Diana Dąbrowska: W tym roku Europejska Akademia Filmowa [European Film Academy] przyznała panu prestiżową nagrodę za całokształt pracy twórczej. Akademia istnieje już od trzydziestu siedmiu lat. Przez większość tego czasu był pan zresztą jej przewodniczącym. Co znaczy dla pana ta nagroda?
Wim Wenders: Zasiadłem jako jeden z najmłodszych przy stole, kiedy Akademię powoływano do życia. W 1988 roku pełniłem funkcję przewodniczącego zarządu naszego pierwszego prezydenta, Ingmara Bergmana. Gdy Bergman zrezygnował z tego stanowiska, to ja zostałem jej prezydentem i byłem nim aż przez dwadzieścia cztery lata. Jestem związany z tą instytucją od samego początku jej istnienia, traktuję Akademię jako swoją rodzinę. W życiu raczej nie dostajesz nagród od rodziny. Krewni klepią cię co najwyżej po plecach i mówią, że dobrze ci w życiu poszło. Tym bardziej jestem wzruszony, bo moja rodzina mnie doceniła w tak niezwykły sposób. To dla mnie wiele znaczy!
Jak ocenia pan pozycję i funkcję Akademii dziś?
Przed Akademią stoi wiele wyzwań. Jest naprawdę tak wiele do zrobienia. Ale myślę, że jest ona w dobrach rękach. Już była w dobrych rękach, kiedy przewodniczącą została tak odważna filmowczyni jak Agnieszka Holland. Myślę, że Juliette Binoche jest tak samo silna i odważna. Cieszę, że Akademią kierują osoby, które są aktywne zawodowo i które mają rzeczywisty kontakt z branżą.
Uważam, że ta Akademia może zrobić więcej dla Europy, niż Europa może zrobić dla Akademii. Jednym z najważniejszych zadań w tej chwili jest próba ożywienia idei Europy, która jest wrażliwa społecznie i kulturowo. Europy, która przypomina sobie o emocjach. Mam wrażenie, że idea Europy była przez zbyt długi czas płaska, kierowana głównie przez instynkty polityczno-ekonomiczne, czysto finansowe. Jeśli spojrzymy na to, co określa się mianem „amerykańskiego snu”, to jest tak naprawdę wynalazek amerykańskich filmów. Ten mit nie byłby w stanie przetrwać do dziś, gdyby nie był stale wspierany przez przemysł filmowy. I to nie tylko amerykański. My nie pielęgnowaliśmy takiej idei o Europie, która byłaby w stanie emocjonalnie połączyć z nią ludzi. A jeśli braliśmy się za to, to w jakiś mglisty, mało konkretny sposób. Europa nigdy nie była na tyle jednością, która mogłaby mieć taki plan na siebie, jak Stany Zjednoczone. I nawet ta polityczna Europa nigdy nie miała takiego planu, ponieważ kultura tak naprawdę nigdy nie była w jej centrum.
Kultura dalej nie stanowi priorytetu.
Kraje europejskie są zmuszone ciąć swoje programy kulturalne. Tak dzieje się też w Niemczech, gdzie mogę obserwować tę sytuację z bliska. Wystarczy pomyśleć o Berlinale, którego budżet powinien zostać podwojony, aby Berlin i w ogóle Niemcy stały się na nowo atrakcyjne. A dzieje się odwrotnie: budżet zostaje obcięty, co wpływa bezpośrednio na jakość oferty festiwalu. I wszyscy są ospali, niezadowoleni. A to właśnie inwestycja w kulturę jest w stanie dać nam witalność. Uświetnić na nowo Europę.
Przeżywamy naprawdę trudny czas, bardzo niepewny, a co robią osoby rządzące? W pierwszej kolejności obcinają zasoby na kulturę. Zawsze obrywa jako pierwsze ministerstwo kultury. Tak jest najszybciej i najprościej. A to jest odwrotność tego, co politycy powinni tak naprawdę zrobić. Bo to właśnie kultura pomogła ludzkości przeżyć niejeden kryzys. Kultura jest podstawą rozwoju demokracji. Szczególnie w czasie kryzysu kultura powinna być wzmacniana, a nie osłabiana. Jak to jednak wytłumaczyć politykom? Takie działania prowadzą na dłuższą metę do katastrofy.
Cofnijmy się na moment do pierwszej ceremonii Europejskich Nagród Filmowych. To był 1988 rok i wielka noc zarówno dla pana, jak i Krzysztofa Kieślowskiego. „Krótki film o zabijaniu” [1988] został ogłoszony najlepszym filmem, do pana zaś powędrowała nagroda za najlepszą reżyserię za „Niebo nad Berlinem” [1987]. Jak pan wspomina ten czas?
Podczas ceremonii dużo mówiono właśnie o Europie. Kontynent był podzielony, w kryzysie, wciąż trwała zimna wojna. Kieślowski zakończył swoje przemówienie w bardzo emocjonalny sposób: „Mam nadzieję, że Polska leży w Europie”. Taka była wówczas rzeczywistość– wielki przełom dopiero nadchodził. Wspólna Europa była pragnieniem, nie rzeczywistością. Uważam, że Akademia pomogła szczególnie społeczności filmowej z Europy Wschodniej poczuć się częścią większej całości. Przy stole zasiadło wtedy dwudziestu dwóch filmowców, a członków-założycieli było czterdziestu. I wśród tych dwudziestu dwóch filmowców byli również twórcy z Europy Wschodniej – István Szabo z Węgier, Dušan Makavejev z byłej Jugosławii czy Jiří Menzel reprezentujący Czechosłowację. Byliśmy tam wszyscy razem, choć należeliśmy według ówczesnej polityki do różnych stron tej zimnej wojny. Wierzę, że Akademia zachowała do dziś ducha marzeń o Europie. Europie opartej na braterstwie, nie na rywalizacji.
W wielu pana filmach mamy do czynienia z ludźmi, którzy żyją w izolacji, mierzą się z pustką egzystencjalną. A jednocześnie te same tytuły były w stanie nas pocieszyć, dać nam nadzieję – prowadzić nas w stronę empatii, współczucia. Czy jest to element pana filmowej misji?
Powiem tak: cześć moich filmów nauczyła mnie, że służenie i pomaganie drugiemu człowiekowi naprawdę nas wzbogaca. I to bardziej niż próby uczynienia siebie lepszym człowiekiem w duchu samorealizacji, do której tak mocno się przyzwyczailiśmy. Hirayama w „Perfect Days” poświęcił się całkowicie służeniu innym, czyszcząc publiczne toalety i jest bardziej szczęśliwy, niż może być jakikolwiek bogaty człowiek. Wszystkie moje ukochane anioły z „Nieba nad Berlinem” są po to, aby służyć. Sebastião Salgado, bohater dokumentu „Sól ziemi”, poświęcił swoje życie ludziom, którzy cierpieli, byli społecznie niewidzialni, całkowicie zaniedbani; on dał im głos. Uważam, że im bardziej jesteś w stanie poświęcić się większej sprawie, tym bardziej możesz się rozwinąć. I to bardziej niż poprzez samorealizację.
Spodziewał się pan, że publiczność na całym świecie tak pokocha „Perfect Days”? Że właśnie ten film tak poruszy młode pokolenie, które – też za sprawą tego tytułu – zabiera się za odkrywanie pana twórczości?
W ogóle mi to nie przyszło do głowy. Byłem po prostu szczęśliwy, że mogłem nakręcić film w Japonii i to o cnotach społecznych, które zawsze lubiłem w tym kraju. Chciałam przyjrzeć się strukturze społecznej japońskiego społeczeństwa. Przypomniało mi to czasy, kiedy dorastałem w powojennych Niemczech i kiedy wszyscy byli solidarni. Kiedy nie było takiego rozróżnienia na bogatych i biednych jak dzisiaj, istniało poczucie, że wszyscy są tacy sami. I w Japonii nadal tak jest. Nadal czujesz, że ludzie uważają, że dobro wspólne jest większą wartością niż dobro osobiste.
Część pana dzieł – jak chociażby uwielbiany przez wszystkich „Paryż, Teksas” – powraca teraz na kinowe ekrany i to w pięknie odrestaurowanej wersji. To dla pana ważne?
Obecnie jest tak dużo do obejrzenia, że starsze filmy powracające na duże ekrany wcale nie mają łatwo. Cieszy mnie jednak szczególnie fakt, że właśnie w takiej jakości mogą zobaczyć „Paryż, Teksas” młodzi ludzie, dla których jest to zazwyczaj pierwszy seans tego filmu; nowa publiczność może go odkryć. Byłem tak zawstydzony, kiedy filmy były sprzedawane na kasetach VHS. Gdybym tylko mógł, przeprosiłbym każdego, kto kiedykolwiek zakupił mój film na VHS-ie. Każdego, kto wyłożył swoje ciężko zarobione pieniądze na taki syf. Kiedy pojawiło się DVD poczułem się trochę lepiej, ale wciąż ten obraz zostawiał wiele do życzenia. Teraz w dobie Blu-Ray i wersji w 4K można zobaczyć filmy w przyzwoity sposób. Chyba, że oglądasz go na telefonie albo iPadzie… [uśmiech].
Najważniejsze, że filmy są dostępne i to w takiej jakości, bo dzięki temu jesteśmy najbliżej tego oryginalnego kinowego doświadczenia. To niezwykle ważne, aby współcześni widzowie nawiązywali kontakt z historią kina. To są świadectwa tego, jak życie kiedyś wyglądało. Życie, w którym nie było telefonu komórkowego, a wszystko było doświadczeniem „z pierwszej ręki”. W „Paryż, Teksas” mężczyzna faktycznie idzie przez pustynię i musi jechać samochodem do Teksasu. Wszystko w tym świecie jest analogowe. Nie jest łatwo nawiązać połączenie, jeśli nie natrafi się na budkę telefoniczną. Kiedy mały Hunter dzwoni do swojej przybranej matki, może odłożyć słuchawkę. A jak rozłączamy się dzisiaj? Czy my naprawdę się rozłączamy w chwili zakończenia połączenia? Myślę, że nie.
Komu będzie poświęcony pana najnowszy projekt filmowy?
Pracuję teraz nad długoterminowym projektem, który rozpoczęliśmy osiem lat temu ze wspaniałym szwajcarskich architektem, artystą i wynalazcą, Peterem Zumthorem. Peter jest jednym z laureatów Nagrody Pritzkera w dziedzinie architektury. Ma teraz osiemdziesiąt lat i przez całe swoje życie zbudował tak naprawdę niewiele. Ale wszystko, co zrealizował, jest absolutnym arcydziełem. Jego dzieła można podziwiać w Szwajcarii, Niemczech, Austrii czy Norwegii. Każdy z wielkich architektów, z którymi kiedykolwiek rozmawiałem, zapytany o to, kto jest ich ulubionym współczesnym architektem, stawiał na nazwisko Zumthora. W moim następnym życiu chcę być Peterem Zumthorem. Chcę robić tylko to, co naprawdę lubię robić. A wszyscy wielcy architekci z dużymi firmami muszą budować wiele wieżowców, mają wiele zleceń, które są realizowane ze względu na prestiż czy skalę. Tymczasem Peter ma małe biuro z dziesięcioma osobami i buduje tylko to, co naprawdę chce zbudować. I to daje najbardziej niesamowitą, bezkompromisową architekturę.
Nie sposób nie zapytać na koniec reżysera „Perfect Days”, co robi, aby przetrwać te mniej cudowne dni, których ostatnio mamy w nadmiarze.
Myślę, że gdybym myślał krótkoterminowo, byłbym teraz bardzo przygnębiony. A że nie lubię być przygnębiony, zdaję sobie sprawę, że myślenie w szerszych kategoriach jest o wiele lepsze. Patrząc na świat z szerszej perspektywy, sprawy mają szansę ulec zmianie. Nawet taki kraj jak Ameryka może odzyskać zmysły. Lepiej myślmy długoterminowo – to naprawdę daje nadzieję.
Wywiad powstał dzięki uprzejmości Europejskiej Akademii Filmowej, której 37. edycja odbyła się w Lucernie (Szwajcaria) 7 grudnia 2024 roku.