Burzliwy w całej rozciągłości rok 2023 dobiega końca, a wraz z nim rozwiewa się wiele iluzji, które jeszcze mogliśmy mieć na temat współczesnych mediów. Po zakończeniu dwóch historycznych strajków w Stanach Zjednoczonych: protestów Amerykańskiej Gildii Scenarzystów (WGA) i Gildii Aktorów (SAG-AFTRA), które trwały odpowiednio 148 i 118 dni, wyszło szydło z worka. Niesamowity świat streamingu i jego nieustający wzrost okazał się iluzją, utrzymywaną na barkach przepracowanych scenarzystów i niedopłacanych aktorów. Słuchając tego, co wypowiadali na głos David Zaslav (CEO Warner Bros. Discovery) czy Bob Iger (CEO The Walt Disney Company) , kreując się na ofiary chciwych i niewdzięcznych twórców, można było zatęsknić za dawnymi stereotypami szefów studiów filmowych. Mogliśmy sobie ich wyobrażać jako kreskówkowe czarne charaktery z cygarem w dłoni, ale im przynajmniej w jakimś stopniu zależało na dobrych produkcjach. Dla obecnych włodarzy medialnych konglomeratów, wywodzących się ze świata technologii i posługujących się korporacyjnym językiem postaci z „Sukcesji”, liczą się już tylko ulgi podatkowe. Dlatego tak łatwo potrafią skreślić wysiłek tysięcy ludzi i kasować niemal gotowe dzieła.
Obecnie seriale powstają szybko, żyją krótko i łatwo znikają między zakładkami interfejsów serwisów streamingowych. Co z tego, że powstają dzieła odważne i niezależne, które nigdy wcześniej nie miałyby szansy powstać, skoro prawie nikt ich nie ogląda? | Karol Kućmierz
To, jak konsekwencje strajków i związanych z nimi opóźnień przełożą się na liczbę premier, odczujemy w pełni dopiero w ciągu najbliższych kilku lat, ale już w tym roku dało się zauważyć pewien chaos i przypadkowość w kalendarzu premier. Przełożono nawet rozdanie telewizyjnych nagród Emmy. Dołóżmy do tego zakończenia tak wpływowych seriali jak „Sukcesja” [2018–2023, HBO], „Barry” [2018–2023, HBO] czy „The Crown” [2016–2023, Netflix]. Trudno nie pogrążyć się w atmosferze schyłkowości. Zresztą wielu twórców zaczyna mówić coraz głośniej o tym, że należałoby trochę zwolnić tempo produkcji, spędzić nieco więcej czasu na ich rozwijaniu, zamiast nieustannie gonić za wzrostem i subskrybentami, którzy także powoli mają dość. Obecnie seriale powstają szybko, żyją krótko i łatwo znikają między zakładkami interfejsów serwisów streamingowych. Co z tego, że powstają dzieła odważne i niezależne, które nigdy wcześniej nie miałyby szansy powstać, skoro prawie nikt ich nie ogląda? Serialowe hity, przyciągające dużą publiczność na przestrzeni lat, pojawiają się coraz rzadziej.
Wystarczy obejrzeć ten skecz „Saturday Night Live” z Pedro Pascalem, żeby sobie uświadomić, jak wiele produkcji, często z wybitnymi aktorami, zostaje przegapionych, a spora część z nich brzmi jak coś wymyślonego na potrzeby komediowe. Trudno też nie odczuwać zmęczenia materiału, kiedy kolejne propozycje z dominujących fikcyjnych uniwersów są tak rozczarowujące jak „Ahsoka” [2023–, Disney+] czy drugi sezon „Lokiego” [2021–, Disney+]. Strajkujący scenarzyści i aktorzy jak na razie skutecznie bronią się przed zbyt inwazyjnymi planami dotyczącymi potencjalnych narzędzi AI (podobnie zresztą jak bohaterka serialu „Pani Davis” [2023, Peacock], gdzie podjęto już ten temat), ale nietrudno już wyobrazić sobie świat, w którym będą one wszechobecne. Tylko czy będziemy chcieli w nim żyć i oglądać seriale?
Oczywiście, i na całe szczęście, powstają wciąż tytuły, które potrafią nas wytrącić z intelektualnego stuporu, zachwycić wizualnie czy zwyczajnie zaskoczyć. Jedna z najciekawszych produkcji tego roku pojawiła się nawet na sam jego koniec. „The Curse” [2023–, Showtime], czyli współpraca pomiędzy studiem A24, Nathanem Fielderem, Emmą Stone oraz Bennym Safdiem, zakończy się dopiero w połowie stycznia, ale już widać, że to serial, o którym będzie się długo dyskutować i analizować go ze wszystkich stron.
Poniższa dziesiątka to subiektywny wybór seriali, które w tym roku były najbardziej ludzkie – stoją za nimi twórcy ze specyficznym gustem, wizją, punktem widzenia i wrażliwością, a ich dzieła nie dają się łatwo wpisać w żaden algorytm.
-
„I’m a Virgo” – sezon 1 [Amazon Prime Video]
Serial Bootsa Rileya, reżysera głośnego filmu „Sorry to Bother You” [2018], to prawdziwy worek obfitości. Już szalony wyjściowy koncept – czterometrowy czarny nastolatek Cootie (Jharrel Jerome) dorasta w Oakland, które wygląda jak kapitalistyczna dystopia rodem z komiksu – może przyprawić o zawrót głowy, a to dopiero początek. Riley proponuje widzom jedyną w swoim rodzaju wizję estetyczną, która łączy analogowe efekty specjalne (wymuszona perspektywa, miniatury, marionetki) z popkulturową erudycją. Na poziomie treści mamy do czynienia z ostrą krytyką kapitalizmu, konsumpcjonizmu, relacji rasowych w Ameryce oraz narracji o wybrańcach. Nie brakuje tu jednak ogromnej czułości wobec poszczególnych bohaterów, zagubionych w tym nieprzyjaznym świecie, a także dziwacznego, mocno abstrakcyjnego humoru i motywów klasycznych dla opowieści o wchodzeniu w dorosłość. Nie wszystkie wątki i idee zawarte w serialu układają się w spójną całość, ale „I’m a Virgo” to tak ogromna dawka niepohamowanej oryginalności i kreatywności, że trudno się po niej otrząsnąć.
-
„Nasza bandera znaczy śmierć” – sezon 2 [HBO Max]
„Nasza bandera znaczy śmierć” to serial o wyjątkowej tonacji, łączącej radosny historyczny fanfik, humor oparty na sprzecznych charakterach rozbudowanej obsady (ze znakomitymi Rhysem Darbym jako Stede’em Bonnetem i Taiką Waititi jako Czarnobrodym na czele) oraz domieszkę akcji. Drugi sezon komediowego serialu o niekanonicznych przygodach historycznych piratów przynosi dalszą krystalizację tego, co w nim najlepsze. Żarty trafiają mocniej, bo znamy już dobrze poszczególnych bohaterów, sekwencje akcji są coraz bardziej wyrafinowane, szczególnie jak na sitcom o niewielkim budżecie, a queerowe (i nie tylko) wątki romantyczne są pełne emocjonalnych kulminacji. Dodajmy do tego niezwykle wzruszające wykorzystanie piosenki Kate Bush „This Woman’s Work” i mamy prawdziwą perełkę.
-
„Wspaniała pani Maisel” – sezon 5 [Amazon Prime Video]
Po nie do końca spełnionym czwartym sezonie, „Wspaniała pani Maisel” powraca w finałowej odsłonie, będącej doskonałym zakończeniem całego serialu. Scenarzystka Amy Sherman-Palladino dysponuje jedynym w swoim rodzaju głosem, którym obdarza szereg fantastycznie zrealizowanych postaci, rozmawiających ze sobą w dynamicznym stylu przywodzącym na myśl klasyczne screwball comedies. Liczą się tu rytm, melodia i język, zawsze wycyzelowane do najmniejszego akcentu. Ostatni sezon historii Miriam Maisel, stand-uperki, która próbuje się przebić i zrobić karierę w Nowym Jorku lat pięćdziesiątych, wykorzystuje dość odważną strukturę narracyjną, która jednocześnie zmierza do wyczekiwanego punktu zwrotnego i wybiega daleko w przyszłość. Efekt jest niezwykle satysfakcjonujący, a każda godzina z tymi bohaterami, dyskutującymi bez końca wśród niezwykle drogiej scenografii, to czysta przyjemność.
-
„Poker Face” – sezon 1 [Peacock, SkyShowtime]
Rian Johnson przywraca serialom radość z klasycznej narracyjnej formuły. Jego najnowszy projekt, „Poker Face” z niezastąpioną Natashą Lyonne, to wariacja na temat legendarnego „Columbo” [1968–2003, NBC, ABC], osadzona we współczesnych Stanach Zjednoczonych i z główną bohaterką, która wyczuwa kłamstwo nosem. Struktura każdego odcinka to howdunnit, czyli w odróżnieniu od whodunnit, wiemy, kto zabił, tylko obserwujemy, w jaki sposób bohaterka rozwiązuje zagadkę po nitce do kłębka. W efekcie dostajemy podróż po różnych zakamarkach Ameryki z charyzmatyczną Charlie jako przewodniczką, rozwiązującą mniej lub bardziej skomplikowane sprawy. Niektóre odcinki ocierają się o doskonałość (szczególnie te, w których osobiście maczał palce Rian Johnson), inne intrygują ciekawymi konceptami (epizod będący hołdem dla animatora Phila Tippetta), a całość utrzymuje solidny poziom i zawsze możemy liczyć na świetnych aktorów w pierwszoplanowych lub epizodycznych rolach. Co najważniejsze, „Poker Face” udowadnia, że można zrobić świetny serial, w którym dążenie do jak najciekawszej realizacji znanej formuły pozostaje główną atrakcją, przez co forma odcinka jako takiego znajduje się w centrum uwagi widza.
-
„Scott Pilgrim Takes Off” – sezon 1 [Netflix]
Pozornie nostalgiczny powrót do świata kultowego komiksu Bryana Lee O’Malleya i jego filmowej adaptacji („Scott Pilgrim vs. the World” [2010, reż. Edgar Wright]; w serialu pojawiają się głosy całej obsady tego filmu) okazuje się oskarżeniem bezrefleksyjnego patrzenia wstecz. To opowieść o dojrzewaniu, odpuszczaniu pewnych bitew oraz dawaniu sobie i innym drugiej szansy. Anime „Scott Pilgrim Takes Off” oddaje sprawiedliwość całej galerii postaci, które w oryginale i filmie były na dalszych planach; na pewne wydarzenia i relacje spogląda się tu z zupełnie nowej perspektywy. I tak Ramona Flowers (Mary Elizabeth Winstead), znana jako obiekt westchnień tytułowego Scotta Pilgrima, staje się główną bohaterką. Zyskuje własny punkt widzenia, motywację i samoświadomość. Podobnie dzieje się z kilkoma innymi postaciami, które mają okazję pokazać swoją wielowymiarowość. Jednocześnie anime podtrzymuje i rozwija brawurowy synkretyczny styl znany z komiksu i filmu. O ile adaptacja filmowa wprowadzała elementy komiksów i gier do języka kina, to anime z kolei gra elementami estetyki filmowej w animacji, co prowadzi do genialnych zderzeń formy (takich jak w niesamowitym odcinku trzecim). Jeżeli już mają powstawać kolejne wersje znanych tytułów, to w taki sposób, w jaki zrobili to twórcy „Scott Pilgrim Takes Off”.
https://www.youtube.com/watch?v=AFPIMHBzGDs
- „Beef” – sezon 1 [Netflix]
„Beef” Lee Sung Jina to serial, który jak żaden inny odzwierciedla otaczający nas zeitgeist. Opowieść o drobnej sprzeczce parkingowej, urastającej z czasem do rangi problemu pochłaniającego większość aspektów życia dwójki głównych bohaterów, może posłużyć za metaforę wielu zjawisk. Serial pokazuje jednak, że takie konflikty nigdy nie są proste i jednoznaczne. Rolę odgrywają tutaj rozmaite czynniki: nierówności ekonomiczne, rasa, klasa, kultura, rodzina, przywileje, klimat społeczny, resentymenty, stereotypy i wyobrażenia. Siła „Beef” polega na głębokim zanurzeniu w tym tyglu skomplikowanych zależności i pozostawienie widzowi przestrzeni na własne interpretacje. Jednocześnie mamy do czynienia ze specyficznym wycinkiem świata, w którym każdy detal ma znaczenie, co widać w dopracowanym scenariuszu, scenografii, precyzyjnej reżyserii oraz wspaniałej grze aktorskiej Stevena Yeuna i Ali Wong. To jeden z najlepszych duetów ekranowych tego roku.
-
„Sukcesja” – sezon 4 [HBO Max]
„Sukcesja” Jesse’ego Armstronga to jeden z niewielu seriali, które stały się klasykami jeszcze zanim dobiegły końca. To tytuł, który od samego początku miał w swoim DNA ten nieokreślony pierwiastek charakterystyczny dla ikonicznych produkcji HBO i z czasem tylko to potwierdzał. Ostatni, finałowy sezon, nie zawiera ani jednej fałszywej nuty, podczas gdy wszystkie narracyjne i charakterologiczne zapadki lądują we właściwych miejscach. Chociaż pewne wydarzenia były nieuniknione, twórcy „Sukcesji” po raz kolejny doskonalą swój najlepszy ruch – sprawiają, że jako widzowie mamy wrażenie, że jesteśmy razem z bohaterami tu i teraz, w czasie rzeczywistym, a reakcje postaci na to, co się dzieje, są autentyczne. To zawężenie czasu, miejsca i akcji, w połączeniu z jedyną w swoim rodzaju obsadą i formą serialu, ewokującą dokumentalną spontaniczność, działa za każdym razem, a w ostatnim sezonie tym mocniej, że odczuwamy nieuchronność końca. „Sukcesja” zapewnia sobie miejsce w panteonie najlepszych seriali HBO, pozostawiając nas w niepewności, czy to aby nie koniec pewnej ery.
-
„Barry” – sezon 4 [HBO Max]
Oglądanie czterech sezonów „Barry’ego” to fascynująca metaopowieść, w której obserwujemy narodziny Billa Hadera jako reżysera. Ten genialny komediowy aktor i mistrz impresji z „Saturday Night Live” znalazł w „Barrym” przestrzeń na niemal wykładniczy rozwój swoich filmowych talentów. W czwartym sezonie opowieści o tytułowym profesjonalnym zabójcy, który postanowił zostać aktorem, jesteśmy tak daleko od pierwotnych założeń serialu i jego pierwszych odcinków, jak tylko się da. W międzyczasie Bill Hader wielokrotnie pokazał, że dysponuje niesamowitą intuicją i pomysłowością w reżyserowaniu widowiskowych sekwencji akcji oraz ogromną filmową erudycją. Finałowa odsłona „Barry’ego” miejscami przywodzi na myśl nawet kino Davida Lyncha, a estetyka serialu dryfuje coraz bardziej w kierunku mroku, horroru i surrealizmu. Każdy odcinek tego sezonu przynosi niespodzianki narracyjne i audiowizualne, które miejscami mogą wręcz szokować, a wszystko zmierza do przewrotnego, gorzkiego zakończenia, dialogującego raczej z „Taksówkarzem” [1976, reż. Martin Scorsese] niż z innymi komediodramatami HBO. Finał „Barry’ego” nie został jeszcze należycie doceniony w cieniu głośnej „Sukcesji”, ale być może za kilka lat serial Billa Hadera dorobi się kultowego statusu – z pewnością na to zasługuje.
-
„Reservation Dogs” – sezon 3 [FX, Disney+]
Serial Sterlina Harjo to jeden z najpiękniejszych portretów żałoby i wnikliwa opowieść o fundamentalnym znaczeniu wspólnoty. Historia grupy nastolatków, mieszkających w rezerwacie w Oklahomie, stanowi doskonały punkt wyjścia, który pozwolił twórcom „Reservation Dogs” na zgłębienie wielu aspektów życia współczesnych rdzennych Amerykanów. To subtelna komedia, w razie potrzeby odpowiednio dramatyczna, ale żadne etykiety nie mają tu większego znaczenia. „Reservation Dogs” nie wpisuje się bowiem w klasyczną narrację, według której zazwyczaj pisze się o produkcjach telewizyjnych. Owszem, serial Sterlina Harjo stawał się lepszy z każdym kolejnym sezonem, a trzeci i ostatni to wzruszająca kulminacja tej artystycznej drogi, ale chodzi tutaj o coś więcej. To dzieło, które rozwijało się w kilku kierunkach równocześnie, sięgając w przeszłość, żeby rozjaśnić teraźniejszość. Historie o nastolatkach były równie ważne, jak historie pokolenia ich rodziców i dziadków. Niemal każdy z bohaterów znalazł się w którymś momencie na pierwszym planie, ponieważ każdy z nich ma swoją istotną perspektywę i własną mądrość do przekazania. W rezultacie powstała polifoniczna opowieść o wspólnocie ponad pokoleniami, o cykliczności, o przekazywaniu tradycji i radzeniu sobie ze stratą. Każdy odcinek ostatniego sezonu „Reservation Dogs” stanowi dumne świadectwo wyjątkowości tego małego, niedocenianego serialu.
-
„The Bear” – sezon 2 [FX, Disney+]
„The Bear” to serial, który ma w sobie tyle życia, że mógłby nim obdzielić wiele innych opowieści. Pierwszy sezon doskonale pokazywał, jak stresująca i przytłaczająca może być codzienna praca w gastronomii. W drugiej odsłonie, narracja rozgałęzia się na miniatury dotyczące poszczególnych bohaterów i daje nam większy wgląd w ich wewnętrzne światy. Carmy (Jeremy Allen White), Sydney (Ayo Edebiri) i Richie (Ebon Moss-Bachrach) przygotowują się do otwarcia nowej restauracji, co daje im pole do nowych marzeń, a także do introspekcji. Drugi sezon stara się odpowiedzieć na fundamentalne pytanie – czy warto? Czy warto starać się ponad siły, być ambitnym, dążyć do czegoś być może nieosiągalnego? Odpowiedzi oczywiście nie są jednoznaczne. Serial pokazuje, że wszystko ma swój koszt, ale także, że istnieją pewne rzeczy, takie jak wspólnota i poświęcenie dla dobra innych, które pozostają bezcenne. Forma tego sezonu „The Bear” odzwierciedla jego warstwę fabularną – podobnie jak jego bohaterowie, twórcy poszukują i eksperymentują, przedstawiając nam odcinki o różnej strukturze. Większość z nich jest wspaniałych, jak trzymające w napięciu otwarcie restauracji w finale, mrożąca krew w żyłach retrospekcja ze Świąt Bożego Narodzenia u rodziny Carmy’ego czy medytacyjny staż Richiego w prestiżowej restauracji. „The Bear” to serial, w którym najbardziej spektakularne momenty są niepozorne. Carmy i Sydney wspólnie wyrównujący nogi chybotliwego stolika. Syd przygotowująca prosty omlet dla ciężarnej Sugar, siostry Carmy’ego. Richie znajdujący radość i sens w skromnej, uważnej pracy. To właśnie w tych prostych, ludzkich momentach, małych aktach dobroci, w których bohaterowie odsłaniają swoją wrażliwość, tkwi wielkość „The Bear”, najlepszego serialu tego roku.