s. 125 (ebook).

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 735

(6/2023)
7 lutego 2023

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj