Przeczytaj także
tekst Sebastiana Smolińskiego o filmach „Joanna” i „Nasza klątwa” [Oscary 2015].
Nikogo nie zdziwi zapewne, że dokumenty docenione w tym roku przez Amerykańską Akademię Filmową pozwalają znaleźć się bliżej tak zwanej rzeczywistości niż kino fikcji.
Podczas gdy w głównych kategoriach fabularnych tegorocznej gali oscarowej triumfowały estetycznie dopracowane, ale nie wzbudzające szczególnie ożywionej społecznej debaty „Birdman” i „Grand Budapest Hotel”, dokumentaliści skupili się na szeregu kontrowersyjnych zagadnień: od rozliczenia wojennego zaangażowania Amerykanów („Crisis Hotline: Veterans Press 1” oraz „Last Days in Vietnam”), przez refleksję postkolonialną („Virunga”) po egzystencjalne portrety artystów uznanych („The Salt of the Earth”) lub unikających rozpoznania przez masową publiczność („Szukając Vivian Maier”). Nominowane w tym roku, spektakularne fabuły – rozpięte tematycznie między opowieściami o perkusistach, aktorach i fizykach kwantowych – wypadają na tym tle dość blado; pod względem społecznego oddziaływania w szranki z dokumentami mógłby stanąć jedynie nagrodzony za montaż dźwięku „Snajper” Clinta Eastwooda.
W dokumencie świetnie odnaleźli się też Polacy. Sukces „Idy” Pawła Pawlikowskiego nie powinien bowiem przyćmić fenomenalnego precedensu w postaci dwóch nominacji dla naszych krótkometrażowych dokumentów – „Naszej klątwy” Tomasza Śliwińskiego oraz „Joanny” Anety Kopacz, które odsłaniają nowe spojrzenie na doświadczenie mierzenia się z cierpieniem wywołanym chorobą (więcej na ten temat pisze na naszych łamach Sebastian Smoliński).
W kategorii filmów pełnometrażowych można zresztą dostrzec zestaw ulubionych tematów Akademii – aktywizmu w imię ochrony środowiska naturalnego („Virunga” idzie pod tym względem w ślady nagrodzonej w 2009 r. „Zatoki delfinów” Louiego Psihoyosa), odkrywania enigmatycznych twórców zapomnianych przez popkulturę („Szukając Vivian Maier” przypomina nieco laureata z 2013 r., „Searching for Sugarman” Malika Bendjelloul) czy kina antywojennego („Last Days in Vietnam” to poniekąd kontynuacja wątków z „Mgieł wojny” Errola Morrisa, nagrodzonego w 2003 r.).
Dokument traktowany jest przez akademików jako narzędzie autorefleksji – i to o znacznie szerszym zasięgu niż dotyczący światka artystycznego „Birdman”. | Grzegorz Brzozowski
Na tym tle najbardziej poruszający – i słusznie nagrodzony przez Akademię – okazał się dokument będący szybką, sprawnie zrealizowaną reakcją na demaskację Edwarda Snowdena . „Citizenfour” to jedna z najciekawszych dramaturgicznie odsłon obywatelskiego aktywizmu i jego nowych narzędzi. Przez wyróżnienie filmu, którego bohater być może dożywotnio nie będzie już mógł wrócić do USA bez ryzyka posądzenia o zdradę, członkowie Akademii ponownie próbowali zapewne dać wyraz przekonaniu o własnym obywatelskim zaangażowaniu (którego świadectwem było już nagrodzenie interwencyjnych „Zabaw z bronią” Michaela Moore’a w 2003 r.). W pozostałych filmach pojawiał się równie aktualny motyw rozliczenia z konsekwencjami wojen odległych („Last Days in Vietnam”) i zupełnie niedawnych („Veterans Hotline”). Dokument najwyraźniej traktowany jest przez akademików jako narzędzie społecznej autorefleksji – i to o znacznie szerszym zasięgu niż dotyczący jedynie światka artystycznego „Birdman”.
O sztuce amerykańskiej porażki
„Crisis Hotline: Veterans Press 1”, dokument nagrodzony Oscarem w kategorii krótkiego metrażu, to opowieść o centrum zarządzania kryzysowego wspierającym weteranów amerykańskich wojen. Dokument jest reakcją na alarmującą diagnozę – okazuje się, że od 2001 r. śmiertelność wśród żołnierzy wracających do domu znacznie przerosła liczbę amerykańskich ofiar na polach bitwy; ocenia się, że średnio co godzinę jeden z weteranów popełnia samobójstwo. Obraz Ellen Goosenberg Kent jest niejako uzupełnieniem, antywojennego dokumentalnego fresku Laurenta Bécue-Renarda „Of Men and War”. Film, który był sensacją zeszłorocznego festiwalu w Cannes, prezentował terapię grup weteranów w kalifornijskim ośrodku dla dotkniętych zespołem stresu pourazowego. Oscarowy „Crisis Hotline” wyróżnia jednak ciekawy zabieg formalny: przez czterdzieści minut nie poznajemy twarzy żadnego z dzwoniących do centrum weteranów – historię ich traumy poznajemy wyłącznie przez reakcje rozmawiających z nimi terapeutów. Film staje się historią odkrywania kolejnych pokładów traumy wojennej – jej koszty ponoszą nie tylko rodziny żołnierzy, przerażone ich kolejnymi próbami samobójczymi, lecz także sami terapeuci.
[yt]jSxt1GNQX-c[/yt]
Nagrodzony dokument świetnie uzupełnia się też z fabularną (choć opartą na faktach) historią „Snajpera”, skupioną na kosztach wojny ponoszonych przez rodziny weteranów. W filmie Clinta Eastwooda zabrakło miejsca na pokazanie skali traumy wywołanej wojną oraz kolejnych zaangażowanych w walkę z nią grup społecznych. Chociaż nastrojowa, patriotyczna oprawa „Crisis Hotline” może nieco irytować (uderza natężenie kadrów z amerykańską flagą oraz wykorzystanie w ścieżce dźwiękowej sentymentalnej kolędy), diagnoza, jaką prezentuje, jest zatrważająca: wśród zgłaszających się do centrum żołnierzy bynajmniej nie znajdują się wyłącznie weterani ostatnich interwencji USA – najstarszy z rozmówców cierpi na traumę sięgającą czasów pierwszej wojny w Libanie. Nic nie wskazuje też na to, żeby centrum zarządzania kryzysowego miało stracić rację bytu w najbliższych latach.
Tematyka rozliczeniowa łączy „Crisis Hotline” z nominowanym w kategorii długometrażowej „Last Days in Vietnam” – filmem rekonstruującym proces ewakuacji ostatnich amerykańskich oddziałów oraz współpracowników ambasady w Wietnamie po paryskich porozumieniach pokojowych z 1973 r. Z opowieści uczestników rozpaczliwej ewakuacji wyłania się obraz daremnego ratowania resztek dumy; „Czy o to właśnie walczyliśmy?”, pyta jeden z południowowietnamskich żołnierzy, gdy opisuje widok chaosu na ulicach Sajgonu oblężonego przez wojska Północy. Gorzka decyzja o ostatecznym odwrocie odkładana jest do ostatniej chwili – decydują o tym nie tyle względy polityczne, co splot osobistych motywacji: niechęci prezydenta Geralda Forda do zapisania się w historii jako przywódcy, który porzucił wietnamskich sojuszników, było po drodze z oporami ambasadora Grahama Martina, który stracił w wietnamskiej wojnie jedynego syna. Odraczanie ewakuacji przeradza się w desperacką misję ratunkową z 29 kwietnia 1975 r., gdy po ukrytym sygnale odwrotu – wyemitowanej przez radio piosence „White Christmas” – amerykańską ambasadę zaczyna oblegać 10 tys. zdesperowanych Wietnamczyków. Fascynującym zdjęciom archiwalnym towarzyszy relacja złożona z przeplatających się wspomnień uczestników wydarzeń: od pilota helikoptera po wartownika ambasady przemycającego na jej teren swoich przyjaciół.
[yt]RTWX-BB4aAA[/yt]
Wizja interwencji zbrojnej USA, jaka wyłania się z „Last Days in Vietnam”, to historia uwikłania, z którego nie ma łatwego wyjścia. Film próbuje tłumaczyć się z niedostatecznej gotowości do ocalenia wszystkich, którzy zawierzyli wsparciu amerykańskich sojuszników, jak chociażby obietnic bez pokrycia, złożonych setkom ludzi porzuconych na podwórzu ambasady w oczekiwaniu na helikoptery ratunkowe. Jednak ich głos pozostaje w dokumencie właściwie niemy. „Last Days in Wietnam” to film uderzająco jednostronny – nawet udzielający wywiadu przedstawiciel porzuconych Wietnamczyków nie ocenia wprost dwuznacznej postawy Amerykanów; jedyne przedstawione statystyki dotyczą ponadto osób ocalonych przez Amerykanów (około 130 000), nie są natomiast w stanie przybliżyć skali pozostawionych na miejscu wietnamskich sojuszników, którzy zginęli lub trafili do obozów reedukacyjnych. Wobec milczenia ofiar najmocniej wybrzmiewają poruszające archiwalia przedstawiające krajobraz oblężonego miasta opuszczanego przez Amerykanów: tłumy przerzucające koce nad drutem kolczastym wokół ambasady, stosy mundurów porzuconych przez wietnamskich żołnierzy czy broń zatopioną na dnie basenu w amerykańskim ogrodzie. Pomimo uproszczeń „Last Days in Wietnam” to odtrutka na nieznośnie heroiczny ton opisu innej misji ratunkowej Amerykanów, przedstawionej w „Argo” Bena Afflecka – dokument Rory Kennedy zdołał odsłonić moralne wybory, które złożyły się na rzeczywisty dramatyzm przeprowadzonej akcji.
Żywoty świętych obywateli
Wątkiem w uderzający sposób łączącym kilka nominowanych tytułów jest postać aktywisty zaangażowanego w różne rodzaje obywatelskich misji, nierzadko obciążonych moralną wieloznacznością. John Maloof w „Szukając Vivian Maier” odnajduje się w roli dziedzica odkrytej przypadkiem spuścizny zapoznanej fotografki, prowadzi śledztwo na temat jej postaci wśród ostatnich pamiętających ją osób. Z determinacją gromadzi wszystkie rozproszone negatywy Maier, dobija się do uznanych galerii z propozycją zorganizowania wystawy, przeczesuje wyszukiwarkę Google’a, by zidentyfikować francuskie miasteczko, z którego wywodzi się rodzina kobiety. Nad wysiłkami Maloofa wisi jednak osobliwy dylemat: wystawia na widok publiczny dzieło artystki unikającej przez całe życie świateł reflektorów (i nie może ponadto podzielić się z nią zyskami). Na swój sposób, ocalając pamięć o Maier, staje się on przedstawicielem przemysłu kulturowego, który zawłaszcza postać fotografki bez jej zgody.
[yt]2o2nBhQ67Zc[/yt]
„Sól ziemi” Wima Wendersa i Juliano Ribeiro Salgado, nagrodzony niedawno Cezarem dla najlepszego filmu dokumentalnego, przedstawia życiową drogę Sebastião Salgado. Jego fascynacja sztuką fotografii skłoniła do porzucenia intratnej posady ekonomisty i realizacji szeregu autorskich projektów, który otwiera temat położenia współczesnej klasy robotniczej („Workers: Archaeology of the Industrial Age”). Po serii wstrząsających reportaży z miejsc ludobójstw, m.in. Bośni i Rwandy, Salgado przyznaje się do twórczego wypalenia – wystawienie na ludzkie okrucieństwa przerosło jego wytrzymałość. W konsekwencji zdecydował się on zająć odziedziczoną po ojcu, zdewastowaną farmą. Komentarz fotografa towarzyszy prezentacji kolejnych, spektakularnie brutalnych zdjęć, a jego losy układają się w swoistą ewolucję zaangażowania. Zamiast zająć się „uprawianiem własnego ogródka”, fotograf oddaje się pracy u podstaw – wraz z rodziną postanawia odtworzyć ekosystem swojej posesji, a zwieńczeniem jego kariery staje się cykl fotografii poświęconych miejscom nietkniętym jeszcze przez postępującą dewastację („Genesis”). Laury, którymi film zaszczyciła Francuska Akademia Sztuki i Techniki Filmowej, można tłumaczyć więc uwodzącą Salgado w „Soli ziemi” wizją szlachetnego dzikusa.
[yt]jgd3ZDtx8lg[/yt]
„Virunga” Orlando von Einsiedela przedstawia z kolei szereg postaci aktywistów zaangażowanych w ochronę tytułowego parku narodowego. Virunga to kongijska ostoja leśnych goryli. Jej autonomia zagrożona zostaje przez ataki lokalnych rebeliantów, zmanipulowanych przez europejską korporację Soco, którą interesuje eksploatacja złóż ropy znajdujących się na terenie parku. Grupa śmiałków łączy siły w celu ochrony przed grabieżą zasobów naturalnych, będących jedną z niewielu gwarancji długotrwałego rozwoju Konga. Zaangażowanie Europejczyków w spór ekologiczny nieuchronnie interpretowane jest w kontekście kolonialnej historii regionu: Emmanuel de Merode, belgijski dyrektor parku, obdarzony jest swoistym immunitetem przez koligacje z rodziną królewską, jednocześnie podejrzewa się go o ukrywanie długofalowych interesów neokolonialnych. Jego sprzymierzeńcem staje się młoda francuska dziennikarka, która nie waha się nagrywać ukrytą kamerą flirtujących z nią rebeliantów oraz przedstawicieli Soco w poszukiwaniu dowodów na ich rabunkową działalność. Trzecim bohaterem jest opiekun goryli, który decyduje się trwać przy nich mimo nadciągającego ataku ze strony lokalnej bojówki.
Portrety poświęcenia tej trójki postaci dla idei ochrony parku zapadają w pamięć znacznie mocniej niż zjawiskowe widoki Virungi. Okazję do poszerzenia grona opiekunów parku stworzyła zresztą towarzysząca dokumentowi strona: prezentuje listę setek udziałowców i firm powiązanych z Soco i zachęca ich klientów do wyrażania oburzenia polityką koncernu. Akcja skupiona wokół filmu w powiązaniu z sojuszem organizacji pozarządowych oraz dzienników (WWF, Human Rights Watch, „The Telegraph”) skłoniła przedstawicieli Soco do wydania w 2014 r. oświadczenia o wstrzymaniu działań w parku do momentu otrzymania zgody władz Konga i UNESCO. Równolegle jednak zaczęto sugerować redefinicję jego granic. Wygląda na to, że akcja społeczna zbudowana wokół „Virungi” rozpisana zostanie na lata, podobnie jak trwające do tej pory apele twórców dokumentu „The Cove” o zaprzestanie rzezi delfinów, kontynuowanej pomimo oszałamiającego sukcesu filmu.
http://youtu.be/Wu-vjWd7Tb8
Najbardziej pamiętną postacią nominowanych w tym roku dokumentów pozostanie jednak zapewne Edward Snowden, precyzyjnie sportretowany w „Citizenfour”. Laurze Poitras, laureatce Oscara w kategorii pełnometrażowego dokumentu, pomimo niezwykle skromnych środków udało się stworzyć dokumentalną opowieść trzymającą w napięciu w nie mniejszym stopniu niż szpiegowskie thrillery Johna le Carré. Ponad połowa filmu rozgrywa się w pokoju hotelowym w Hongkongu, do którego trafia Snowden czekający na pierwszą rozmowę z dziennikarzami. Z dnia na dzień wzmaga się atmosfera osaczenia. Odkrywanie inwigilacji ze strony amerykańskich służb specjalnych NSA przypomina tu wręcz odsłanianie kolejnych warstw matrixa. Napięcie rośnie wraz z precyzyjną obserwacją każdego środka ostrożności, który podejmuje Snowden w obawie przed namierzeniem: od zakrycia głowy kocem podczas wpisywania internetowego hasła po paniczną reakcję na nieoczekiwany dźwięk alarmu przeciwpożarowego. „Citizenfour” bezlitośnie rekonstruuje również manewry stosowane przez NSA w celu oczyszczenia się z zarzutów: trudno się dziwić, że film stał się potężnym narzędziem porządkującym i nasilającym debatę wywołaną akcją Snowdena.
Co ciekawe, sam główny bohater stroni od przybierania męczeńskich póz czy kapitalizowania rozgłosu wokół swojej osoby, reżyserce udało się więc zbudować własną wizję – postać chłopaka z sąsiedztwa, który w obliczu zagrożenia wolności obywatelskich nie zawahał się przed wyrzeczeniem się dotychczasowego stylu życia i wystawieniem na oskarżenie o zdradę. Nakreślony przez Laurę Poitras portret Snowdena może sprawić, że przejdzie ona do historii jako dokumentalistka, która potrafiła błyskawicznie odnaleźć się w sytuacji splotu dramatu jednostki z politycznym przełomem. Choć autorce dokumentu trudno odmówić sprzyjania idei swego bohatera, nie można jej zarzucić konstruowania jego hagiografii czy ulegania talentom autokreacji Snowdena. „Citizenfour” miał zatem stać się narzędziem zmiany społecznej, równoległym wobec aktów politycznych. To kolejna cecha łącząca wszystkie nominowane w tym roku obrazy obywatelskich aktywistów: od portretów fotografów Viviane Maier i Sebastião Salgado, przez akcją społeczną wokół „Virungi”, po poruszające świadectwo Snowdena – wszyscy dają wiarę w szczególny, bezpośredni wpływ obrazu na naszą rzeczywistość.