W opublikowanym 9 grudnia na łamach „Kultury Liberalnej” tekście Krzysztof Dębiec pisze o „kopernikańskim przewrocie” w relacjach polsko-czeskich, wskazując przede wszystkim na wyraźny i nagły wzrost sympatii Czechów do Polaków. Choć nie mamy twardych danych, obserwując czeskie media – trudno się z tą tezą nie zgodzić.

Obraz Polski w oczach przeciętnego Czecha nigdy w historii nie był tak pozytywny. Na pewno istotną rolę odegrała wojna, sporą – turystyka, a do tego trzeba dołożyć teksty prasowe o „polskim cudzie” i roztrząsanie, co takiego się stało, że Polska nadrobiła ekonomiczny dystans do Czech, a pod niektórymi względami nawet je wyprzedziła.

Za ilustrację zmiany nastawienia niech posłuży anegdota. Jeden z moich czeskich przyjaciół, dumny prażak reprezentujący centroprawicowy wielkomiejski mainstream i zwykle dobrze oddający jego nastroje, w pierwszych miesiącach wojny chętnie dzielił się swoim entuzjazmem dla polskich „rusobijców”. Nie wiem, czy to właśnie ta chwilowa aura wojennej charyzmy, czy raczej coraz powszechniejsze opinie powracających z urlopu w Polsce znajomych oraz dobry kurs korony do złotówki sprawiły, że pod koniec czwartej dekady życia zdecydował się w końcu przekroczyć północną granicę Republiki (będącą mentalnie, jak słusznie zauważa Dębiec, jej granicą „wschodnią”) i zapuścić się kilka kilometrów w głąb Barbarii, by spędzić weekend w Szklarskiej Porębie. Przed wyjazdem wypytywał mnie jeszcze o to, czy powinien zaopatrzyć się w euro w gotówce (jak to bywa, gdy podróżuje się do krajów rozwijających się) i chyba do końca nie dowierzał zapewnieniom, że wszędzie da się płacić kartą lub telefonem (co w Czechach rzeczywiście nie jest oczywiste).

Wyjazd był tak udany, a Polska na tyle cywilizowana, że od tego czasu w ciągu raptem roku odwiedził wraz z rodziną polską stronę Sudetów jeszcze dwa razy, docierając nawet aż do Jeleniej Góry. Trzeba mieć nadzieję, że nawet prażacy, którzy z natury czują się nieswojo, przekroczywszy zewnętrzną obwodnicę swojego miasta, będą się przełamywać i poznawać Polskę, z czasem może nawet poza pasem przygranicznym, odwiedzając choćby wyraźnie modne wśród Czechów „Sopoty”.

Platoniczna miłość czy uprzedzenia z obu stron?

Ta oddolna i spontaniczna zmiana obrazu Polski musi cieszyć, bo przez ostatnie trzydzieści lat z okładem Polacy regularnie i licznie odwiedzali Republikę Czeską. Sentymentalna i powierzchowna polska czechofilia trafiała często na mur obojętności, potęgowanej w dodatku zaskakująco trudną do pokonania barierą językową. Tu także zaszły zmiany, dziś Polacy mówiący po polsku w praskich knajpach dużo częściej mogą liczyć na to, że po prostu dogadają się z obsługą (nie tylko dlatego, że stanowią ją w dużej mierze Ukraińcy). Oswoiliśmy się, poznaliśmy, niedługo nawet ograne dowcipy na temat języka sąsiada przestaną śmieszyć.

Jest jednak rysa na tym optymistycznym obrazku, głębsza niż Dębiec jest gotowy przyznać, bo w swoim tekście pomija zupełnie rolę polskich uprzedzeń, stereotypów i kompleksów w utrzymywaniu niskiej temperatury dotychczasowych relacji. Nie ma tu miejsca na analizowanie historii relacji polsko-czeskich, ważniejsze jest i tak to, co działo się po 1989 roku.

Dębiec napomyka jedynie o konflikcie wokół kopalni i elektrowni Turów, konstatując nader optymistycznie, że ten spór jest już jakoby za nami.

Polscy komentatorzy nie doceniają traumy i urazu, jakim dla strony czeskiej jest awantura o Turów i specjalnie używam tu czasu teraźniejszego. Pamiętajmy, że mimo krytyki, która spadła na rząd Morawieckiego ze strony opozycji za psucie relacji z sąsiadami, Unią i za koszty ponoszone przez Polskę, konflikt jest raczej zamrożony niż rozwiązany. Dla Czechów Turów to przykład łamania zasad, polityczny rympał, jawna pogarda dla ich obywateli i w dodatku manifestacja czegoś, czego Polacy sami często nie dostrzegają, bo zawsze łatwiej widzieć źdźbło w oku bliźniego niż belkę we własnym. Chodzi o polską megalomanię.

Zderzenie kompleksów

Owszem, czeski kompleks wyższości wobec wschodniego sąsiada istnieje i ma się dobrze. Wynika on po trosze z odmiennych trajektorii historycznych – Czesi od zawsze czuli się bardziej zachodni i europejscy niż inne narody Europy Środkowej (pojęcia rozpropagowanego i zmienionego z neutralnie geograficznego w kulturowo-geopolityczne przez czeskiego pisarza Milana Kunderę). Po trosze to także efekt pamięci o międzywojennej Czechosłowacji jako kraju politycznie i ekonomicznie wyraźnie lepiej niż sąsiedzi zorganizowanym i uporządkowanym, a po części kulturowa manifestacja obiektywnych różnic ekonomicznych między historycznie zamożniejszymi Czachami i długi czas biedniejszą Polską.

Nie jest jednak tak, że tylko Czesi mają negatywny obraz Polaków. Zderzają się z nim skrywane słabo lub wcale negatywne polskie stereotypy Czechów – tchórzliwych Pepików. Pamiętam, jakie rozbawienie w komisji na moim egzaminie wstępnym w Kolegium MISH na Uniwersytecie Warszawskim wywołał temat rozmowy, który przygotowałem – „Od Jana Husa do Praskiej Wiosny, czyli historia czeskiego buntu”. Czesi i bunt, co za pomysł, przecież wiadomo, że te Szwejki poddają się, kiedy tylko pada pierwszy strzał. Polacy mają we własnym mniemaniu monopol na bunt, niepokorność, opozycję. Wkład czeskich dysydentów w rozmontowywanie bloku wschodniego – niemały i istotny – jest umniejszany nie tylko przez polską opinię publiczną, lecz także historyków czy weteranów opozycji.

Geopolityczny słoń w składzie porcelany

Jeszcze kilka lat temu, żeby wyprowadzić czeskiego rozmówcę z równowagi w dyskusji o polityce, wystarczyło wspomnieć o idei Międzymorza, czy potem – Trójmorza. Polscy politycy i analitycy bezrefleksyjnie i bezwstydnie dzielą się wizją regionalnego mocarstwa, Polski będącej środkowoeuropejskim primus inter pares, jakby nie dostrzegając, jak źle działa to na partnerów.

Czeskie elity polityczne, dziennikarzy i analityków razi ta polska bieda-mocarstwowość i megalomania. Ktoś mógłby powiedzieć, że to jedynie problem polskiej prawicy, przyszedł z PiS-em i z nim odejdzie, ale to naiwne wybielanie się. Problem istniał od dawna, patrzenie z góry na sąsiadów było równie widoczne przed 2015 rokiem, za czasów PiS-u, pod wpływem powszechnej narodowej tromtadracji, nałożonej w dodatku na otwarcie antyunijny program polityczny, zrobiło się nie do zniesienia. Turów to była kropla przelewająca czarę goryczy.

Polska postawa w obliczu wybuchu wojny, która przyczyniła się zapewne do poprawy wizerunku Polski w oczach przeciętnych Czechów, u części polskich elit podziałała jak benzyna dolana do tlącego się ognia megalomanii. Mowa już nie o liderze regionu, ale filarze Europy. Wielu rodzimych ekspertów przeszło w stosunku do zagranicznych odpowiedników w tryb „patrzcie, od zawsze mieliśmy rację”, a z relacji moich znajomych z czeskich uniwersytetów i think tanków lekceważący stosunek do Czech jest wciąż barierą w budowaniu zdrowych relacji.

Nie będzie prawdziwie dobrosąsiedzkich relacji i regionalnego partnerstwa polsko-czeskiego, jeśli Polacy nie przyjmą do wiadomości, jak śmieszny, irytujący, a potencjalnie groźny jest z punktu widzenia sąsiadów ich kompleks wyższości i głęboko zakodowane przeświadczenie o własnej wyjątkowości.