W tegorocznym zestawieniu dominują artyści z bogatym doświadczeniem, obsesyjnie szlifujący autorskie brzmienie. Ich postawa pokazuje, że potrzeba ciężkiej pracy, by nie skończyć wśród jednosezonowych mikrogatunków, na które moda równie szybko wybucha, co umiera. To oni rozwijają już ugruntowane style i tworzą nowe, dokładając po cegiełce do rozwoju elektroniki. I za to należy im się chapeau bas.

Albumy przedstawione są w kolejności chronologicznej. Reprezentują różne gatunki, trudno więc pokusić się o hierarchizację.

Arca „Arca”

Aurewicz okładka 1

Gdy w 2015 r. zachwalałem jego poprzedni album, wspomniałem też o słabościach: „Choć »Mutant« jest za długi, a część eksperymentów chybiona, co odbija się na spójności płyty, to tak urzekająco koszmarną muzykę stworzyć potrafi tylko Arca”. Artysta od tego czasu nie próżnował. Udoskonalił swój styl, nie zarzucając poszukiwania nowatorskich form.

Arca doszlifował strategię kompozytorską z poprzedniego albumu. Jego kompozycje stały się bardziej przemyślane i rozwinięte. Nieustannie wynajduje nowe formy, które natychmiast mutują w kolejne. Muzyka zdaje się trwać jednocześnie w wiecznej budowie i rozpadzie, które w rękach Arki stają się nierozróżnialne. Nietzscheański Zaratustra wzywał, byśmy stali się niczym dzieci: bez końca radośnie tworzyli i niszczyli. Arca idzie o krok dalej, szukając przebłysków harmonii w pochodzie mutacji, nigdy w pełni stworzonych czy zniszczonych.

Brawurową nowością jest wykorzystanie najbardziej niebezpiecznego dla twórcy elektroniki instrumentu: własnego głosu. Wraz ze wciąż mutującą muzyką stąpa on nad krawędzią kiczu i groteski. Fakt, że pomimo braku nawet cienia ironii nie osuwa się w te pułapki, jest najlepszym dowodem kunsztu twórcy. Dziś w mocy pozostaje jedynie ostatnie twierdzenie sprzed dwóch lat: tak urzekająco koszmarną muzykę stworzyć potrafi tylko Arca.

Perc „Bitter Music”

Aurewicz okładka 2

Industrial techno często jest ekstrawersyjne, chce wykrzyczeć wszystkie negatywne emocje na tyle głośno, by cały świat usłyszał. Taki też był poprzedni album Perca przypominający młodzieńcze dzieła wielkich poetów, którzy najpierw musieli stworzyć te naiwne, by dać nam potem te dojrzałe. Chciał wtedy słuchacza zakrzyczeć i ogłuszyć waleniem w blachę, byle głośniej zamanifestować swój radykalizm. Na tle poprzednika przeraża (bo przecież nie zachwyca) poziom „Bitter Music”. Jest gorzko, jak zapowiada tytuł, jest abstrakcyjnie, jak zapowiada okładka. Lecz przede wszystkim fascynuje krytyczne podejście do standardów gatunkowych.

Okazuje się, że industrial może obyć się bez oklepanego, brudnego brzmienia. Album zawzięcie uderza czystością i precyzją dźwięków. Jednak to nagość tych utworów poraża najbardziej. Teraz wystarczy ledwo kilka instrumentów perkusyjnych, a efekt jest o wiele bardziej bezkompromisowy. To introwertyczne industrial techno, w którym niewiele zostaje wykrzyczane, a negatywne emocje złowrogo pulsują pod powierzchnią.

Shackleton & Anika „Behind the Glass”

Aurewicz okładka 3

Nawet jeśli „Behind the Glass” nie jest najlepszym albumem w dorobku Shackletona, z pewnością jest najciekawszym. Najlepiej łączy jego ostatnie neofolkowe zapędy z firmowym hipnotyzmem tribal ambientu.

Od strony neofolkowej wyróżniają go najbardziej udane wokale w dyskografii artysty. Wkład Aniki jest dość konserwatywny na tle dwóch poprzednich albumów, również nagranych we współpracy z gościnnymi wokalistami. Tamci chcieli być oryginalni za wszelką cenę, co często szkodziło całości dzieła. Melodeklamacja Aniki, nie sforując się na pierwszy plan i nie skupiając całej uwagi na sobie, tworzy z muzyką Shackletona spójną całość.

Nie jest to łatwe, zważywszy na miłosną tematykę tekstów i rytualny posmak muzyki. Ten niecodzienny duet serwuje opowieść z antypodów komedii romantycznych, do niepokojącego podkładu mantrując frazy w stylu: „And now I clearly see the face of our true feeling”. Powolnie rozwijane, niepostrzeżenie wciągające kompozycje budują duszną, osaczającą słuchacza atmosferę. Tak podane teksty o miłości zyskują nowy, surrealistyczny, a wręcz toksyczny wydźwięk. Takie pułapki potrafi zastawiać tylko Shackleton.

Bicep „Bicep”

Aurewicz okładka 4

Na pierwszy rzut ucha „Bicep” to muzyczka skrojona pod festiwale. Nie za szybka, nie za wolna, nie za ostra, nie za łagodna. Krótko: taka, aby każdy fan house’u mógł się pobujać, lecz specjalnie nie spocić. Z każdym kolejnym odsłuchem album odsłania jednak coraz to nowe oblicza. Jest jednocześnie taneczny i melancholijny, dzięki całej gamie inspiracji (od synth popu po UK garage) zróżnicowany i interesujący, melodyjny i rytmiczny. Dokładnie trafia w czułe miejsca.

Do długogrającego debiutu irlandzkiego duetu przekonuje więc bezpretensjonalność. Bicep znaleźli się na liście najlepszych albumów roku właśnie dlatego, że nie starali się na nią dostać. Ich utwory nie prężą muskułów, nie udają lepszych, niż są. Awangardowych zapędów nie stwierdzono. Nagrali po prostu piękny album house’owy, dający słuchaczom godzinę czystej przyjemności bez silenia się na artyzm.

Alessandro Cortini „Avanti”

Aurewicz okładka 5

Cortini, szerzej znany jako klawiszowiec Nine Inch Nails, koła nie wynalazł. To jego szósty solowy album utrzymany w podobnej stylistyce. Dlaczego wyróżniać więc właśnie ten? W przeciwieństwie do poprzednich nie uświadczymy tu słabszego momentu. Fan ambientu, drone’u czy progressive electronic, które Cortini bez trudu spaja w autorską miksturę, będzie w siódmym niebie od pierwszego do ostatniego dźwięku. Składniki zostały dobrane w idealnych proporcjach. Tak jak Bicep, Cortini z poszanowaniem znanych od lat gatunkowych ram tworzy zadziwiająco świeżą muzykę.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Pexels.com