Czy jesteśmy sobie w stanie wyobrazić historię kina bez rzucających długie, demoniczne cienie pazurów Nosferatu albo arystokratycznego chodu odzianego w aksamitną pelerynę Drakuli? Bez błyszczącego w słońcu ciała przystojnego Edwarda Cullena, protagonisty popularnej wśród nastolatków serii „Zmierzch”? Na przestrzeni różnych dekad figura ta zarówno uwodziła i przerażała Dziesiątą Muzę, jak i rozśmieszała ją do łez. Od gotyckich filmów grozy po komedie czy nowoczesne filmowe i serialowe interpretacje, sposób przedstawiania wampirów na ekranie stawał się czymś w rodzaju barometru zmian i nastrojów społecznych. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku mityczne kreatury zaczęły się uwalniać od sztywnego gorsetu „zła absolutnego”, stając się bohaterami romantyczno-tragicznymi, zmagającymi się – z filozoficznego i etycznego punktu widzenia – ze swoją wiecznie nienasyconą krwiożerczą naturą, poczuciem winy, ogromnej samotności wynikającej z ich nieśmiertelności („Drakula” w reżyserii Francisa Forda Coppoli, „Wywiad z wampirem” Neila Jordana czy „Uzależnienie” Abla Ferrary). To przełamanie charakteru postaci, zainteresowanie oddaniem ich „horroru indywidualnego”, pozwala dostrzec w wampirach nie tylko ich brutalność. I właśnie w takim kluczu opowiada o wampirach w swoim debiucie kanadyjska reżyserka Ariane Louis-Seize.
Bunt nastolatki
W „Humanitarnej wampirzycy poszukuje osób chcących popełnić samobójstwo” – podobnie jak w serii „Co robimy w ukryciu” Jemaine’a Clementa – świat nadprzyrodzonych istot żyje współcześnie na swoich autonomicznych prawach, równolegle do świata ludzi. W Quebeku, podobnie jak w innych częściach globu, wampiry mogą poszczycić się nadludzką siłą i niesamowitymi zdolnościami, choć wciąż pozostają wyjątkowo „wrażliwe” na słońce, krzyże i drewniane kołki. Pozostają świadome swojego arystokratycznego rodowodu i wiecznie żywe, a przy tym łączą się w stada w przemyślany sposób; decyzja o „przetransformowaniu” śmiertelnika i wprowadzeniu go do rodziny podejmowana jest zazwyczaj wspólnie (wszak nie każdy zasługuje na ten „wyjątkowy status”…). Co może zaburzyć harmonię tej osadzonej w mroku nocy rzeczywistości? Kryzys tożsamościowy nastoletniej wampirzycy, która nie chce pożerać ludzi.
Wszystko zaczyna się od nieudanej inicjacji. Malutka Sasha świętuje swoje urodziny nieświadoma jeszcze specyficznej genealogii swojej familii. Zaradna ciotka przyszykowała dla niej specjalny prezent w postaci… klauna. Jak szybko się okazuje, wynajęty na imprezę człowiek ma stać się „pierwszym posiłkiem” dziewczynki. „Wystarczy podejść do szyi zdobyczy, a kły same powinny się wysunąć, gotowe do ataku” – przekonują ochoczo najbliżsi. Szybko okazuje się, że praktyka jest o wiele bardziej skomplikowana od teorii, a Sasha w odróżnieniu od swoich krewnych zdaje się nie mieć w sobie tego „drapieżnego genu”. Przerażeni rodzice zabierają równie przerażoną małoletnią pociechę do różnych specjalistów, poddając ją terapii rodem z „Mechanicznej pomarańczy” (pamiętacie osławiony program Ludovico, któremu zostaje poddany przymusowo unieruchomiony Alex DeLarge?). Bezskutecznie. Posiadająca ogromne pokłady empatii Sasha (cudowna w tej roli Sara Montpetit) dokonuje „egzystencjalnej kapitulacji” i ku niezadowoleniu całego klanu, nie chce zabijać, nie chce zjadać nikogo „na żywca”. Nasza „humanitarna wampirzyca” – jak zresztą na nastolatkę w kinie przystało – przemienia się w introwertyczną outsiderkę, która chwilowe ukojenie znajduje co najwyżej w wintydżowej muzyce. Jej „płynna dieta” składa się zaś z torebek schłodzonej krwi upolowanych przez jej matkę ofiar. Ten stan nie będzie jednak mógł trwać wiecznie i to mimo „wampirzej nieśmiertelności”.
Podwójna obcość
Jak dowodził uczony Van Helsing, słynny przeciwnik Drakuli: „Wampir nie może umrzeć tylko dlatego, że czas upływa; żyje, jak długo może żywić się krwią żywych istot”. W filmie Louis-Seize mamy do czynienia z następującym konfliktem: wampirzyca szczerze współczuje ludziom i nie chce ich zabijać, podważając tym samym sedno swojej egzystencji. Bez krwi nie ma jednak wampirów, a rodzice naszej Sashy – w ramach ostatecznej lekcji wychowawczej – decydują się ograniczyć jej dostęp do krwistych koktajli. Dziewczyna zostaje nakreślona „podwójną obcością” – z jednej strony, nie ma dla niej miejsca na dłużej w otoczeniu istot żywych (posilenie się „jedzeniem dla ludzi” zabiłoby Sashę i jej specyficzny układ trawienny), z drugiej zaś – ze względu na swoją konsekwentnie buntowniczą postawę, postrzegana jest przez swoich jako „inna”. Czy istnieje jakiekolwiek „dobre wyjście” z tej potyczki? Czy Sasha może przeżyć, nie polując? Sytuacja jest tu zarówno patowa, jak i komicznie groteskowa. Zabójcza śmieszność napędzana jest karnawałowym niemalże odwróceniem symboli i porządków. Wystarczy pomyśleć o scenie, w której rodzice dziewczyny znajdują w jej pokoju ciastko i odbywają z nią ultrapoważną rozmowę stawiającą ją w roli niedoszłej samobójczyni.
Jak wiadomo, nie od dziś nieszczęścia chodzą parami. Reżyserka, a zarazem współscenarzystka „Humanitarnej wampirzycy…”, wprowadza do fabularnej układanki ważne uzupełnienie. Otóż, w świecie istot żywych, wychowywany przez samotną matkę nastoletni Paul (Félix-Antoine Bénard), ma dość swojego dotychczasowego życia. Chłopak traktowany jest przez swoich rówieśników jak „totalny przegryw”, a jemu samemu trudno wyrazić swoje uczucia i potrzeby. Ten dziwny rodzaj melancholii, chęć anihilacji, sprawia, że Sasha odnajduje w zmęczonym Paulu idealnego kandydata na pierwszy samodzielny posiłek. Sasha jest już naprawdę bardzo głodna, a Paul naprawdę nie chce już chodzić po tej ziemi. Ale co jeśli ten „idealny kandydat” okaże się bratnią duszą? Czy równie łatwo przyjdzie wtedy Sashy uśmiercić Paula?
Wampirza kinofilia
Nie ma wątpliwości, że debiut kanadyjskiej twórczyni nie jest pełnokrwistym horrorem. Bardziej niż straszyć ma zresztą wzruszać. Na kanwie filmu grozy, Louis-Seize maluje drugą historię – tę „właściwą historię” – czyli opowieść o dorastaniu dwójki nastolatków. Paul musi zmierzyć się ze swoimi szkolnymi oprawcami i niebezpiecznie zbliżyć się do śmierci, aby poczuć na nowo „chęć życia”. Sasha musi odnaleźć w sobie siłę, aby postawić się rodzinnym tradycjom i „żyć-po-swojemu”. I choć znamy ten schemat z wielu innych filmów, tym, co, zdecydowanie działa na korzyść „Humanitarnej wampirzycy…”, jest jej przyjemna, wręcz nowofalowa bezpretensjonalność. Urocza, slapstickowa niezręczność. Louis-Seize w żadnym momencie nie udaje, że zabiera się za pisanie nowego kanonu „ekranowego wampiryzmu” i to bez żadnej konsultacji ze źródłami. Sama nieustannie podkreśla w wywiadach, jak ogromny wpływ na jej debiut miały filmy takie jak „Tylko kochankowie przeżyją” Jima Jarmusha i „O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu” Any Lily Amirpour. Nie chodzi jednak o badanie „ile cukru jest w cukrze”, krytyczne wyliczanie tego, co zostało zaczerpnięte z innych wampirzych mitów i opowiastek coming-of-age. Za sprawą „Humanitarnej wampirzycy…” budzi się w nas przyjemne „pragnienie kinofilii”, swoboda skojarzeń i nawiązań. I to niekoniecznie „skojarzeń wampirycznych”; Po seansie każdy może ułożyć sobie własne filmowe równanie bliższe swojej filmowej wrażliwości i sympatii gatunkowych. To, w jaki sposób mała straumatyzowana Sasha zabierana jest przez rodziców do różnych specjalistów, przypomina mi perypetie młodziutkiej Amelie Poulain, bohaterki kultowego dzieła Jean-Pierre’a Jeuneta. Zapoznawanie się pary głównych bohaterów – mimo odmiennej palety ekranowych barw – przypomniała mi z kolei swoją niewinnością i urokliwością „Kochanków z księżyca” Wesa Andersona.
O jakich społecznych zmianach i nastrojach mówi nam debiut kanadyjskiej reżyserki? Być może o coraz silniejszej potrzebie społecznej i egzystencjalnej koegzystencji. Stworzenia takiego środowiska, w którym nie tylko oswajamy wszystkie nasze strachy, lecz także uczymy się akceptacji dla naszych jasnych i ciemnych stron. W tej filmowej fantazji każdy znajduje swoje miejsce i życiowy cel. W przypadku „Humanitarnej wampirzycy…” mamy wręcz do czynienia z „wampiryzmem ekologicznym”. O ile wampiry pojawiają się ostatecznie tam, gdzie ktoś krwawi, to tym razem zdecydowanie bardziej łączą oni przyjemne (a może w przypadku tytułowej humanitarności – konieczne) z pożytecznym. Ich „posiłkami” mogą stać się na przykład osoby starsze i chore, samotne osoby w poszukiwaniu natychmiastowego wytchnienia, gotowe już do przejścia „na drugą stronę”, już coraz mniej świadome własnej kondycji. W tym ekosystemie – tak naprawdę – nic (i nikt) ostatecznie nie ginie. Bardziej niż pożerać swoje ofiary, bezczeszcząc przy tym doszczętnie ich ciała, nowa generacja nieumarłych oddaje im cześć, a pijąc ich – oczywiście klinicznie i sterylnie pobraną krew – pozwala im na „symboliczną wieczność”.