„Co kogo dziś obchodzi spór między dwoma szlacheckimi rodami sprzed 200 lat?” – zapytała mnie kiedyś z bezradnym zdumnieniem pewna czeska wielbicielka filmów Andrzeja Wajdy po obejrzeniu jego ekranizacji „Zemsty”. A może to był „Pan Tadeusz”?

 

Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku…
W obliczu szybko zmieniających się technologii i mediów nie pozostajemy bierni. Aby móc nadal dostarczać Ci jakościowe treści, prosimy o podzielenie się swoją opinią na temat pracy Kultury Liberalnej i wypełnienie anonimowej ankiety.
Dołącz do nas i współtwórz Kulturę Liberalną — wypełnij ankietę >> 

 

Podobne pytania stawiają – jeśli mają odwagę – także współczesne polskie dzieci w szkołach, kiedy poloniści zadają im lekturę tekstów, na podstawie których te filmy powstały. Po co mam to czytać?

Dzieciom w mojej szkole odwagi nie brakuje, a pytać wolno im o wszystko. Przyznaję, że często mam spory problem, aby znaleźć uczciwą odpowiedź. Uczciwą to znaczy inną niż zalatujące Gombrowiczowskim Bladaczką „bo to ważny utwór”.

Cięcia w kanonie

Na samym początku wakacji, pod koniec czerwca, ogłoszono nową, okrojoną listę lektur obowiązkowych dla dzieci w podstawówkach. Istota tych decyzji jest już z grubsza biorąc znana. Wiadomo, że programy szkolne są przeładowane, system stara się wtłoczyć dzieciom do głów za dużo na raz, w dodatku spora część wiedzy jest niedzisiejsza, nieaktualna, nadmiarowa, niepotrzebna. Dotyczy to także języka polskiego. 

Tyle że to wszystko wie tylko część z nas. Druga część „wie” coś przeciwnego: że dzieci są leniwe, interesują ich tylko głupawe filmiki z TikToka i koreańskie kreskówki. To dlatego tych dzieci nie wolno zostawić samych na pastwę globalnego, internetowego kapitalizmu. Trzeba je chronić – na przykład trzeba je skłaniać do czytania literatury klasycznej, tej, która wychowała współczesnych dorosłych.

Jedni i drudzy mają rację – może nie całą, jak Gałkiewicz odpowiadający profesorowi Bladaczce, że Słowacki nie zachwyca i że wszyscy tak myślą – ale przynajmniej trochę. Tego z grubsza biorąc dotyczy spór, który wraca za każdym razem, kiedy lista lektur jest przycinana – a dzieje się to systematycznie od lat. W najnowszej wersji, tej z końca czerwca tego roku, od czwartej klasy do końca podstawówki dziecko musi przeczytać 11 lektur w całości. Do tego dochodzi zestaw kilkunastu wierszy (na przykład dwa „Treny” Kochanowskiego albo „Reduta Ordona” Mickiewicza) oraz kilka pozycji, których już nie trzeba czytać w całości – wystarczą fragmenty (na przykład połowa „Pana Tadeusza”, czyli sześć wybranych ksiąg).

Czy to kanon wyrabia kompetencje czytelnicze?

Ta część dorosłych, która marzy o czytających dzieciach i sposobu na to szuka w obowiązku przeczytania lektur szkolnych, zrzędzi: co to za nauka, skoro w ciągu czterech lat dziecko ma przeczytać tylko 11 książek? W tym komiks o Kajku i Kokoszu albo króciutkiego „Małego Księcia”? Przypominają, że jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku w samej klasie VII lektur obowiązkowych było dziewięć. I to prawdziwych cegieł: całość „Chłopów” (dziś w liceum i to tylko jeden tom!), „Krzyżacy”, „Zemsta”, II część „Dziadów”. W klasie VIII była już poważna literatura: Conrad, Iwaszkiewicz, a „Pan Tadeusz” w całości!

Liczba obowiązkowych lektur topnieje i cięcie z końca czerwca to tylko kontynuacja tego procesu. Niezadowoleni z tych posunięć bywają głośni, ale sami się oszukują. Zapomniał wół, jak cielęciem był. Ilu dzisiejszych czterdziesto–pięćdziesięciolatków naprawdę rzetelnie czytało w dzieciństwie tych „Chłopów” od deski do deski? I czy im się to podobało? Zrozumieli? Przeżyli emocjonalnie dramat Jagny i cierpienia Kuby? W efekcie zapragnęli czytać więcej? I rozwijając kompetencje czytelnicze, sięgnęli za sprawą „Chłopów” przeczytanych w podstawówce – bo ja wiem? – po Myśliwskiego, Kawalca, Pilota? Bo to też książki z półki z napisem „literatura chłopska”.

Podstawa programowa szumnie głosi: „Szkoła podejmuje działania mające na celu rozbudzenie u uczniów zamiłowania do czytania oraz działania sprzyjające zwiększeniu aktywności czytelniczej uczniów, kształtuje postawę dojrzałego i odpowiedzialnego czytelnika, przygotowanego do otwartego dialogu z dziełem literackim”. Czy badania czytelnictwa potwierdzają tę postawę w pokoleniu Polaków, którzy do podstawówki chodzili w latach osiemdziesiątych, kiedy lista lektur była tak bogata?

Może właśnie jest tak, że obecny, kiepski poziom czytelnictwa to wynik między innymi tego, że kolejnym pokoleniom Polaków czytanie skutecznie obrzydzano właśnie w szkołach? Zmuszając do czytania patriotycznego, uświęconego tradycją kanonu, nie zważając na to, że te teksty – jak wszystko na świecie – starzeją się, przemijają, tracą aktualność? Drobny przykład: opera w XIX wieku była popularną rozrywką, a cudowne melodie Verdiego podśpiewywano po knajpach. Dziś to „świątynia sztuki” dla pasjonatów, może też snobów, których stać na bilety po minimum dwie stówy. Trzeba to lubić.

Sienkiewicza nie da się już uratować

Z polską klasyką jest podobnie. Ja ją uwielbiam – jak mi smutno, zwykle sięgam po „Beniowskiego” i pękam ze śmiechu nad jadowitym dowcipem i kunsztem językowym Słowackiego. Jako polonista chciałbym wszystkich zarazić tymi wspaniałościami, ale jednak nie mam pretensji, że znacznie częściej lekarstwem na zły humor jest filmik z Youtube’a „Wszystkie gole Lewandowskiego dla Lecha Poznań” (ja też go pasjami oglądam).

Cieszę się z tych cięć. Z listy lektur wyleciało na przykład czytane dotąd w całości „Quo vadis” – książka napisana niedzisiejszym stylem i dla większości dzieci nieprzyswajalna, niezrozumiała. Teraz obowiązkowo przerabia się tylko fragmenty – według mnie, i tak niepotrzebnie. Tej powieści nie da się uratować, wrażliwość i przyzwyczajenia współczesnego dziecka są już bowiem w zupełnie innym miejscu. Dotyczy to niestety wszystkich najpopularniejszych książek Sienkiewicza. Jako dziecko je uwielbiałem, ale po latach nie jestem w stanie przebrnąć przez te długaśne opisy rodowodu Bilewiczów – a słowo honoru, próbowałem to czytać własnym dzieciom. Nie da się. Autorzy spisu lektur to już w jakiejś mierze rozumieją, dlatego nie tylko tną kanon, ale też uzupełniają go od dawna książkami Tolkiena czy wspomnianym komiksem Janusza Christy. I bardzo dobrze.

Z niektórych dzieł po prostu trzeba zrezygnować. Boli tym bardziej, że to reakcja łańcuchowa: jeśli odłożymy do archiwum Sienkiewicza, to niezrozumiała stanie się też spora część spuścizny Gombrowicza. Ale jednak nie całość! Utwory naprawdę wartościowe, trudniejsze nadal można i trzeba omawiać, ale trzeba chwilę pomyśleć i pokazać, jak te stare wierszyska potrafią być nadal aktualne, jak dotykają wrażliwości i spraw współczesnej młodzieży. „Dziady” część III to przecież nieśmiertelna opowieść o buncie młodych przeciw cynicznej, brutalnej dyktaturze. Inscenizacja Mai Kleczewskiej przypomniała to po raz kolejny – nic, tylko sięgać po inspirację.

Cięcia są potrzebne, zmiany słuszne, ale nawet po tych korektach pozostaje wrażenie, że w środowisku, które układa listy lektur, nadal dominuje przekonanie, że tak naprawdę do tego czytania dzieci trzeba zmusić z tytułu „patriotyzmu”. Jeśli – myśli sobie chyba taki ktoś – dziecko przeczyta „Pana Tadeusza” i poprawi „Syzyfowymi pracami” (nadal obowiązkowe, choć we fragmentach), to nabierze szacunku dla narodowej tradycji i kultury, przeżyje moralny wstrząs, poznając szczegóły rusyfikacji z XIX wieku, zapłonie miłością do powstańczej, martyrologicznej literatury – a potem do III klasy liceum będzie dyszało pragnieniem czytania „Przedwiośnia”.

W rzeczywistości skutek jest odwrotny. Większość dzieci już dziś uważa, że czytanie w ogóle, a polskich książek w szczególności – to nudna mordęga. I mimo cięć dobór lektur szkolnych, albo sposób ich omawiania, nadal ich w tym utwierdza.