O Kevinie Costnerze mówi się, że jest obok Clinta Eastwooda jedynym żyjącym reżyserem amerykańskim, który potrafi nakręcić tradycyjny, historyczny western. Jego „Tańczący z wilkami” [1990] opowiada o poruczniku armii amerykańskiej, który zaprzyjaźnia się z żyjącymi w sąsiedztwie jego posterunku Siuksami, co przez jego zwierzchników zostaje potraktowane jako zdrada. Film był wielkim sukcesem – przyniósł reżyserowi siedem Oskarów, pokonując w najważniejszej kategorii „Chłopców z ferajny” Martina Scorsesego. W kilkanaście lat później Costner nakręcił „Bezprawie” [2003], o byłym żołnierzu oddziału specjalnego, obecnie pracującym przy wypasie bydła, który wraz ze swoim pracodawcą popada w konflikt z bogatym ranczerem. „Bezprawie” sukcesu „Tańczącego…” nie powtórzyło, ale zostało życzliwie przyjęte przez krytykę i publiczność. Teraz 69-letni reżyser postanowił zrealizować westernowe opus magnum, monumentalny projekt „Horyzont”, z którym nosił się od późnych lat osiemdziesiątych. Zależało mu na nim tak bardzo, że w dużym stopniu sfinansował go z własnych pieniędzy, zastawiając dom (jeden z domów, spokojnie), choć niedawny przykład Francisa Forda Coppoli i jego „Megalopolis” nakazywałby raczej zachować ostrożność przy takich inwestycjach. 

Materiały prasowe Monolith Films

Reklama Dzikiego Zachodu

Filmowa saga ma składać się z czterech części. Pierwsza właśnie weszła do naszych kin, drugiej możemy spodziewać się w sierpniu, dwie kolejne znajdują na różnych etapach produkcji. Żeby rzecz całą bardziej skomplikować, dodam jeszcze, że ta pierwsza, obecna już na ekranach – trwający trzy godziny „Horyzont. Rozdział 1” – składa się z kolei z trzech „podrozdziałów”: trzech splatających się ze sobą historii, rozgrywających się w różnych miejscach Ameryki. Wszystkie dzieją się w okolicach 1860 roku, a ich głównym tematem jest ekspansja terytorialna białych obywateli Ameryki, którzy w poszukiwaniu lepszego życia docierają na tereny zamieszkałe przez rdzenną ludność tego kraju. Tytułowy, symbolicznie brzmiący „Horyzont” nie oznacza tu bynajmniej widnokręgu, ale jest nazwą sporego kawałka ziemi, do którego zasiedlenia zachęcają rozdawane przyszłym pionierom ulotki. Reklamuje się w nich „Horyzont” jako „ziemię dziewiczą”, dyskretnie nie wspominając, że ziemia ta ma już gospodarza, i to od tysięcy lat – gospodarza, który raczej nie będzie się bezczynnie przyglądał jej przejmowaniu. Co jest tu jednak najbardziej uderzające, to fakt, że osadnicy rzeczywiście zdają się nie wiedzieć, że zagarniają cudzą własność, nie przewidują, że prawowici właściciele będą jej bronić. I że w pewnym sensie są ofiarami manipulacji, jaką jest każda kampania reklamowa. Czy rzeczywiście tak było? Czy naprawdę mogli być tak naiwni i łatwowierni? Trudno to sobie dziś wyobrazić, ale wykluczyć się nie da. 

W pierwszej części, rozgrywającej się na terytorium dzisiejszej Arizony, kilkudziesięciu wojowników z plemienia Apaczów napada na miasteczko Horizon, w którym trwa właśnie zabawa taneczna. Indianie podpalają domy i zabijają niemal wszystkich mieszkańców, włącznie z kobietami i dziećmi. Jednymi z nielicznie ocalałych z tej rzezi osób są Frances Kittredge (Sienna Miller) i jej nastoletnia córka Lizzie (Georgia MacPhail). Przybyły poniewczasie z oddziałem Kawalerii porucznik Gephart (Sam Worthington) proponuje im tymczasowe schronienie w pobliskim forcie. Nietrudno przewidzieć, że nastąpi tu romans, ale uprzedzając wydarzenia, zdradzę, że na końcu filmu wciąż znajdujemy się na etapie pierwszych pocałunków.

Materiały prasowe Monolith Films

W tym samym czasie, choć w innym miejscu (Montana) ma też miejsce krótki, ale brzemienny w skutki epizod. Kobieta imieniem Lucy (Jena Malone) wchodzi ze strzelbą do leśnej chatki, strzela kilkukrotnie do śpiącego w niej mężczyzny i ucieka z blondwłosym niemowlęciem na ramieniu.

W drugiej części filmu Lucy, która teraz nazywa się Ellen, mieszka w niewielkiej osadzie górniczej w Wyoming, nie wiedząc, że dwaj synowie postrzelonego mężczyzny, długowłosi bracia Sykes (Jamie Campbell Bower i Jon Beavers), są już na jej tropie. Ellen niekiedy zostawia dziecko pod opieką miejscowej prostytutki Marigold (australijska aktorka i modelka Abbey Lee), i tak jest też w dniu, gdy do miasteczka przybywa tajemniczy, samotny wędrowiec, Hayes Ellison (długo wyczekiwany Kevin Costner). Ellison ma być handlarzem końmi, choć nietrudno się domyśleć, że w przeszłości był rewolwerowcem. Jego strzeleckie umiejętności bardzo się przydadzą, gdy naprzeciw niemu stanie jeden z braci.

W trzeciej części, rozgrywającej się na prerii Nowego Meksyku, kapitan Matthew Van Weyden (Luke Wilson) prowadzi konwój przyszłych osadników podróżujących w krytych wozach. To trudna eskapada: panuje nieludzki upał, kurczą się zapasy wody, ośki pojazdów nie wytrzymują obciążenia. W dodatku niektórzy podopieczni Matthew są po prostu nieznośni – jak para zamożnych, rozkapryszonych Brytyjczyków, Hugh i Juliette (Tom Payne i Ella Hunt), traktujących współtowarzyszy podróży jak służących. A jeszcze na Juliette zerkają pożądliwie dwaj Lapończycy, co zwiastuje kłopoty w przyszłości.

Od czerwonoskórych do rdzennych mieszkańców Ameryki

Podbój i kolonizacja Zachodu przez białych osadników oraz ich starcia z rdzennymi mieszkańcami tych ziem stanowiły – obok walki z rozplenionym na pograniczu bandytyzmem i gorączki złota – jeden z głównych tematów westernów (pierwsze powstawały, gdy ta ekspansja jeszcze trwała). Ze zrozumiałych względów miały one tendencyjny, apologetyczny wobec pionierów charakter. Indianie zaś, przez długie dziesięciolecia (apogeum przypadało na lata trzydzieste) to byli „ci źli”, okrutni i podstępni, mordujący niewinnych przybyszów, a w dodatku traktowani jako anonimowa masa. Nawet w najwybitniejszym westernie z tego okresu, „Dyliżansie” [1939] Johna Forda przedstawieni są jako banda dzikusów, co ostro kontrastuje z niejaką subtelnością psychologiczną, z jaką ukazani są pasażerowie tytułowego pojazdu.

Sytuacja stopniowo się zmieniała i w kolejnych latach coraz częściej pojawiały się nieśmiałe sugestie, że może z tymi Indianami nie postępowano całkiem w porządku, że byli jednak pierwsi, że mieli swoje racje i indywidualne oblicza. Widać to było choćby w twórczości mistrza gatunku, wspomnianego Johna Forda, na przykład w jego słynnej trylogii, „Fort Apaczów” [1948], „Nosiła żółtą wstążkę” [1949] i „Rio Grande” [1950]. W pierwszym z tych filmów dokonuje się konfrontacja postaw między dwoma oficerami stacjonującymi w tytułowym forcie, jednym nienawidzącym Indian i nimi pogardzającym, drugim szanującym ich kulturę – i sympatia reżysera jest zdecydowanie po jego stronie (charakterystyczne jest, że coraz częściej przeciwnikami Indian stawali się uzbrojeni żołnierze kawalerii, a nie bezbronni cywile).

Amerykańska publiczność nie chciała niuansowania racji ani moralnych komplikacji, chciała mieć klarowny podział na dobrych i złych, a najlepiej do tej ostatniej roli nadawali się Indianie. Jeszcze gorzej zareagowała, gdy ów tradycyjny podział ról uległ odwróceniu, i złoczyńcami stawali biali, a Indianie – ofiarami. | Paweł Mossakowski

Proces przywracania proporcji, „humanizowania” Indian i wskazywania przewin wobec nich pogłębił się w czasach kontrkultury, które generalnie sprzyjały rewizji wielu amerykańskich mitów. W głośnym westernie z tego okresu, „Małym wielkim człowieku” Arthura Penna [1970], Czejenowie ukazani są z sympatią i współczuciem, a za schwarzcharaktery służą żołnierze kawalerii, którzy dokonali na nich okrutnej masakry. Wątki rozliczeniowe pojawiały się też w innych westernach tego okresu. Trzeba jednak przy tej okazji zauważyć, że ta nowa tendencja zbiegła się, zapewne nieprzypadkowo, ze stopniowym spadkiem popularności tego gatunku. Słynny krytyk amerykański Robert Ebert napisał o tym z brutalną dosadnością: „Western upadł, gdy Indian przestano postrzegać jako dzikusów”. Amerykańska publiczność nie chciała niuansowania racji ani moralnych komplikacji, chciała mieć klarowny podział na dobrych i złych, a najlepiej do tej ostatniej roli nadawali się Indianie. Jeszcze gorzej zareagowała, gdy ów tradycyjny podział ról uległ odwróceniu i złoczyńcami stawali biali, a Indianie – ofiarami.

Dzisiaj świadomość, iż „zdobywanie Dzikiego Zachodu” (że posłużę się tytułem głośnego filmu z 1962 roku), nie jest powodem do narodowej dumy, lecz raczej wstydu, że stanowi ciemną kartę w historii USA i krwawą plamę na sumieniu Ameryki, zaczęła się upowszechniać – mimo że przyjmowana jest niechętnie czy też wypierana. Trup jednak został wydobyty z szafy i raczej już nie kwestionuje się krzywd wyrządzonych rdzennym mieszkańców Ameryki. Ba! Poprawność polityczna zabrania nawet używania słowa „Indianin”. Jak w tym nowym kontekście społecznym możliwy jest western? 

Bardzo ciekawej odpowiedzi udzielił w zeszłym roku Martin Scorsese swoim rozgrywającym się już w XX wieku „Czasem krwawego księżyca”, gdzie potępienie ludobójstwa rdzennych Amerykanów przez białych towarzyszy nowemu, oryginalnemu spojrzeniu na relacje między tymi dwoma społecznościami. Według mnie to rewelacyjny film, którego znaczenie dla rozwoju gatunku jest jeszcze niedoceniane.

Wyczyny indiańskich wojowników i grecka tragedia

Oglądany pod tym kątem „Horyzont. Rozdział 1” jest nie tylko daleko mniej oryginalny i odkrywczy, ale też znacznie bardziej zachowawczy. Co jest nieco zaskakujące, gdy pamięta się przepełnionego sympatią do Indian „Tańczącego z wilkami”. 

Materiały prasowe Monolith Films

Jest w „Horyzoncie” wprawdzie zawarta krytyka osadnictwa, ale ma ona głównie poetycko-symboliczny albo werbalny charakter. W jednej z pierwszych scen filmu biały mężczyzna wbija w ziemię słupek, powodując zniszczenie i popłoch w zapewne dobrze dotąd funkcjonującej kolonii mrówek. Porucznik Gephart w pewnym momencie zwraca się do jednego z osadników słowami: „Nie, pan tu nie mieszka. Pan się tu tylko zatrzymał. To oni [Indianie – przyp. PM] tu mieszkają” i można chyba przyjąć, że reprezentuje tu stanowisko samego reżysera. Ale zarazem w tej samej części filmu następuje wspomniany już najazd Apaczów na Horizon, który zamienia się w krwawą i brutalną masakrę. Indianie nie oszczędzają nikogo – strzelają zarówno do kobiet noszących na rękach dzieci, jak i bezbronnych muzykantów (scena zabicia skrzypka przywołuje skojarzenia z zupełnie innymi, znacznie późniejszymi czasami). Jest to bardzo długa sekwencja, pozwalająca dokładnie napatrzyć się na wyczyny indiańskich wojowników. A niestety: obraz w filmie jest znacznie sugestywniejszy niż słowa, a wczesne sceny często definiują emocjonalny stosunek widza do przedstawionych w nich postaci. Świadomość, że Indianie działają tu w pewnym sensie w samoobronie, nie pomaga.

Oczywiście, trzeba pamiętać, że to jeszcze nie koniec filmu i że zapewne w dalszych częściach biali przybysze wyrównają rachunki z naddatkiem. Ze społeczności osadników wyłania się bowiem samorzutna grupa „mścicieli”, która chce wziąć odwet za dokonaną masakrę. A przy okazji zarobić: za skalp Indianina można uzyskać całkiem niezłą kwotę. Niezależnie od ich motywacji można się więc spodziewać, że spirala wzajemnej przemocy będzie nakręcać się coraz bardziej.

Najstarsi i najbardziej doświadczeni przedstawiciele obu zantagonizowanych stron wiedzą więc, że sytuacja jest jak z greckiej tragedii: dwie konieczności muszą się zderzyć. | Paweł Mossakowski

Taki rozwój sytuacji przewiduje też wódz szczepu White Mountain z plemienia Apaczów, Tuayesew (Gregory Cruz). W jednym z tych rzadkich momentów, gdy Costner oddaje głos Indianom, a film przyjmuje ich perspektywę, Tuayesew rozmawia z Pionsenay (Owen Crow Shoe), który dowodził atakiem na Horizon i jest gotów walczyć dalej. Tuayesew próbuje go mitygować, mówi o możliwej koegzystencji, ale robi to bez większego przekonania, jakby w nią w gruncie rzeczy nie wierzył i czuł, że dalsza konfrontacja jest nieunikniona. Podobny fatalizm, choć niejako z drugiej strony, reprezentuje pułkownik kawalerii Houghton (Danny Huston). Wie, że napływ osadników będzie trwał, mimo oporu rdzennych mieszkańców tych terenów i zadawanych nieproszonym gościom strat. Najstarsi i najbardziej doświadczeni przedstawiciele obu zantagonizowanych stron wiedzą więc, że sytuacja jest jak z greckiej tragedii: dwie konieczności muszą się zderzyć.

Niekończąca się ekspozycja i zapowiedź atrakcji

To, jaką wizję historyczną prezentuje „Horyzont. Rozdział 1”, jest oczywiście istotne, ale nie może być jedynym, ani nawet najważniejszym kryterium jego oceny. Trzeba tu z góry zaznaczyć, że oceniać go nie jest łatwo w sytuacji, gdy to dopiero jedna czwarta zaplanowanej całości. Jakaś scena może wydawać mi się bezsensowna albo niepotrzebna, a być może w przyszłości – na przykład w rozdziale trzecim – ujawni swój głęboki sens albo udowodni niezbędność. Tylko kto będzie o niej wtedy pamiętał?

Jednakże przyciśnięty do muru powiem: uważam film za katastrofę. Wynikającą głównie z gigantomanii całego przedsięwzięcia i nieforemnej, ociężałej struktury jego pierwszego etapu. 

 Tu oglądamy raczej trzygodzinną zapowiedź tego, co się wydarzy w przyszłości, niekończącą się ekspozycję z przebłyskami akcji, coś w rodzaju długiego pilota serialu telewizyjnego. | Paweł Mossakowski

To, że Costner udostępnia swój film na raty, nie jest niczym wyjątkowym. Quentin Tarantino rozłamał na dwie połowy „Kill Billa”, „Władcę Pierścieni” oglądaliśmy w trzech odsłonach. Każdy jednak z tych „częściowych” filmów, będących ogniwami dłuższego fabularnego łańcucha, bronił się jako osobna, suwerenna całość. Tu oglądamy raczej trzygodzinną zapowiedź tego, co się wydarzy w przyszłości, niekończącą się ekspozycję z przebłyskami akcji, coś w rodzaju długiego pilota serialu telewizyjnego. 

Jest tu zdecydowanie za wiele wątków, które zostają ledwo napoczęte albo rozwinięte połowicznie i które biegną obok siebie bez najmniejszej gwarancji, że się kiedyś przetną. Znajdziemy tu też cały tłum postaci, wprowadzanych sukcesywnie przez cały okres trwania filmu, nawet pod sam jego koniec, które same w sobie nie są zbyt oryginalne (każdą z nich już w jakimś westernie widzieliśmy) czy interesujące, a ponadto nie mają po prostu czasu się rozwinąć. Przejścia między poszczególnymi wątkami są skokowe i chaotyczne, a budowana w ten sposób fabuła – rozwlekła i niewciągająca. Jak na tak długi film niewiele się tu dzieje – jechaliśmy trzy godziny, a daleko się nie posunęliśmy. Brakuje tu również dramaturgicznego napięcia; mamy wprawdzie pojedyncze sceny, w których napięcie dało się osiągnąć (jak rozmowa Ellisona z młodszym bratem Sykes czy spotkanie „grupy odwetowej” z Indianinem w sklepie z bronią), ale są to małe wysepki na meandrującej rzece nudy. Zdarzają się za to sceny nieznośnie ckliwe i kiczowate, jak pożegnanie małej Lizzie z dwoma żołnierzami kawalerii (jeden z nielicznych momentów przypominających nam o trwającej właśnie wojnie secesyjnej). I nie ma właściwie niczego przypominającego puentę, film nie tyle się kończy, co urywa. Tak jakby Costner arbitralnie uznał, że już starczy tego dobrego. Albo zorientował się, że minęły trzy godziny i nie należy dłużej nadużywać cierpliwości widza. 

Po formalnym zakończeniu filmu otrzymujemy jeszcze dynamiczny montaż scen czekających nas w następnej części (to się chyba nazywa „nadchodzące atrakcje”). Jest to praktyka, która dotychczas raczej spotykaliśmy w serialach telewizyjnych, gdy po zakończeniu odcinka pokazywano najefektowniejsze fragmenty kolejnego, aby zachęcić widzów do jego obejrzenia. Mnie ten klip nie zachęcił, a to, co dotychczas obejrzałem, raczej zniechęciło. 

 

Film:

„Horyzont. Rozdział 1” [Horizon: An American Saga], reż. Kevin Costner, USA 2024.