„The Old Oak”, ostatnia część (po „Ja, Daniel Blake” [2016] i „Nie ma nas w domu” [2019]) trylogii Kena Loacha, wydaje się filmem bardzo typowym dla brytyjskiego reżysera, choć pojawia się w nim też pewna istotna nowość, o której napiszę później. Jego akcja rozgrywa się w 2016 roku w zubożałym, niegdyś stojącym górnictwem miasteczku północno-wschodniej Anglii. Upadek jest naprawdę głęboki. Panuje bieda, bezrobocie i nastrój beznadziei, po pochyłych ulicach z szarymi szeregowcami hula wiatr. A ponieważ większość instytucji publicznych została zamknięta, centrum życia towarzyskiego – a właściwie wszelkiego życia – stanowi pub „The Old Oak”.
Przyjaźń bez podtekstów
Pewnego dnia do miasteczka przyjeżdża autokar z uchodźcami z ogarniętej wojną Syrii. Są to głównie kobiety, gromadka dzieci oraz kilku starszych mężczyzn. I choć nie stanowią oni konkurencji na rynku pracy (której i tak nie ma) reakcja mieszkańców jest zdecydowanie wroga. Jedynym człowiekiem, który broni przybyszów przed agresywnym tłumem, jest właściciel wspomnianego pubu, Thomas „TJ” Ballantyne (Dave Turner).
W chwilę potem dochodzi do nieprzyjemnego incydentu. Jedna z uchodźczyń, młoda dziewczyna Yara (Ebla Mari), dokumentuje swoim Nikonem sceny tego „powitania”. Jeden z oblegających autokar mężczyzn dostrzega to, rzuca się na nią, dochodzi do szamotaniny, w trakcie której cenny – także ze względów sentymentalnych – aparat zostaje uszkodzony. Dziewczyna zwraca się do TJ-a o pomoc w znalezieniu sprawcy, ten się wykręca… co nie przeszkadza w późniejszym zawiązaniu się między nimi autentycznej, głębokiej przyjaźni.
Owa przyjaźń stanowi najlepszy i najciekawszy wątek filmu. Zarówno Yara, jak i TJ są ludźmi samotnymi, nieszczęśliwymi, mocno poturbowanymi przez los. Yara straciła ojczyznę, jest skazana na tułaczkę po nieprzyjaznym kraju, jej ukochany ojciec zaginął bez wieści i przypuszczalnie nie żyje. TJ-a z kolei opuściła żona, nie ma kontaktu z synem, w przeszłości chciał popełnić samobójstwo. To, co rodzi się między nimi, przypomina relację między ojcem a córką i pozbawione jest podtekstów erotycznych. Warto zwrócić uwagę, że podobny charakter miała też męsko-damska relacja w niedawnym „Ja, Daniel Blake”. Tytułowy bohater filmu, walczący z biurokracją o rentę zdrowotną, podczas jednej z wizyt w iście kafkowskim urzędzie poznawał samotną matkę z dwójką dzieci. Wbrew oczekiwaniom spotkanie nie skończyło się romansem (który skądinąd byłby znacznie bardziej prawdopodobny niż w przypadku TJ-a i Yary) i ich znajomość pozostała platoniczna – nie kochali się, ale wspierali. Z wiekiem Loach zdaje się coraz bardziej doceniać bezinteresowną przyjaźń między mężczyzną i kobietą.
Magia miejsca czyli pub i jego zaplecze
Tymczasem uchodźcy próbują zorganizować sobie codzienne życie. Pomaga im prowadząca lokalną organizację charytatywną Laura (Claire Rodgerson), przekazując używane meble, ubrania i zabawki – co oczywiście niezbyt podoba się zubożałym mieszkańcom miasteczka. Ich najbardziej radykalną reprezentację stanowi grupa stałych klientów pubu TJ-a. To sfrustrowani i rozgoryczeni życiem mężczyźni (plus kobieta), którzy zbierają się codziennie przy „pincie” piwa, aby ponarzekać na los, powspominać „stare, dobre czasy”, a teraz jeszcze komentować obecność egzotycznych przybyszów. Wyśmiewają ich obyczaje i nieznajomość angielskiego, oburzają na ich rzekome uprzywilejowanie, obwiniają o wszystkie możliwe nieszczęścia, jakby nie zauważając, że zaczęły się na wiele lat przed ich przybyciem. Często, zwłaszcza gdy podkręcą się filmikami z internetu, zaczynają swoje ksenofobiczne wypowiedzi zwrotem „Nie jestem rasistą, ale…”, w naszym kraju lepiej znanym w wersji „Nie jestem antysemitą, ale…”.
Motyw publicznego miejsca, gdzie można się spotkać i pogadać, pojawia się często w filmach brytyjskiego twórcy. […] Tytuł omawianego tutaj filmu wziął się od nazwy pubu, co podkreśla jego ważność. | Paweł Mossakowski
Ich niezadowolenie narasta do tego stopnia, że w pewnym momencie postanawiają zorganizować zebranie mieszkańców i zwracają się z prośbą do TJ-a o udostępnienie im na ten cel zamkniętej, nieużytkowanej od wielu lat sali na zapleczu pubu. Niegdyś było to miejsce spotkań górników i ich rodzin, teraz pomieszczenie jest zrujnowane, choć na jego liszajowatych ścianach wciąż wiszą zdjęcia przypominające o chwalebnej przeszłości miasteczka. TJ odmawia, wymawiając się złym stanem technicznym pomieszczenia. Później jednak, za namową Laury, zgadza się je otworzyć na wspólne, darmowe posiłki dla uchodźczyń i mieszkańców miasteczka – tak, by obie zwaśnione strony mogły się lepiej poznać. Dla bywalców lokalu jest to potwarz i zdrada.
Motyw publicznego miejsca, gdzie można się spotkać i pogadać, pojawia się często w filmach brytyjskiego twórcy. Jego znany dokument telewizyjny „Po której jesteś stronie?” [1984], opowiadający o strajkach górników, rozgrywał się głównie w sali, gdzie robotnicy nie tylko dyskutowali i spierali się, ale też śpiewali zagrzewające do boju pieśni czy recytowali swoje wiersze. Tytuł omawianego tutaj filmu wziął się od nazwy pubu, co podkreśla jego ważność. Walka o kawałek publicznej przestrzeni stała się głównym tematem innego filmu Loacha, rozgrywającego się w latach trzydziestych „Klubu Jimmy’ego” [2014]. Jego tytułowy bohater wracał z Ameryki do rodzinnej wsi w Irlandii, chciał żyć spokojnie, uprawiać rolę, zajmować starzejącą się matką, ale miejscowa, niemająca gdzie się podziać młodzież namówiła go na reaktywowanie jego dawnego klubu – co naraziło go na ostry konflikt z przedstawicielami Kościoła. Spór o przeznaczenie zaplecza pubu w „The Old Oak” ma tu znaczenie symboliczne, ale też znaczące konsekwencje fabularne.
Pod wieloma względami „The Old Oak” przypomina wcześniejsze utwory Loacha. To surowo realistyczny obraz, zrobiony z dokumentalnym sznytem, sfilmowany prosto, bez zbytecznych ozdóbek. Kameralny, ukazujący ogólnokrajowe problemy w mikroskali. | Paweł Mossakowski
Co się stało z naszą klasą (robotniczą)?
Pod wieloma względami „The Old Oak” przypomina wcześniejsze utwory Loacha. To surowo realistyczny obraz, zrobiony z dokumentalnym sznytem, sfilmowany prosto, bez zbytecznych ozdóbek. Kameralny, ukazujący ogólnokrajowe problemy w mikroskali. Reżyser wcześniej często wykorzystywał autentyczne lokalizacje, z ich kolorytem i specyfiką, i tu również tak postąpił – film był kręcony w dotkniętym bezrobociem hrabstwie Durham na północy Anglii. Chętnie też korzystał z usług niezawodowych aktorów, zwłaszcza takich, których osobiste biografie korespondowały jakoś z losami filmowych bohaterów. Tak jak grającego TJ-a Dave’a Turnera – to były strażak, dorabiający sobie do emerytury jako barman. Umiejętność nalewania piwa bardzo mu się tutaj przydała.
W swoich filmach Loach często dotykał istotnych problemów społecznych, zwykle niezauważanych czy ignorowanych przez władze. Największym marzeniem takich zaangażowanych twórców jest, by ich utwory wywierały odczuwalny wpływ na rzeczywistość, powodowały konkretne zmiany – i marzenie to się w jego przypadku spełniło. Powstały w ramach cyklu BBC „The Wendesday Play” „Up the Junction” [1965] przyczynił się do zmian ustawodawczych dotyczących aborcji, zaś zrealizowany rok później „Cathy Come Home” wywołał parlamentarną dyskusję na temat bezdomności.
Zawsze też, niemal odruchowo, stawał po stronie najsłabszych: bezrobotnych, ubogich, upośledzonych społecznie, pozbawionych perspektyw. Częstymi bohaterami jego filmów stawali się więc przedstawiciele klas pracujących, gdyż to oni znajdowali się w najgorszym położeniu i im najbardziej groziła dalsza degradacja. Uwrażliwienie na ich los po części wynikało zapewne z tego, że sam Leach również wywodził się z tego nieuprzywilejowanego środowiska: dziadek był górnikiem, ojciec elektrykiem, matka fryzjerką.
W „The Old Oak” Loach pozostaje wciąż wierny sobie i nadal broni najsłabszych. Tyle że tymi najsłabszymi, najbardziej bezbronnymi i bezradnymi nie są robotnicy, ale zalewający Europę w ostatnich latach uchodźcy. | Paweł Mossakowski
W „The Old Oak” pozostaje wciąż wierny sobie i nadal broni najsłabszych. Tyle że tymi najsłabszymi, najbardziej bezbronnymi i bezradnymi nie są robotnicy, ale zalewający Europę w ostatnich latach uchodźcy. Robotnicy znajdują się w znacznie lepszej od nich sytuacji, w społecznej hierarchii lokują piętro wyżej i zgodnie ze znanym w socjologii mechanizmem odnoszą się do tych, co wylądowali niżej, z kompensacyjną pogardą – to najlepszy sposób na rozładowanie kompleksów i poprawę samopoczucia. Tak właśnie postępują bywalcy pubu TJ-a, byli, jak można przypuszczać, robotnicy, teraz na zasiłku, rencie zdrowotnej, emeryturze. Loach rozumie ich życiowe rozgoryczenie – mają do niego aż nadto powodów – ale ich nie usprawiedliwia. I pokazuje bez sympatii – jako ludzi prymitywnych, zawziętych, egoistycznych.
Zmiana stosunku Loacha do robotników wynika nie tylko z przetasowań w strukturze społecznej wywołanych masowym napływem migrantów, ale też ze zmian wewnątrz tej klasy. Loach widzi je ostro i bez złudzeń. W swoim poprzednim filmie, wspomnianym „Nie ma nas w domu”, krytykował rozpowszechniającą się politykę samozatrudnienia, działającą podstępnie, gdyż mamiącą pozorami niezależności, a faktycznie robiącą z ludzi niewolników. Podcinała ona też to, co było dotąd największą siłą robotników – czyli solidarność i możliwość zorganizowania masowego protestu. Był on bowiem możliwy, gdy pracowali wspólnie, w jednym miejscu, spędzali ze sobą wiele czasu, dobrze się znali – teraz niekiedy nie mają ze sobą fizycznego kontaktu, a w relacjach między nimi pojawił się element rywalizacji. Reżyser mówił o tym wprost w jednym z wywiadów: „Ludzie są zatomizowani. Zmieniają się w osobne «działalności gospodarcze», które wykonują outsourcingowane zadania” [1]. Zmieniły się też ich wybory polityczne: wielu robotników przerzuciło swoje głosy z tradycyjnie popieranej Partii Pracy na ultraprawicową Partię Reform Nigela Farage’a. Nie mogło to cieszyć lewicowego reżysera i chyba nieprzypadkowo umieścił akcję „The Old Oak” dokładnie w roku brexitu.
Desperackie poszukiwanie nadziei
Przy całej mojej sympatii dla Loacha i szacunku, jaki mam zarówno do jego dorobku artystycznego, jak i nacechowanej empatią postawy życiowej, trudno mi jednak uznać „The Old Oak” za film udany. Jego scenariusz (autorstwa regularnego współpracownika reżysera, Paul Laverty’ego) jest schematyczny, ilustracyjny, pozbawiony indywidualnego rysu – jakby pisał go operujący masowymi kategoriami socjolog, a nie szukający niepowtarzalnych losów artysta. Jest to uderzające, zwłaszcza gdy porówna się „The Old Oak” z filmami innych europejskich reżyserów mierzących się z uchodźczą tematyką. Czy będą to bracia Jean-Pierre i Luc Dardenne, bardzo skądinąd chętnie i często po nią sięgający („Milczenie Lorny” [2008], „Nieznajoma dziewczyna” [2016], „Młody Ahmed” [2019], „Tori i Lokita” [2022]) czy Aki Kaurismaki („Człowiek z Havru” [2011], „Po tamtej stronie” [2017]). Filmy tych twórców też nie były wolne od uproszczeń i przewidywalnych konstatacji, ale jednak znacznie mniej sztampowe, bardziej pomysłowe i oryginalne.
Mocną stroną filmów Loacha były dotąd dialogi. Częściowo improwizowane i dostosowane do języka niezawodowych aktorów brzmiały świeżo i autentycznie. Tu jest odwrotnie – są literackie w złym znaczeniu tego słowa, deklamacyjne. | Paweł Mossakowski
Mocną stroną filmów Loacha były dotąd dialogi. Częściowo improwizowane i dostosowane do języka niezawodowych aktorów, brzmiały świeżo i autentycznie. Tu jest odwrotnie – są literackie w złym znaczeniu tego słowa, deklamacyjne. Postaci nie tyle mówią, co przemawiają (co szczególnie irytujące podczas rozmów TJ-a i Yary) i odczuwają nieprzepartą potrzebę wyjaśniania motywów swojego postępowania. Jest to zmora wszystko tłumaczącego kina hollywoodzkiego, ale w kinie europejskim, w tym samego Loacha, pojawiało się rzadko. Ponadto w „The Old Oak” dialogów jest po prostu za dużo – tak jakby reżyser nie wierzył, że sytuacje mogą mówić same za siebie.
Wreszcie, siłowo optymistycznie wydaje mi się rozwiązanie filmu. Na jego początku Yara tłumaczy, jakie znaczenie ma dla niej otrzymany w prezencie od ojca aparat fotograficzny: gdy rozgląda się po świecie, widzi tylko cierpienie i nieszczęście, ale gdy przykłada aparat do oka i patrzy przez obiektyw, odzyskuje nadzieję. Ta bardzo ładna metafora zdaje się też wyrażać filozofię artystyczną samego Loacha – przynajmniej w chwili, gdy staje za kamerą. Jednak w przypadku „The Old Oak” takie podejście prowadzi do myślenia życzeniowego – wszystko to, co poprzedza finałowe sceny, nie daje podstaw do wyrażanej w nich nadziei. Wiem oczywiście, że osobiste nieszczęście może wzbudzić współczucie nawet w najtwardszych sercach, ale skala i intensywność tego współczucia wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobna. Zapewne znajdą się widzowie, którzy uznają końcową manifestację dobroci i wsparcia za piękną i wzruszającą – dla mnie była ckliwa (pluszowe misiaczki!), bajkowa, łatwa. Ja takiego finału, mówiąc potocznie, nie kupuję.
Co tu się broni? Postaci głównych bohaterów i, o czym już wspominałem, ich wzajemna relacja. Oraz nieco poboczny, ale bardzo uniwersalny wątek, który można nazwać „męki neutralności”. TJ próbuje być neutralny wobec konfliktu między dwoma społecznościami. Nie pomaga Yarze w znalezieniu łobuza, który zepsuł jej aparat (a który z niewiadomych powodów później znika), milczy, gdy goście jego pubu wygadują niestworzone bzdury na temat uchodźców. W jakimś sensie jest to zrozumiałe: musi się z nimi liczyć, to jego klienci, to dzięki nim jego lokal jeszcze funkcjonuje. Widać jednak, jak niewdzięczna jest strategia bezstronnego obserwatora, jak bardzo pozycja, którą wybrał, jest niewygodna, jak trudne dylematy przed nim stawia. I w końcu TJ dokona wyboru, który będzie miał swoje koszty – skądinąd szkoda, że w żaden sposób niewyrównane.
„The Old Oak” ma być, wedle zapowiedzi samego Loacha, jego ostatnim filmem. Nie bardzo wierzę w te deklaracje, brytyjski twórca już się tak odgrażał po skończeniu „Klubu Jimmy’ego”, a potem raźno zabrał do kręcenia „Ja, Daniel Blake”. W jednym z wywiadów powiedział „robię swoje filmy gniewem” [2] – a wydaje mi się, że w sytuacji, w jakiej znalazł się dzisiejszy świat, paliwa do robienia filmów jeszcze długo mu nie zabraknie. Zresztą niedobrze by było, gdyby swoją niemal sześćdziesięcioletnią przygodę z kinem kończył tym filmem – szlachetnie humanistycznym, ale nieprzekonującym.
Przypisy:
[1] Krzysztof Kwiatkowski, wywiad z Kenem Loachem, „Brexit to starcie jednej frakcji prawicy z drugą”, „Gazeta Wyborcza”, 14 listopad 2019.
[2] Tamże.