Kościół katolicki nie ma w ostatnich latach tak zwanej dobrej prasy. Przyczyniły się do tego liczne afery seksualne z udziałem jego dostojników, ich wystawny tryb życia, szczególnie drażniący na tle ubóstwa wielu jego wyznawców, ale przede wszystkim jego nieprzejednany konserwatyzm, ostentacyjne ignorowanie zmian obyczajowych dokonujących się w świecie. W wojnie kulturowej, w której chcąc nie chcąc uczestniczymy, jest jednym z najpotężniejszych przeciwników sił liberalnych.
Przeważająca część środowiska filmowego znajduje się po drugiej stronie tej dzielącej świat barykady, nie powinno więc dziwić, że powstaje coraz więcej filmów krytykujących zarówno doktrynę Kościoła, jak i jego codzienną praktykę. Wśród nich poczesne miejsce zajmują filmy o stojącym na jego czele papieżu, decydującym o jego polityce, mającym ogromny wpływ na kształt współczesnego świata – nie tylko liczącej 1,4 miliarda rzeszy katolików, ale też osób niewierzących. Można tu wymienić powstały w 2016 roku serial HBO „Młody papież” (w drugim sezonie przemianowany na „Nowego”), w reżyserii Paolo Sorrentino, opowiadającym o początkach pontyfikatu pierwszego w historii amerykańskiego papieża (Jude Law). Czy też „Dwóch papieży” Fernando Meirellesa [2019] o starciu dwóch wizji Kościoła, reprezentowanych przez progresywnego kardynała (Jonathan Pryce) i konserwatywnego zarządcę stolicy Piotrowej (Anthony Hopkins), w których nietrudno było rozpoznać obecnego papieża Franciszka i jego poprzednika, Benedykta XVI. Do tego „papieskiego” nurtu można też zaliczyć „Konklawe” [2024] Edwarda Bergera („Na Zachodzie bez zmian”), opowiadający, jak wskazuje tytuł, o kulisach wyborów nowego papieża po śmierci jego poprzednika.
Nie jest to oczywiście dokument, ani nawet film „oparty na autentycznych wydarzeniach”. Przebieg papieskich wyborów jest w znanym ze swej dyskrecji Watykanie pilnie strzeżoną tajemnicą, co utrudnia pracę dziennikarzom, skazanym na strzępki informacji czy kontrolowane przecieki, ale otwiera szansę dla pisarzy mogących pozwolić sobie na mniej czy bardziej dowolne spekulacje. Skorzystał z niej Brytyjczyk Robert Harris, wydając w 2016 roku bestsellerową książkę, która następnie posłużyła za podstawę filmu. Harris jest zresztą autorem wielu innych bestsellerów, po które w przeszłości chętnie sięgali filmowcy. Roman Polański chociażby zekranizował dwa z nich: „Autor widmo”, gdzie pierwowzorem głównego bohatera był premier Tony Blair, i opowiadający o słynnej sprawie Dreyfusa „Oficer i szpieg”. Temat więc, jeśli można tak powiedzieć, dostał się w dobre ręce: Harris jest nie tylko bardzo zręcznym pisarzem, lecz także dziennikarzem i komentatorem politycznym; dużo wie, dzięki czemu „Konklawe”, będąc kompletną fikcją, zachowuje pozory realizmu (może z wyjątkiem samego rozwiązania).
Konserwatyści, liberałowie i sygnaliści-pijacy
W „Konklawe” dotychczasowy papież umiera na atak serca (choć w tak pełnym mrocznych tajemnic miejscu jak Watykan nawet taka niewinna śmierć wywołuje falę domysłów i podejrzeń) i trzeba pilnie wybrać jego następcę. Organizacją wyborów i nadzorowaniem ich przebiegu ma zająć się dziekan Kolegium Kardynalskiego, kardynał Lawrence (Ralph Fiennes). Lawrence przystępuje do tej pracy bez wielkiego entuzjazmu: przeżywa właśnie kryzys wiary – może nie w Boga, ale z pewnością w Kościół katolicki, w którym nie widzi dla siebie miejsca. Niedawno chciał nawet opuścić Watykan i wstąpić do zakonu, jednak papież nie przyjął jego rezygnacji, argumentując że „niektórzy są wybierani na pasterzy, a inni na zarządców gospodarstwa”. Rad nie rad, Lawrence musi swoje zdolności menadżerskie spożytkować dla przeprowadzenia watykańskich wyborów.
Dla przypomnienia: konklawe („zamknięci na klucz”) polega na zebraniu się 121 kardynałów (w filmie jest ich 118), aby w całkowitej izolacji od świata zewnętrznego dokonać spośród swojego grona wyboru głowy Kościoła. Do wyłonienia zwycięzcy niezbędne są dwie trzecie głosów. Gdy uda się je uzbierać, z watykańskiego komina wypuszcza się biały dym, aby ogłosić światu Habemus Papam!
Na początek do Watykanu zjeżdżają więc kardynałowie z całego świata – o mocno zróżnicowanych poglądach, choć z grubsza można podzielić ich na konserwatystów i liberałów. Jest wśród nich kardynał amerykański Bellini (Stanley Tucci), bliski współpracownik zmarłego papieża, mogący być jego naturalnym następcą; liberał, orędownik kościoła otwartego, przyjaznego kobietom i społeczności LGBT, trzymający w zanadrzu nawet bardziej radykalne pomysły zmian. Jego głównym przeciwnikiem jest ultrakonserwatywny kardynał Tedesco (Sergio Castellitto), ubolewający nad tym, że po drugim soborze watykańskim zrezygnowano z odprawiania mszy po łacinie na rzecz języków narodowych; oczywiście jest on wrogiem jakichkolwiek reform i najchętniej przywróciłby postanowienia soboru trydenckiego sprzed kilku wieków (czy naprawdę funkcjonują w KK aż takie matuzalemy?). Jest też kardynał z Nigerii Adeyemi (Lucian Msamati), który w przypadku zwycięstwa byłby pierwszym ciemnoskórym papieżem w historii; zapewne w jakiś sposób odmieniłoby to Kościół, ale rzucane przez niego homofobiczne uwagi każą podejrzewać, że nie byłby to najbardziej pożądany kierunek zmian. Stawkę faworytów zamyka wściekle ambitny kanadyjski kardynał Tremblay (John Lithgow), technokrata, który nie przywiązuje szczególnej wagi do kwestii „ideologicznych”; jego jedyną religią wydaje się władza. W ostatniej chwili pojawia się też nieznany nikomu meksykański kardynał z Kabulu Benitez (Carlos Diehz), który, dla jego bezpieczeństwa, został potajemnie wyświęcony przez papieża in pectore, czyli bez ujawniania jego nazwiska, „w sercu” (czy to naprawdę możliwe?). Jego dotychczasowa biografia – sprawowanie misji w tak niebezpiecznych miejscach jak Kongo, Irak i właśnie Afganistan – każe widzieć w nim człowieka nie tylko odważnego, ale też traktującego serio przykazania o niesieniu pomocy bliźniemu. Czy ten wchodzący do gry zawodnik z dziką kartą okaże się czarnym koniem mistrzostw? (Przepraszam za sportową terminologię, ale w przypadku tego filmu wydaje mi się ona jak najbardziej uzasadniona).
Postać Beniteza (jego motywacje, program itd.) jest bodaj najbardziej intrygującą zagadką filmu. Drugą jest tajny raport papieski, którego treść obciążałaby (i zapewne dyskwalifikowała) jednego z najpoważniejszych kandydatów do objęcia tronu Stolicy Piotrowej. Tu znajdujemy mały polonik, średnio zresztą dla nas pochlebny: o istnieniu tajemniczego dokumentu informuje zainteresowanych polski biskup Woźniak (Jacek Koman). Odgrywa on wiec tutaj wielce pożyteczną i zasługującą na szacunek rolę „sygnalisty”, ale wiarygodność tych rewelacji podważa niestety jego alkoholizm. Stereotyp Polaka-pijaka jest jednak wiecznie żywy.
Wybory jak wszędzie i (nie)sportowa rywalizacja
Przystępujący do rozgrywki kardynałowie są więc głównie charakteryzowani przez swoje poglądy na temat Kościoła; bardziej są reprezentantami politycznych idei czy kościelnych „skrzydeł” niż żywymi ludźmi. To zawsze słabość, ale gruby rysunek postaci pozwala na łatwe rozlokowanie sympatii widza i podniesienie poziomu emocji.
A emocje są duże. Przed naszymi oczami toczy się wszak walka o duszę Kościoła. Kto ją wygra? Postępowcy czy zwolennicy zachowawczego kursu? Walka jest bezwzględna, zacięta i daleka od fair play. Pełno tu intryg i manipulacji, rzucanych półgębkiem pomówień i rozsiewanych plotek.
Montuje się koalicje i stosuje dyplomatyczne i niedyplomatyczne sposoby dla pozyskania zwolenników. Zupełnie jak w normalnych, świeckich wyborach.
Taki był zapewne główny zamysł filmu: pokazać duchownych jako politycznych graczy. I to grających – tak jak zwykle politycy – nieczysto. A więc używających wzniosłych słów dla zamaskowania wszetecznych intencji, oszukujących, za nic mających wzajemną lojalność. Nie są to żadne autorytety moralne, żadni „święci” – zdaje się mówić film – to tylko grupa bardzo ambitnych facetów (pod tym względem bezkonkurencyjny jest Tremblay) walczących o władzę. Jeden z nich mówi w pewnym momencie, że czuje się jak na konwencji amerykańskiej partii i zaiste: film chyba dobrze współgrał z odbywającymi się równolegle do jego dystrybucji wyborami w USA.
Taki obraz uczestników konklawe nie jest oczywiście szczególnie odkrywczy. Nie mamy chyba złudzeń, że kościelni prominenci, starając się o najwyższe stanowisko w hierarchii będą przestrzegać reguł, które na co dzień głoszą. Tonacja filmu nie jest zresztą potępiająca, narracja raczej spokojna, obserwacyjna, prowadzona z dyskretnym poczuciem humoru. „Konklawe” nie przechyla się jednak zdecydowanie w stronę komedii (choć wiadomo od czasów Moliera, że hipokryzja jest naturalnym i bardzo wydajnym źródłem komizmu), zdarzają się tu wszakże zabawne momenty i sytuacje. Zwykle wtedy, gdy ogrywa się kontrast między dostojnością funkcji a zwyczajnością zachowania, i demonstruje, jak bardzo ci pośrednicy w naszej rozmowie z Bogiem są ludźmi takimi jak my. Takie trzeźwe spojrzenie sygnalizuje już sam początek „Konklawe”, gdzie przybyli do stolicy apostolskiej kardynałowie skrolują smartfony i palą w grupce papierosy. A potem rzucają niedopałki na ziemię (bo chyba nie posadzkę?!) jak uczniowie podczas przerwy na boisku.
Z zaklasyfikowaniem gatunkowym „Konklawe” jest zresztą pewien kłopot. Dramat polityczny? Tak, do pewnego stopnia, choć raczej komediodramat. I raczej nie thriller, jak się to uparcie powtarza. Film nie wytwarza „drżenia”, nie wywołuje uczucia lęku o występujące w nim postacie, choć jego mroczna atmosfera, sytuacja gry o naprawdę wysoką stawkę i stopień wzajemnej wrogości między konkurentami pozwalają myśleć także i o tym gatunku: czy symboliczne noże w plecy, nader często tu wbijane, nie zmienią się w końcu w nóż prawdziwy? I czy w efekcie nie dostaniemy staroświeckiego kryminału w stylu Agathy Christie rozgrywającego się w zamkniętym, odciętym od zewnętrznego świata pomieszczeniu i ściśle określoną liczbą podejrzanych? Ale nie, do takich ekstremalnych rozwiązań jednak nie dochodzi i to zapewne nie tylko dlatego, że owych podejrzanych byłoby za dużo.
Dla mnie, przynajmniej jeśli chodzi o strukturę, jest to film sportowy – z kolejnymi rundami głosowań, które nie przynoszą rozstrzygnięcia, zmieniającymi się rankingami zawodników i stałymi sympatiami nas, kibiców, przepraszam – widzów.
Spiskowe klimaty i przygarbiony Fiennes
Film ma wiele zalet. Jest bardzo dobrze skonstruowany i opowiedziany. Jego scenarzysta, Peter Straughan, który między innymi zaadaptował na potrzeby ekranu powieść Johna le Carré „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg” (w kinie skróconym do „Szpiega”) bardzo zręcznie porusza się w spiskowych, dusznych klimatach. Umiejętnie też budowane jest napięcie: zresztą klaustrofobicznie zamknięta przestrzeń, w której „Konklawe” się rozgrywa, ułatwia jego kondensację.
Piękne są tu również zdjęcia. Utrzymane w czystej kolorystyce, z umiejętnym użyciem światłocienia i wieloma spektakularnymi, ale nie efekciarskimi ujęciami. Niewątpliwie pomaga tu majestatyczna, choć przyciężka sceneria i wystawne kostiumy, które w pozaekranowej rzeczywistości mogą irytować swoim przepychem i pretensjonalnością, ale tu się estetycznie „sprawdzają”, są na swoim miejscu. Także same rytuały i procedury związane z głosowaniem, datujące się niekiedy od XIII wieku, mają swoją malowniczość, którą francuskiemu operatorowi, Stephane’owi Fontaine’owi, udaje się wydobyć.
Jest to więc, krótko mówiąc, bardzo porządnie zrobiony film, wciągający i atrakcyjny do oglądania – ale, niestety, nic więcej. O współczesnym Kościele katolickim „Konklawe” nie ma zbyt wiele nowego czy ciekawego do powiedzenia. Ani na temat jego miejsca w świecie, ani wyzwań, przed którymi stoi.
Nie ma też jego gwałtownej krytyki ani rozliczenia z jego licznych grzechów – pod tym względem film jest mniej drapieżny, niżby ta instytucja na to zasługiwała. Bodajże tylko raz napomyka się o nadużyciach seksualnych, które przecież bardzo podkopały jego moralną reputację (jeśli wręcz jej nie zrujnowały – owszem, mamy tu skandal natury seksualnej, ale o innym, niepedofilskim charakterze). No ale zawsze gdy zarzuca się filmowi, że czegoś w nim nie ma, można nadziać się na kontrę, że przecież nie tym opowiada. Z pewnym ociąganiem przyjmuję ten argument.
Film uświadamia nam natomiast (choć czy potrzeba to jeszcze uświadamiać?) jak bardzo patriarchalną instytucją jest Kościół katolicki. Występują tu niemal wyłącznie mężczyźni, a nieliczne kobiety w osobach sióstr zakonnych pełnią tu wyłącznie funkcje służebne – są kucharkami, kelnerkami, pokojówkami. Ale oddaje się im sprawiedliwość. Starsza zakonnica, siostra Agnes (Isabella Rossellini), choć na ekranie przebywa krótko, ma do odegrania znaczną rolę: jest żywym sumieniem filmu i stanowi jego moralne centrum.
W zakończeniu wskazuje się drogę jego zbawienia, można jednak wątpić, czy Kościół nią podąży. Jest ono bardzo zaskakujące, dla niektórych nawet szokujące, choć dla tych, którzy zorientowali się już, na czym polega „duch współczesności” w dzisiejszym kinie, może nie aż tak bardzo. Mam wobec niego dość mieszane uczucia. Z jednej strony doceniam pomysłowość i solidne przygotowanie, a także solidaryzuję się z zawartym w nim przekazem. Z drugiej – dostrzegam, jeśli nie traktować go czysto symbolicznie, „kierunkowo”, jego kłującą w oczy nierealistyczność, kolidującą z resztą poprzedzającej go historii. No a z trzeciej, jest ono kolejnym dowodem szalonego rozideologizowania współczesnego kina, i jego bardzo aktywnego udziału w wojnie kulturowej, o której wspomniałem na początku – do czego mam też niejednoznaczny stosunek. Ale to już jest temat na inne i znacznie dłuższe opowiadanie.
Na koniec chciałbym wspomnieć o tym, co uważam za największy atut „Konklawe” – rolę Fiennesa. Jego przygarbiony, smutny, rozdarty wątpliwościami Lawrence jest głównym łącznikiem między filmem a widownią. Reprezentuje tych wszystkich religijnych ludzi – a jest ich legion – którzy chcą zachować wiarę w Boga mimo upadku wiary w Kościół instytucjonalny. Którzy próbują w sobie wiarę w Boga ocalić, choć mają już serdecznie dość zepsucia, upojenia bogactwem i niekiedy moralnie odrażającego postępowania jego sług. Lawrence nie jest doskonały, nawet jako ten, który ma czuwać nad czystością konklawe. Z racji swojej funkcji powinien zachować neutralność, tymczasem daje się uwikłać w politykę, promując jednych kandydatów i formując koalicje przeciwko drugim. Ba! W patowej sytuacji zaczyna pod wpływem namów rozważać nawet własną kandydaturę, choć przedtem kwestionował celowość papiestwa. Niejednoznaczna to postać, której ocena będzie zresztą bardzo zależeć od indywidualnych zapatrywań widzów na temat Kościoła. Na przykład dla wojujących antyklerykałów będzie urzędnikiem szkodliwej instytucji, słabym, niekonsekwentnym człowiekiem, który ze swoich wątpliwości nie potrafi wyciągnąć zdecydowanych wniosków.
Ja jednak lubię takich bohaterów – skonfliktowanych wewnętrznie, wątpiących, niepewnych. A Fiennes gra Lawrence’a doskonale, to na nim stoi cały film. Nie zdziwię się jeśli, gdy w marcu przyszłego roku zakończy się hollywoodzkie konklawe, to nad jego głową pojawi się oskarowy biały dym.
Film:
Konklawe [Conclave], reż. Edward Berger, Wielka Brytania–USA 2024.