Joanna Kusiak

Nad ziemią nie musi znaczyć nad miastem. Miasta i bezpieczeństwo

Miasta są nieskończone. Zazwyczaj wydaje nam się, że poznaliśmy miasto, jeżeli wystarczająco długo krążyliśmy jego ulicami, zaglądając w podwórka złych i dobrych dzielnic. Uprzywilejowanie poziomu zero, czyli perspektywy przechodnia albo przejezdnego (tramwajem/samochodem/rowerem), a czasem wręcz utożsamienie miasta z perspektywą ulic, jest wynikiem jej dominacji w sferze praktycznej miejskiej egzystencji. Ulica wydaje się pierwotna nie tylko dla doświadczenia miasta, ale – tym bardziej – dla doświadczenia miasta na sposób dynamiczny. Oczywiście znamy widoki miast z okien samolotów i z tarasów widokowych, spojrzenie ma jednak wtedy charakter zewnętrzny, ogarniający miasto niczym nieruchomy obrazek, mandalę albo skyline. O tym, że to nieprawda, wiedzą i wiedzieli zarówno parkourowcy, jak i warszawscy powstańcy oraz dysydenci z NRD, uciekający kanałami albo tunelami metra. Ekstremalne sporty, jak i ekstrema historii politycznej miast nie powinny prowadzić nas do błędnego przekonania, że udanie się na miejski spacer, pod lub nad regularną ulicą, musi mieć w sobie cokolwiek ekstremalnego.

W Berlinie prawie wszystkie dachy są otwarte. Jeśli uda nam się przekonać głos w domofonie, żeby wpuścił nas do budynku, wystarczy tylko wspiąć się po schodach na górę i wypróbować kolejno wszystkie dostępne drzwi i drabiny. Dachy berlińskie nie tworzą „alternatywnego miasta”, „innego Berlina” ani „ukrytych światów”. Dachy berlińskie są częścią Berlina codziennego. W dzielnicach klasycznych kamienic na wschodzie i na zachodzie miasta można spacerować dachami wzdłuż całych pierzei ulic, płynnie przechodząc z domu na dom, mijając kominy, a na kominach street art (właśnie street art., a nie roof art. – poziom dachów też może być miejską aleją), sąsiadów, którzy wynieśli na dach domową kolację i butelkę wina. Po drugiej stronie ulicy ktoś może akurat kręcić film, przebierać się (znów za kominem) przed sesją zdjęciową albo pielęgnować ogródek (ogrody na dachach, poprawiające miejskie powietrze i izolację cieplną budynku, są szczególnie popularne w zachodniej części miasta). Z kolei przestronne dachy wielkopłytowych bloków zwykle oferują dużo więcej przestrzeni, zarówno na opalanie się, jak i na solidną imprezę urodzinową. Nie mówiąc już o widokach, jakie roztaczają się z dziesiątego albo i szesnastego piętra. Z góry dużo lepiej widać geometryczną lub chaotyczną siatkę ulic, regularności ruchu samochodowego, trajektorie pieszych i rowerzystów. Miasto nie jest statycznym obrazkiem, a i my pozostajemy aktywni, biorąc udział w ruchu, który odbywa się ponad ulicą, ale ciągle w mieście – wcale nie ponad miastem. Tak jak z chodnika zaglądamy czasem w okna mieszkańców parteru, tak i dachy mają swój odpowiednik miejskiego voyeryzmu, miejskiej flâneuriei miejskiej rozrywki. Dachy mogą być przestrzenią publiczną, tak samo jak ulica. Dlaczego w Polsce nie są?

Z góry należy zastrzec, że w Berlinie – mieście otwartych dachów – wcale nie ma większej liczby wypadków albo samobójców, wybierających skok z łatwo dostępnego dachu. I zdecydowanie nie jest tak, że mieszkańcy Berlina są bardziej rozsądni od mieszkańców Warszawy czy Wrocławia – być może jest nawet odwrotnie. Zamknięte dachy są wyrazem tej samej polityki, co zakaz spożywania alkoholu w miejscach publicznych: konserwatywnej polityki braku zaufania, opierającej się na założeniu, że jeżeli obywatel – zarówno dosłownie, jak i w przenośni – może spaść lub się stoczyć, to niechybnie to uczyni. Tymczasem regulacje społeczne opierają się na logice podobnej do zakazów rodzicielskich – wiadomo, że nikt nie upija się na szkolnych imprezach tak doszczętnie, jak Ci, którzy w domu nie dostali nigdy kieliszka wina. Tysiące barierek, znaków zakazu i kłódek paradoksalnie powodują zmniejszenie czujności i zrzeczenie się odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo. Bo „zakaz wstępu” jest czymś jakościowo innym niż „wstęp na własną odpowiedzialność”. Mieszkańcom polskich miast odbiera się w dużej mierze możliwość bycia odpowiedzialnymi za przestrzeń i za samych siebie w przestrzeni.

Od niedawna mamy okazję się przekonać, że zniesienie zakazu siadania na trawie w miejscach publicznych nie przyczyniło się do masowego zadeptywania zieleni miejskiej. Problem bezpieczeństwa w mieście jest nie tylko problemem materialnym, ale i mentalnym. Wiadomo skądinąd, że odkąd wolne media w latach 90. zaczęły podawać informacje o przestępstwach, zwiększyło się poczucie zagrożenia, choć nie zwiększyła się liczba przestępstw. I odwrotnie – bo czy ktokolwiek jeszcze wierzy, że zakaz picia alkoholu zmniejszył liczbę pijących? Często to, co wydaje się ekstremalne, wydaje się takie tylko z poziomu zero, z poziomu status quo, który na mocy przyzwyczajenia uznajemy za jedyny. Tym, co nas omija, jest zarówno pewna forma społecznej dojrzałości, jak i widok zachodzącego słońca wśród anten na Mokotowskiej.

* Joanna Kusiak, doktorantka Instytutu Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 83 (33/2010) z 10 sierpnia 2010 r.