[Uwaga do Czytelników: tekst zawiera spoilery]

 

Andrea Arnold is back! Po ekranizacji klasyki [„Wichrowe wzgórza”, 2011], dłuższym pobycie w USA (gdzie oprócz fabuły „American Honey” [2016] nakręciła też między innymi siedem odcinków znanych u nas „Wielkich kłamstewek” [2017–2019]) oraz eksperymentalnym dokumencie [„Krowa”, 2021], brytyjska reżyserka wraca na terytorium eksploatowane artystycznie w jej wczesnych krótkometrażówkach, a także znakomitym, przełomowym dla jej kariery „Fish Tank” [2011]. 

Niewielkie miasto w hrabstwie Kent, gdzie rozgrywa się akcja jej najnowszego filmu „Bird”, nie jest z pewnością najlepszym miejscem do życia. Zaniedbane, zaśmiecone, z zarośniętymi chaszczami działkami i ponuro wyglądającymi budynkami; kwitnie tu domowa przemoc, królują narkotyki i alkohol, panuje atmosfera beznadziei i niewiara w poprawę losu. Arnold zna te klimaty doskonale. Sama dorastała w podobnym świecie i po swojej „małej ojczyźnie” porusza się teraz bardzo swobodnie. 

Bohaterki z peryferii

Jej bohaterki to najczęściej dziewczynki/dziewczyny żyjące w takim właśnie otoczeniu i buntujące się przeciwko niemu. Każda z nich jest w innym wieku, ale, co charakterystyczne, zawsze znajduje się w okresie przejściowym. Mia z „Fish Tank” ma piętnaście lat, Star z „American Honey” – osiemnaście, obydwie więc stoją na szerokim pasie granicznym między byciem nastolatką a młodą kobietą. Bailey z „Bird” jest z nich najmłodsza, ma lat dwanaście, znajduje się w trudnym momencie pomiędzy dzieciństwem a okresem dorastania – w filmie doświadcza pierwszej miesiączki. Wszystkie mają trudne, że tak eufemistycznie powiem, życie rodzinne. Mia mieszka w ponurym londyńskim blokowisku z nieznośną młodszą siostrą i matką, znacznie bardziej zainteresowaną facetami niż córkami. O ojcu się nawet nie wspomina. Star żyje w ekstremalnie nędznych warunkach (w pierwszej scenie grzebie w śmietniku pod Walmartem), zajmując się dwójką małych dzieci swojego ojczyma (?), który na dodatek molestuje ją seksualnie – nic więc dziwnego, że już na początku filmu dziewczyna ucieka z domu w poszukiwaniu wolności i przygody. Życie rodzinne Bailey, o którym napiszę później, jest jeszcze bardziej skomplikowane, choć nieco lepsze i mniej przygnębiające. 

Fot. Atsushi Nishijima, Źródło: Gutek Film

„Bird” pod wieloma względami przypomina „Fish Tank” („American Honey”, był – zgodnie z tradycją kraju, w którym powstał – bardziej „kinem drogi”). Także i od strony formalnej. Zdjęcia są tu często robione „kamerą z ręki”: częsty współpracownik reżyserki, błyskotliwy operator Robbie Ryan stosował tę technikę nawet w „Wichrowych wzgórzach”, co w przypadku dramatów kostiumowych jest raczej niespotykane . Na ścieżce dźwiękowej znajdziemy dużo ostrej, rockowej muzyki między innymi świetnego irlandzkiego zespołu Fontaines DC. Dużo tu kontynuacji tematycznych, znajomych motywów i tropów, ale jest też zasadnicza, rewolucyjna wręcz zmiana. Dojdziemy i do niej.

Dziewczynka ze smartfonem i diler z ropuchą

Ciemnoskóra Bailey (niezwykle utalentowana debiutantka Nykiya Adams) mieszka z ojcem i przyrodnim bratem w squacie o pokrytych graffiti ścianach, na piętrze budynku, w którym roi się od innych dzikich lokatorów. Jej podejrzanie młody ojciec Bug (rewelacyjny Barry Keoghan), chętnie paradujący topless – być może po to, by pochwalić się licznymi tatuażami – jest drobnym dilerem narkotyków. Sam też niekiedy raczy się kokainą – może dlatego robi wrażenie ciągle pobudzonego, wypełnionego chorobliwą energią. Brat Hunter (Jason Buda) jest członkiem gangu samozwańczych stróżów prawa, urządzających krwawe samosądy facetów tłukących swoje żony i innych złoczyńców. W sumie nie jest to z pewnością wzorcowy dom, ale i tak wygląda to wszystko lepiej niż u matki Bailey, Payton (Jasmine Jobson), mieszkającej w jednopiętrowym domu z pijacką meliną na dole, wśród zmieniających się kochanków i z trójką małych dzieci.

Bailey jest dziewczynką pochmurną, zamkniętą w sobie, szorstką w obejściu i nieco opryskliwą, ale domyślamy się, że to tylko ochronna skorupa, pod którą ukrywa się wrażliwa dusza. To typowe „dziecko z kluczykiem na szyi” – błąka się całymi dniami po mieście i okolicznych łąkach, najchętniej podglądając ptaki, którymi jest zafascynowana. Warto w tym miejscu zauważyć, że w filmach Arnold zawsze pełno jest zwierząt. Co skądinąd logiczne: gdy nie zaznaje się wiele dobrego od ludzi – a jej bohaterki nie zaznają – zwraca się ku zwierzętom. Niekiedy służą one do metaforycznego ukazania życiowej sytuacji bohaterek. W finale „American Honey” Star wypuszcza do stawu żółwia, którego dostała od niekochającego ją chłopaka. Mia w „Fish Tank” walczy o uwolnienie zdychającej klaczy, przywiązanej pod blokiem do betonowego słupa. Bailey obserwuje swobodnie krążące po niebie mewy, stojąc na okratowanej (a ściślej – odrutowanej) kładce nad autostradą. 

Wałęsając się po mieście, Bailey nie poprzestaje jednak tylko na obserwacji. Praktycznie nie rozstaje się ze swoim smartfonem, przy pomocy którego kręci krótkie filmiki, rejestrując zarówno to, co jej zagraża (ludzie), jak i to, co ją zachwyca (motyle i ptaki), a potem, w nocy, wyświetla je na ścianie swojej sypialni. Dziewczynki w tym wieku często prowadzą dzienniczki, ona zapisuje codzienne doświadczenia w formie wizualnej, porządkując je w ten sposób i nadając im skończony kształt. Może przy okazji szuka też piękna w mało urodziwej rzeczywistości. W tym sensie jest artystką, młodszą siostrą Arnold, jej ekranowym awatarem. Pokrewieństwo między reżyserką a jej bohaterką podkreśla też zastosowana tu technika operatorska: „Bird” został nakręcony na taśmie 16 mm, niegdyś używanej przez filmowców-amatorów.

Bug natomiast nie jest postacią tak jednoznaczną, jak się to w pierwszej chwili wydaje. Tak – nie zajmuje się Bailey i Hunterem, nie poświęca im wiele uwagi, niekiedy daje do zrozumienia, że przeszkadzają mu w życiu. Według naszych standardów jest ojcem beznadziejnym, ale według obowiązujących w tamtym miejscu – wcale nie takim złym. Na swój osobliwy sposób oboje kocha. Tyle że jest człowiekiem infantylnym i niedojrzałym. Gdy urodziła się Bailey, miał 16 lat, a gdy spłodził Huntera – 14 (!), został więc ojcem, gdy był jeszcze dzieckiem. A jednocześnie, opiekując się nimi, nie miał w życiu okresu swobodnej młodości, gdy można się wyszaleć, i teraz usiłuje nadrobić stracony czas.

Kiedy poznajemy tę malutką, nietypową rodzinę, akurat zachodzi w niej poważna zmiana. Bug zamierza poślubić Kayleigh (Frankie Box), która ma po ślubie wprowadzić się z malutką córeczką do ich mieszkania. Bailey, jak łatwo się domyśleć, nie jest tym zachwycona i wyraża swój protest obcięciem na krótko swoich pięknych włosów. Hunter, który często przyjmuje w squacie swoją czternastoletnią dziewczynę, też jest wkurzony. Bug pozostaje jednak nieugięty, a ponieważ chce urządzić ślub z przytupem i potrzebuje na to pieniędzy, wpada na dość fantazyjny i zwariowany pomysł – sprowadza z Kolorado egzotyczną ropuchę, która pod wpływem odpowiednio dobranej muzyki wydziela śluz o halucynogennych właściwościach. Trzeba przyznać, że jak na prostego dilera, jest to cokolwiek niekonwencjonalne przedsięwzięcie biznesowe.

Człowiek-ptak

Po kłótni z ojcem Bailey spędza noc poza domem, śpiąc na pobliskiej łące, gdzie po przebudzeniu spotyka tajemniczego osobnika imieniem Bird (Franz Rogowski – jak zawsze świetny). Bird mówi z egzotycznym akcentem (pomysł obsadzenia w tej roli aktora spoza Anglii znakomicie się sprawdził; od razu wiadomo, że to „przybysz z innego świata”), w dodatku to, co mówi, brzmi dziwnie, sam dziwnie też wygląda. Ma w sobie, zgodnie z imieniem, coś ptasiego, a zarazem chłopięcego. Nosi kilt (to, że swobodnie w nim tutaj chodzi, dowodzi, że w krainie brytyjskich dresiarzy panuje jednak duch tolerancji: w Warszawie pierwszego dnia dostałby raczej łomot, choćby z powodu ubioru). Wbrew początkowym obawom Bailey, okazuje się on człowiekiem delikatnym, łagodnym, trochę jakby dzieckiem w ciele dorosłego mężczyzny – kimś zupełnie innym niż większość tutejszych mężczyzn, wyznających model ostrego i twardego macho. Dziewczynka w jego obecności czuje się dobrze i bezpiecznie, a nie jest to uczucie, którego często doświadcza. Nietrudno przewidzieć, że ta para outsiderów, których łączy poczucie odrzucenia, wkrótce się zaprzyjaźni.

Okazuje się, że Bird mieszkał w dzieciństwie w tym mieście, ale rodzice go porzucili. Teraz przyjechał, aby ich odnaleźć, a Bailey włącza się w poszukiwania. Zaczyna prowadzić coś w rodzaju prywatnego dochodzenia, zamienia się w detektywa amatora. To zajęcie odpowiada jej nieco wścibskiej naturze – lubi śledzić ludzi. Przedtem przyglądała się z ukrycia Hunterowi i kolegom idącym „na akcję”, a na początku znajomości śledzi też intrygującego ją Birda. Podobnie postępowała Mia z „Fish Tank”, śledząc ostatniego faceta swojej matki, dzięki czemu odkryła jego tajemnicę.

Fot. Atsushi Nishijima, Źródło: Gutek Film

Tajemnica Birda jest jednak innego rodzaju – nie wiadomo, czy naprawdę istnieje, czy jest realnym bytem. W pewnym momencie dowiadujemy się, że faktycznie może być tym, za kogo się podaje: wędrowcem poszukującym utraconego domu. Ale z drugiej strony – wiele wskazuje na to, że jest wytworem wyobraźni Bailey: „uczłowieczonym” ptakiem, pójściem o krok dalej w jej zachwycie nad skrzydlatymi stworzeniami, a zarazem wcieleniem marzenia o przyjacielu, na którego będzie mogła liczyć. Arnold trzyma nas w niepewności co do jego „statusu ontologicznego”, a między Birdem-żywą ludzką istotą a Birdem-tworem wyobraźni rodzi się poetyckie napięcie. Oglądając „Bird”, zastanawiałem się, czy Arnold inspirowała się tu filmem „Kes” [1969] Kena Loacha – reżysera, z którym jest często zestawiana – o przyjaźni chłopca z rozbitego robotniczego domu z pustułką. Nie sugeruję tu, broń Boże, naśladownictwa – to odległe skojarzenie, jako że różnic jest więcej niż podobieństw. Pod koniec tej historii widać zresztą, że „Birdowi” bliżej jest do innych „ptasich” filmów jak „Birdman” Alejandra G. Iñárritu [2014] a zwłaszcza „Kruk” Alexa Prayosa [1994].

W każdym razie odbicie się od twardego ziemskiego gruntu i poszybowanie w rejony fantazji jest czymś zupełnie nowym w twórczości reżyserki, sprzecznym z dotychczasową praktyką artystyczną. Arnold zawsze surowo przestrzegała zasad realizmu: ekranizując gotycką powieść Brontë, starannie usunęła z niej elementy nadprzyrodzone, przedstawiając brutalnie naturalistyczną wizję dziewiętnastowiecznego świata. Tu postąpiła odwrotnie: w społeczno-realistyczną fakturę wpuściła żywioł realizmu magicznego. Osobiście nie przepadam za tą konwencją – to już kwestia gustu – poza tym uważam, że jeśli już ją wprowadzać, to konsekwentnie i żelazną logiką, której tu brakuje. Muszę jednak przyznać, że pomysł Arnold nie jest arbitralny, ale mocno osadzony w psychologii postaci i ma wyraźny związek z wiekiem bohaterki. Bailey jest w końcu dzieckiem, w jej wieku łatwiej jest nam uciec przed opresją rzeczywistości w świat fantazji, niż wtedy, gdy już dorastamy i wyrabiamy sobie silniejsze poczucie rzeczywistości. Gdyby coś podobnego przydarzyło się Mii czy Star, wypadłoby to sztucznie: nastolatkom nie przystoi wierzyć w baśnie, a tym bardziej wymyślać ich na własny użytek.

Rycząc popowe przeboje

Tymczasem na już bezdyskusyjnie realistycznym poziomie „Birda” – „dzieje się”. Hunter i jego dziewczyna mają problem, świadczący o tym, że pewne schematy życiowe przechodzą z ojca na syna, powtarzają się w kolejnym pokoleniu (albo o tym, że w Anglii środki antykoncepcyjne są zadziwiająco mało popularne). Bailey zaś podczas wizyty u matki odkrywa, że ostatni towarzysz jej życia, Skate (James Nelson-Joyce) jest brutalnym przemocowcem (skądinąd przerysowanym do granic karykatury), stanowiącym zagrożenie dla Peyton, jej dzieci, a nawet ich ukochanego pieska. Czując się za nich wszystkich odpowiedzialna, Bailey szuka sposobu, jak draba unieszkodliwić.

Jak dla mnie dzieje się tu nawet za dużo. „Bird” wydaje mi się przeładowany wątkami; liczbą postaci – i to nie drugoplanowych – mógłby obsłużyć ze dwa filmy. Jest przez to nieco nieforemny, a fabuła staje się momentami chaotyczna. Tym, co mi się natomiast w nim podoba, to urozmaicenie tonacji. Sceny dramatyczne przeplatają się z komediowymi, a żart i powaga zgodnie współistnieją wewnątrz jednej sceny, „stoją w jednym domu”. To także coś nowego. Arnold wprawdzie już wcześniej kilkukrotnie udowadniała, że nie jest pozbawiona poczucia humoru, ale go specjalnie nie okazywała – ani w „Fish tank”, ani w „American Honey”, nie mówiąc już o posępnych „Wichrowych wzgórzach”. W „Bird” bywa zabawnie, na przykład gdy szykująca się do ślubu Kayleigh usiłuje namówić Bailey, aby została jej druhną, i włożyła na ceremonię wyjątkowo niegustowny kombinezon z lycry. 

„Biznesowy” pomysł Buda – ten z ropuchą wydzielającą cenny śluz pod wpływem muzyki – brzmi jak z surrealistycznej komedii. Gdy właściciel cennego płaza oraz jego kompani próbują dobrać odpowiedni dla niej gatunek i zaczynają ryczeć popowe przeboje, robi się naprawdę śmiesznie (choć byłoby śmieszniej, gdyby tym występom nie towarzyszyło fizyczne torturowanie biednego zwierzęcia. Ropucha to stworzenie nie nazbyt urodziwe ani przyjemne, tym niemniej żywa istota). Wśród tych piosenek znajdzie się między innymi „Murder on the Dancefloor” Sophie Ellis-Bextor, przy której Keoghan tańczył nago w triumfalnym finale „Saltburn” Emerald Fennell. Można w tym widzieć (i słyszeć) złośliwą aluzję do filmu młodszej koleżanki Arnold (która też zmierzyła się niedawno z „Wichrowymi wzgórzami”). W ogóle, niezbyt rozgarnięty Bug i gromadka jego kolegów – sympatycznych półgłówków – stanowią wdzięczne źródło komizmu.

W pogoni za nadzieją

„Bird” jest też mimo wszystko bardziej pogodny niż wcześniejsze filmy brytyjskiej reżyserki. Bug jest niewydarzonym ojcem, jednak nie potworem, jakimi bywali kochankowie matki Mii. Squat, w którym mieszka Bailey, nie jest ponury. Graffiti są radośnie kolorowe, nagryzmolone na ścianach hasła mają, jak to się mówiło w mojej szkole, „pozytywny wydźwięk”, a przez okno sypialni wlatuje piękny motyl. Jest lato, wprawdzie raczej pochmurne, jak w tym roku u nas, ale i tak tonacja kolorystyczna jest rozświetlona. Co jednak najważniejsze, w zakończeniu pojawia się nadzieja, i to w dużej ilości. 

Czy Arnold z wiekiem łagodnieje i traci drapieżność w widzeniu świata? Czy też jest to efekt kilkuletniej wizyty w USA, gdzie filozofia uprawiania twórczości filmowej jest odmienna, bardziej optymistyczna od europejskiej? Tak czy inaczej, „happy endów” w „Birdzie” jest sporo. Oprawca zostaje bardzo surowo ukarany, skatowany piesek – uwaga, spoiler! – zmartwychwstaje. W jednej z końcowych scen Bug, Bailey i Hunter przemierzają ulice miasta na elektrycznej hulajnodze, zintegrowani i w jak najlepszej komitywie, co może skłaniać do refleksji, że każdą rodzinę – nawet najdziwniejszą, nawet znajdującą się na granicy patologii – należy doceniać, jeśli jest w niej obecna miłość. Zaś wesele w finale filmu to impreza ze swej natury radosna i wesoła – i żadne nieprzewidziane wydarzenie tego nastroju nie zakłóca. Świat może nie jest piękny, ale ogólnie OK.

I w ten sposób film, który zapowiada się zdecydowanie niewesoło, typowo „arnoldowo”, na końcu okazuje się pokrzepiającym feel-good movie. Choć sam tego od kina nie oczekuję i nie jest mi to do szczęścia potrzebne, zdaję sobie sprawę, że publiczność lubi takie optymistyczne zakończenia, niekiedy nazywając je przesadnie „oczyszczającymi”. Dobrego oglądania!

Film:

„Bird” reż. Andrea Arnold, Wielka Brytania 2024.