Szanowni Państwo,
zza „doniosłych” polskich sporów łatwo nie dostrzec, iż na świecie dzieje się coś naprawdę istotnego. „Banda pięciu” – jak określił je „The Guardian” – rozwijających się państw rzuciła wyzwanie finansowym instytucjom Zachodu. Czy kończy się świat, jaki znamy? Warto zastanowić się, jakie może to mieć znaczenie dla kraju takiego jak Polska. Ale po kolei…
BRIC (z ang. brick – cegła) to akronim zbudowany z pierwszych liter nazw państw, które w niedalekiej przyszłości mają stać się najważniejszymi rozgrywającymi globalnej polityki. Tak przynajmniej uważał Jim O’Neill, wówczas analityk ekonomiczny Goldman Sachsa, kiedy w 2001 roku po raz pierwszy posłużył się nim w firmowym dokumencie, mówiąc o Brazylii, Rosji, Indiach i Chinach.
Zachód wzruszał ramionami, a tymczasem ambitne i szybko rozwijające się państwa stopniowo zacieśniały współpracę. Od samego początku grupa uznała się za reprezentanta wszystkich krajów rozwijających się w nierównej walce z zachodnią dominacją. Dwa lata później grono powiększyło się o Republikę Południowej Afryki (ang. South Africa) i w ten sposób na miejsce BRIC-u powstał BRICS (z ang. bricks – cegły). Ponoć rozważano przyjęcie Nigerii. Zrezygnowano, ponieważ… pierwsza litera nazwy zepsułaby akronim.
Trudno w to uwierzyć, ale sojusz, który ledwie dekadę wcześniej był wyłącznie myślowym konstruktem brytyjskiego ekonomisty, stał się rzeczywistością. Pod koniec marca w południowoafrykańskim Durbanie odbyło się kolejne spotkanie na szczycie państw BRICS i media po prostu nie mogły tego wydarzenia zlekceważyć. Ogłoszono na nim plany utworzenia globalnej instytucji ekonomicznej, która ma stanowić przeciwwagę dla zdominowanego przez Stany Zjednoczone i inne państwa zachodnie Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Analitycy z krajów rozwiniętych nadal usiłują lekceważyć BRICS, lecz połączone siły „cegiełek” muszą dawać do myślenia. Żyje w nich 40 proc. wszystkich mieszkańców Ziemi, zajmują powierzchnię blisko 40 milionów kilometrów kwadratowych, a wartość ich łącznego PKB to blisko 15 bilionów dolarów. Państwa BRICS dysponują także potężnymi rezerwami walutowymi, szacowanymi na blisko 40 proc. wszystkich zgromadzonych na świecie. Wartość jedynie chińskich rezerw ocenia się dziś na niemal 2,5 biliona dolarów!
Prawda, każdy z ceglanych olbrzymów ma swoje słabości, a kryzys ekonomiczny odbił się poważnie na wszystkich członkach grupy. Wzrost gospodarczy Chin spadł w 2012 roku do 7,8 proc. i może dalej się obniżać. Wzrost Indii jest o punkt procentowy niższy, Rosja po załamaniu w roku 2009 wróciła do poziomu 4 proc., zaś roczny wzrost brazylijskiej gospodarki nie przekracza 2,5. Do tego dochodzą inne poważne problemy, jak choćby katastrofalna sytuacja demograficzna w Rosji i Chinach, które już wkrótce dadzą o sobie znać. Nie mniej istotne są ogromne różnice w poziomie życia pomiędzy poszczególnymi państwami BRICS oraz bardzo poważne konflikty wewnątrz grupy – jak choćby spory terytorialne między Chinami i Indiami czy tarcia wynikające z nieuczciwych praktyk handlowych stosowanych przez Chiny w handlu z Brazylią i Rosją. Czy resentyment wobec Zachodu może być wystarczającym spoiwem dla tych państw? Czy BRICS nie oddaje przede wszystkim chińskich ambicji finansowego podboju świata? Jedno jest pewne, o promowaniu zachodniego modelu demokracji przez nową instytucję finansową nie będzie mowy.
Tak czy inaczej, wobec potęgi BRICS, Polska – wciąż zapatrzona na Zachód i rozprawiająca przede wszystkim o pogłębionej integracji z Europą – powinna uważniej obserwować, co dzieje się w innych regionach świata. Szczególnie mocno podkreśla to Bogdan Góralczyk, sinolog i profesor w Centrum Europejskim UW, którego zdaniem „tak zapatrzyliśmy się na Zachód, że przeoczyliśmy geostrategiczną zmianę, w której główny punkt (gospodarczej, ale nie tylko) ciężkości przesunął się z Atlantyku nad Pacyfik, a więc z Zachodu na Wschód; ten Wschód, którego niemal nie da się zauważyć w ostatnim exposé ministra Radosława Sikorskiego”.
Góralczyk jest zatem skłonny przypisywać BRICS dużą rolę. Podobnego zdania jest Błażej Popławski, historyk i członek Polskiego Towarzystwa Afrykanistycznego, który pokazuje, w jaki sposób państwa tej grupy skutecznie zajmują miejsce Zachodu w różnych regionach świata. „W 2012 roku obroty handlowe Chin z Afryką przekroczyły 150 miliardów dolarów. W przeciwieństwie do Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Chińczycy nie oczekują w zamian reform demokratycznych, a to jest szczególnie atrakcyjne dla polityków autorytarnych”. Czyżby jeden z kontynentów znikał właśnie za ceglanym murem?
Zupełnie inaczej rolę BRICS ocenia amerykański historyk i były doradca prezydenta George’a H. Busha, Edward N. Luttwak. W rozmowie z Tomaszem Sawczukiem argumentuje, że znaczenie BRICS jest bardzo przeszacowane, a sama grupa swoją popularność zawdzięcza przede wszystkim zręcznemu akronimowi. „Nadzieje na przekształcenie BRICS w coś w rodzaju NATO to nic więcej niż myślenie życzeniowe, uważa Luttwak. Mogę nazwać swojego psa Einstein, ale nie oczekujcie, że dzięki temu dostanie nagrodę Nobla”.
Także Kacper Szulecki z „Kultury Liberalnej” twierdzi, że BRICS były raczej od początku nie tyle ceglanym murem, co pozbawionym rzeczywistej treści marketingowym pustakiem. I zastanawia się, czy Polska powinna za wszelką cenę nadrabiać zaległości w kontaktach z nim – czy może raczej zastanowić się szerzej nad swoim globalnym zaangażowaniem.
Zapraszamy do lektury!
Łukasz Pawłowski
1. BOGDAN GÓRALCZYK: Wschodzące rynki – ale nie u nas
2. BŁAŻEJ POPŁAWSKI: BRICS w wyścigu o Afrykę
3. EDWARD N. LUTTWAK: BRICS nie istnieje
4. KACPER SZULECKI: BRICS, Polska i globalny horyzont
Wschodzące rynki – ale nie u nas
„Dni, kiedy ekskluzywny klub zachodni – zdominowany przez Wielką Brytanię, Francję lub Stany Zjednoczone – mógł zbierać się i podzielić globalną władzę podczas kongresu wiedeńskiego, konferencji wersalskiej czy spotkania w Bretton Woods, minęły bezpowrotnie” – napisał w ostatnim tomie pt. „Strategiczna wizja” Zbigniew Brzeziński. Po czym jeszcze dobitniej dodał: „Zachód jako taki co prawda nie upadł, skończyła się jednak jego globalna supremacja”.
Takie tezy nie są nowe na świecie, choć nadal zaskakują w Polsce, ciągle jeszcze tkwiącej w okowach głównych kierunków polityki zagranicznej państwa przyjętych na początku lat 90. ubiegłego stulecia, rozpoczynających się od dyrektywy zakotwiczenia w zachodnim systemie instytucjonalnym. Wtedy te dyspozycje były jak najbardziej słuszne, dzisiaj – już nieco mniej. Tak zapatrzyliśmy się na Zachód, że przeoczyliśmy geostrategiczną zmianę, zgodnie z którą główny punkt (gospodarczej, ale nie tylko) ciężkości przesunął się z Atlantyku nad Pacyfik, a więc z Zachodu na Wschód; ten Wschód, którego niemal nie da się zauważyć w ostatnim exposé ministra Radosława Sikorskiego.
Amerykanie w strategii przyjętej jesienią 2011 roku określili się mianem „mocarstwa na Pacyfiku” i jasno dali do zrozumienia, że właśnie na tym obszarze będą się teraz koncentrować, czego pierwsze zwiastuny już mamy – na przykład w postaci pierwszej w dziejach USA wizyty urzędującego prezydenta zarówno w Birmie-Mjanmie, jak i w Kambodży. Tymczasem polska dyplomacja szczyci się tym, że zamyka swoje ambasady na tamtym obszarze. A bezpośrednich połączeń lotniczych z Azją, tak ważnych dla małych i średnich przedsiębiorstw, które w największej mierze nakręcają nasz eksport na tamtejsze rynki, też praktycznie nie mamy (niedawno zamieniliśmy Hanoi na Pekin).
Polska „przeoczyła” zarówno Wschód, jak i Południe, a pojęcie „wschodzące rynki” funkcjonuje – i to jedynie na obrzeżach – w naszym środowisku akademickim, lecz nie w głównym nurcie mediów czy polityki. Sporadyczne wizyty premiera w Wietnamie, Laosie czy Nigerii mówią raczej o dorywczym charakterze przedsięwzięć, aniżeli potwierdzają przemyślaną strategię. Mimo wielokrotnych zapowiedzi, Polska wobec rynków pozaeuropejskich koncepcji nie ma, a jeśli już na nie spogląda, to nadal z góry lub z niedowierzaniem.
Nikogo z nas za bardzo nie obchodzi ani Szanghajska Organizacja Współpracy, definiowana – zupełnie słusznie – przez niektórych amerykańskich strategów (np. Roberta Kagana) jako „anty-NATO”, ani grupa BRICS, skupiająca największe „wschodzące rynki”, które teraz są motorami światowej gospodarki, bowiem po 2008 roku dały światu ok. 80 proc. całego wzrostu. Ostatni szczyt tego ugrupowania w południowoafrykańskim Durbanie przeszedł jeśli nie bez echa, to na pewno bez analizy, na którą z wielu względów zasługuje.
Jedynie nowa kompozycja ugrupowania G-20 – polegająca na wielce znaczącym dokooptowaniu do dotychczasowych największych gospodarek zachodniego świata kapitalistycznego i Japonii właśnie „wschodzących rynków” – na chwilę wzmogła nasze zainteresowanie. A to tylko z tej racji, że do nowego G-20 nie weszliśmy. A potem, jak świadczą wydarzenia – debata wygasła.
To fakt, Polska nie jest w takim podejściu odosobniona – „śpi” cała Unia Europejska, cierpiąca na niedomogę wspólnej polityki zagranicznej, niosącą za sobą brak wspólnej strategii i stanowiska zarówno wobec „wschodzących rynków”, jak i wobec najdynamiczniejszych ostatnio Azji Wschodniej, Indii czy Chin. Co znamienne, najsilniejsze sygnały dotyczące strategicznego przesunięcia ośrodka siły z Zachodu na Wschód płyną albo z USA (obok Zbigniewa Brzezińskiego piszą o tym m.in. Charles Kupchan, David Shambaugh czy Edward Luttwak), albo z Azji (tu: Kishore Mahbubani, Parag Khanna, Jin Canrong, Zhang Weiwei). Tyle że ich koncepcje – jeśli są w ogóle dostrzeżone – nie są u nas podejmowane należycie i z powagą. Jedynie dobrze znający świat Grzegorz Kołodko w swojej najnowszej książce „Dokąd zmierza świat. Ekonomia polityczna przyszłości” stawia, choć ze znakiem zapytania, następującą tezę: „[To] wiek Azji z cywilizacją atlantycką w tle”. Tak naprawdę jedyne godne uwagi często trafiają u nas w sedno działania kręgu badaczy skupionych wokół prof. Antoniego Kuklińskiego. Natomiast kilka istotnych pozycji książkowych na te tematy przeszło praktycznie bez echa.
Nie interesujemy się tym, co pozaeuropejskie. Tym bardziej teraz, gdy pochłonął nas głęboki, wielowymiarowy kryzys, zarówno strefy euro, jak i Unii Europejskiej jako całości. W efekcie, w podejściu do kwestii „wschodzących rynków” Europa podobnie jak Polska są jeśli nie w odwrocie, to na pewno w niedoczasie. Znamienne, że jedynie Niemcy mają wypracowaną strategię wobec Chin (i jako jedyne zrównoważone z nimi saldo handlowe). Z kolei na obszarach pokomunistycznych najgłośniej za współpracą z nimi opowiada się węgierski premier Viktor Orbán, na wielu europejskich salonach traktowany niczym czarna owca.
Tymczasem Chińczycy, których nadal kojarzymy raczej z podróbkami, tandetą czy tenisówkami na bazarach, właśnie przychodzą do nas z nowoczesną technologią, bankami i inwestycjami – to jakościowa zmiana. Czas na refleksję, skąd się wzięła i co ze sobą może przynieść. My „wschodzące rynki” przespaliśmy, ale one same nie zasypiają. Kiedy naprawdę nas obudzą?
* Bogdan Góralczyk, profesor w Centrum Europejskim Uniwersytetu Warszawskiego, były ambasador w państwach azjatyckich. Ostatnio wydał m.in. „Przebudzenie Smoka. Powrót Chin na scenę globalną” (Warszawa 2012) oraz „Chiński Feniks. Paradoksy wschodzącego mocarstwa” (Warszawa 2010).
***
BRICS w wyścigu o Afrykę
Państwa tworzące BRICS w przeciągu ostatnich dwóch dekad wyparły z Afryki byłe zachodnie potęgi kolonialne. Dokonały tego pod hasłami solidarności krajów globalnego Południa, niejednokrotnie posiłkując się krytyką Międzynarodowego Funduszu Walutowego i innych instytucji bogatych krajów Północy. Działalność BRICS-u rodzi jednak wiele kontrowersji i pytań o granice między aktywnością ekonomiczną a neokolonializmem.
Retoryka powrotu i wspólnoty losów
Państwa BRICS-u swoją aktywność w Afryce zwykły tłumaczyć, opierając się na retoryce powrotu i antyokcydentalnej wspólnocie losów. Brazylia ma spłacać Afryce dług moralny związany z pamięcią o transatlantyckim handlu niewolnikami. To właśnie pod tymi hasłami w okresie prezydentury Luli da Silvy rozwijano współpracę z Afryką luzofońską. Hindusi powołują się z kolei na jedność ludów zamieszkałych nad brzegami Oceanu Indyjskiego, tradycje migracji ekonomicznej do Afryki (na Czarnym Lądzie mieszka 3–4 milionów Hindusów: najwięcej w RPA – 1,3 miliona; na Mauritiusie – 855 tysięcy; w Kenii – 250 tysięcy) oraz rolę Mahatmy Gandhiego i premiera Jawaharlala Nehru w sformowaniu ruchu państw niezaangażowanych.
Afryką ponownie zainteresowała się także Rosja. Jej powrót ma jednak inny charakter. Jedyny europejski przedstawiciel BRICS-u próbuje nadrobić straconą dekadę lat dziewięćdziesiątych. Przed upadkiem ZSRR, w ramach bratniej pomocy, Moskwa wspierała socjalizmy afrykańskie, próbując przeszczepiać front zimnowojennych zmagań w egzotyczne rejony świata. Dojście do władzy Borysa Jelcyna przeorientowało strategię Kremla. Dopiero po przyjęciu Rosji do G8 w 1997 roku do Afryki regularnie zaczęli przybywać przedstawiciele rządu i środowisk biznesu. Warto jednak dodać, że znacznie częściej wybieraną destynacją pozostaje Ameryka Łacińska.
Do Afryki wraca w przenośnym sensie również RPA, co w tym wypadku oznacza rekonfigurację roli tego państwa w polityce regionalnej po upadku apartheidu. RPA stara się odgrywać rolę lidera w Południowoafrykańskiej Unii Celnej, Południowoafrykańskiej Wspólnocie Rozwoju oraz – patrząc szerzej – zwiększyć swoje wpływy w Unii Afrykańskiej. Współpraca międzynarodowa w dziedzinie gospodarki ma jednak o wiele silniejsze niż w przypadku innych państw grupy BRICS uzasadnienie wewnętrzne. RPA potrzebuje stabilnego otoczenia, by nadal rozwijać swój potencjał ekonomiczny oraz odgrywać rolę przyczółka dla wielu inwestorów z globalnej Północy.
Jedynie Chiny nie próbują tak wyraźnie uzasadniać swojej obecności w Afryce, opierając się na retoryce powrotu. Biorąc pod uwagę rozmach inwestycji, a także przyrost populacji chińskiej w Afryce (szacowanej na 750–950 tysięcy, z czego 400 tysięcy mieszka w RPA), nie ma to jednak większego znaczenia.
Produkty końcowe w zamian za zasoby naturalne
Zasadniczym celem polityki państw BRICS-u w Afryce jest uzyskanie surowców oraz sprzedaż obiektów gotowych, maszyn i urządzeń technicznych. Kraje te rozwijają swoją aktywność gospodarczą na podstawie dwóch zasadniczych modeli, różniących się stopniem udziału państwa i sektora prywatnego.
Władze Brazylii i Rosji koncentrują się na wspieraniu działań podejmowanych przez wielkie firmy. Odebrecht, Andrade Gutierrez i Camargo Corrêa Group realizują projekty budowlane w Angoli, Kongo, Zambii, Mozambiku, RPA i Libii. Petrobras i Queiroz Galvão działają na terenie Angoli, Nigerii, Libii i Namibii. Górniczy Vale jest zaś aktywny w Angoli, Kongo, Mozambiku, Zambii i RPA. Brazylijczycy eksportują także – sprawdzone w warunkach tropikalnych – maszyny, odzież i produkty lecznicze. Spośród rosyjskich firm w Afryce najwięcej projektów realizują Gazprom i Lukoil zajmujące się eksportem ropy naftowej i gazu ziemnego z Algierii, Egiptu, Libii, Nigerii, Wybrzeża Kości Słoniowej. Alrosa i Norilsk Nickel prowadzą wydobycie złota w RPA i Botswanie oraz diamentów w Angoli, RPA, Sierra Leone i w Namibii, a Evraz – wydobycie wanadu w RPA. Bank VTB finansuje projekty w Angoli i Namibii. Z ery zimnowojennej pozostała także praktyka rozwijania eksportu broni zasilającej arsenały afrykańskich państw i lokalnych watażków.
Inną strategię wybrali Chińczycy, Hindusi oraz RPA. Budują oni współpracę z krajami Afryki zarówno w oparciu o wielkie firmy rządowe, jak i przedsiębiorstwa mniejsze, często o charakterze rodzinnym. Model ten najsprawniej realizują Chińczycy, najmniej efektywnie Hindusi. W ostatnich latach zaobserwować można kuriozalne zjawisko konkurencji między Hindusami pochodzącymi ze starej diaspory, prywatnymi inwestorami z Indii oraz przedstawicielami rządu w Delhi. Mimo to Indie pozostają drugim – po Chinach – inwestorem z grupy państw BRICS-u na Czarnym Lądzie. Wartość wymiany handlowej Indii i państw Afryki wynosi obecnie ok. 50 miliardów dolarów, co dwukrotnie przewyższa wartość handlu Brazylii i pięciokrotnie wartość handlu Rosji.
Pax Sinica, czyli konsensus pekiński w miejsce waszyngtońskiego
Spośród państw BRICS-u największy sukces w Afryce odniosły Chiny. Pierwszą dużą inwestycją tego państwa, którą wielu uznaje za symbol neokolonialnej dominacji, była TAZARA – wybudowana w latach 1970–1975 linia kolejowa z wybrzeża tanzańskiego do zambijskiego Copper Beltu. Na Czarny Ląd w przeciągu ostatnich dekad napłynęło ponad 500–800 tysięcy Chińczyków – zarówno w ramach projektów rządowych, jak i inicjatyw prywatnych. Wypełnili oni i znacznie rozbudowali nisze gospodarcze pozostawione przez Europejczyków.
W 2012 roku obroty handlowe Chin z Afryką przekroczyły 150 miliardów dolarów. Azjatycki gigant wywozi ropę naftową, minerały i drewno. Jednocześnie produkty made in China zalewają rynki państw afrykańskich, doprowadzając do upadku wielu tradycyjnych dziedzin rękodzieła i lokalnego przemysłu. Chiny dokonują także inwazji technologicznej – aż 20 procent zysków koncernu Huawei generowane jest na Czarnym Lądzie. Pekin buduje tamy, stadiony, przejmuje kontrolę nad przemysłem wydobywczym. W okresie ogólnoświatowego kryzysu ekonomicznego Exim Bank i China Development Bank nadal udzielają państwom afrykańskim kredytów zabezpieczanych zasobami naturalnymi. W przeciwieństwie do Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego Pekin nie oczekuje wprowadzania przez kraje afrykańskie reform demokratycznych. Godzi się na współpracę z włodarzami takich krajów jak Sudan czy Zimbabwe. W Afryce, dzięki aktywności Chińczyków, znika widmo neoliberalnego dostosowania strukturalnego i demokratyzacji na siłę – w ich miejsce pojawia się „kolonializm z chińską twarzą”, dyskretne narzędzia uzależniające gospodarki afrykańskie – a także portfele lokalnych elit władzy – od chińskiej obecności.
Jednoznaczna ocena aktywności BRICS-u w Afryce jest trudna. Wynika to zarówno z odmiennych strategii obranych przez dane państwa, jak i z konieczności uwzględnienia optyki liderów afrykańskich. Wrażenie, że czas Zachodu w Afryce już minął, kieruje polityków afrykańskich w stronę inwestorów spoza globalnej Północy. Formuła tej współpracy jest szczególnie atrakcyjna dla autorytarnych polityków. Dla wielu z nich odrzucenie oferty chińskiej, brazylijskiej, rosyjskiej czy indyjskiej oznacza nie tylko upadek państwa, lecz także utratę władzy.
* Błażej Popławski, doktor historii, socjolog, członek Polskiego Towarzystwa Afrykanistycznego.
***
BRICS nie istnieje
Z amerykańskim historykiem, byłym doradcą prezydenta George’a H. Busha, Edwardem Luttwakiem, rozmawia Tomasz Sawczuk.
Całość: CZYTAJ TU
Tomasz Sawczuk: Panuje potoczne przekonanie, że rozwój gospodarczy Chin może być w dłuższej perspektywie poważnym zagrożeniem dla Zachodu. Zgodnie z lutowym sondażem Gallupa ponad połowa Amerykanów uważa potęgę gospodarczą i militarną Chin za poważne zagrożenie. Czy to uzasadnione obawy?
Edward N. Luttwak: Instynkt Amerykanów, by mobilizować się wokół wzrostu chińskiej siły militarnej oraz gospodarczej, to normalna, zdrowa odpowiedź. Amerykanie nie chcą zostać numerem dwa, i to dobrze. Przekonanie, że bogacenie się Chin powoduje wzrost zagrożenia, jest jednak błędne i stanowi typowy przykład liniowego przewidywania. Moim zdaniem istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że Chiny będą coraz bogatsze, a zarazem będą stawać się coraz większym zagrożeniem – są wciąż bardzo biednym krajem, bardzo dużp osób żyje tam w ekstremalnej nędzy. Niemniej jednak są wystarczająco bogate, by wytworzyła się tam kultura konsumpcyjna, rodzaj kultury burżuazyjnej, która całkowicie odrzuca komunizm. Jej przedstawiciele nie atakują ustroju z punktu widzenia filozofii, bo to czyni tylko niewielka mniejszość, ale odrzucają tę ideologię kulturowo jako niedorzeczną oraz zbrodniczą. Teraz, gdy ludzie mają trochę pieniędzy, wracają wspomnienia. Jak to, że babcia umarła z głodu, jak to, że dziadek-nauczyciel został wyrzucony przez okno. Ważną rolę odgrywa także rozwój technologiczny. Dzięki Internetowi Chińczycy coraz lepiej zdają sobie sprawę ze skorumpowania władzy. Wiedzą na przykład, że siostra Xi Jinpinga ma określone udziały w konkretnej spółce, która według ostatnich notowań szanghajskiej giełdy jest warta kilkaset milionów dolarów. Że posiada dom w Hong Kongu. Tu mamy zdjęcie, to jest dokument dotyczący tej nieruchomości, pochodzący od władz podatkowych Hong Kongu. Wartość: 18 milionów dolarów. Nawiasem mówiąc, to dobra cena za tak ładny dom z niedużym ogródkiem na Victoria Island. A zatem Chińczycy wiedzą o swoim władzach coraz więcej, a to niszczy autorytet reżimu. Nikt nie wierzy w to, że są oni czymś więcej niż skorumpowanymi krętaczami. I następcami, obrońcami morderców. Ludzi, którzy zabili członków mojej rodziny. Ludzie o tym myślą. Dlatego wiara w to, że ta kulturowa ewolucja się zatrzyma i że ludzie w zamian za stateczność, spokój i pełną miskę ryżu staną się prostodusznymi zwolennikami reżimu, jest zupełnie niedorzeczna.
Uważa pan, że ta zmiana jest prawdopodobna?
Ona dokonuje się już teraz, w trakcie naszej rozmowy, i przynosi poważne skutki. Na przykład, gdy dochodzi do zamieszek – a dochodzi cały czas – i przybywa policja, ludzie często odpowiadają agresją – przewracają samochód policyjny na dach i go podpalają. Policja nie może już więcej nikogo zastrzelić, nie ma już na to przyzwolenia. Samochód policyjny płonie, ale policja nie strzela. To dyktatura, której ludzie powoli przestają się bać. Dlatego przekonanie, że ekonomiczna pomyślność będzie trwała nadal, ale sytuacja polityczna będzie zmierzać w kierunku tej panującej w Korei Północnej, a nie tej panującej w Kalifornii, jest niezgodne z dowodami empirycznymi zebranymi w ciągu ostatnich 15 lat.
W swojej ostatniej książce twierdzi pan jednak, że obecna polityka zagraniczna Chin utrudnia im zdobycie sojuszników na arenie międzynarodowej.
Oczywiście, że tak jest ze względu na zachowanie, które cechuje się zupełnym brakiem zrozumienia dla dyplomacji. Kultura chińska wykształciła się w państwie ograniczonym morzem po jednej stronie, górami po drugiej, pomiędzy dżunglą na południu i stepem na północy. Chińczycy nie musieli żyć zgodnie z innymi państwami, dużymi czy małymi. Nie mają naturalnego instynktu do życia w społeczności międzynarodowej. Dlatego sami sobie utrudniają zajęcie pozycji światowego mocarstwa. Zamiast przekształcić swój region w bazę sojuszników, doprowadzają do sytuacji konfliktowych. Proszę sobie wyobrazić, w jaki sposób funkcjonowałyby w trakcie zimnej wojny Stany Zjednoczone, gdyby Kanada i Meksyk były ich największymi wrogami.
Czy Chiny nie mają jednak przyjaciół gdzieś indziej? Co z państwami BRICS? Jaka jest rola Chin w tym stowarzyszeniu?
Całość: CZYTAJ TU
***
BRICS, Polska i globalny horyzont
Globalny kryzys bynajmniej nie ominął okrętów flagowych „rozwijającego się” świata. Wszystko wskazuje na to, że mit BRICS musi zostać zweryfikowany, a zatrząść światową gospodarką może raczej transatlantycka unia handlowa niż błyskawiczny wzrost drugoligowych dotąd krajów. Ale czy BRICS – nowe cegły budujące globalną gospodarkę – nie były od początku raczej pozbawionym rzeczywistej treści marketingowym pustakiem? Czy Polska powinna za wszelką cenę nadrabiać zaległości w kontaktach z tymi sztandarowymi krajami rozwijającymi się, czy może raczej zastanowić się w ogóle nad swoim globalnym zaangażowaniem?
Kiedy ukuty przez analityka Goldman Sachs – Jima O’Neilla, termin „BRIC” zaczął się robić modny i błyskawicznie rozpleniać po dyskursie publicznym, odczuwało się niepokój z dwóch powodów. Po pierwsze, O’Neill bezkrytycznie przyjął i lubił rozpowszechniać tezę o „kulturowych” uwarunkowaniach demokracji oraz o niemożności pogodzenia jej z przynajmniej dwoma krajami w tym zbiorze – Chinami i Rosją. W jednym z wywiadów podkreślał na przykład, ze Rosja demokracji nie potrzebuje, bo ludzie tam wolą dostatnie życie od zachodniego rozumienia wolności (jak powiedział mu taksówkarz wiozący go z Szeremietiewa do hotelu). Świat BRIC-ów, czy też wraz z RPA – BRICS-ów, jest zatem światem rynku ślepego na konteksty społeczno-polityczne. Po drugie, niepokojące wydawało się samo pojęcie: zlepek tak różnych (ekonomicznie, politycznie, kulturowo) krajów, stworzenie z nich jakiegoś przedziwnego konglomeratu i namaszczenie go na nową globalną potęgę, która zastąpi Zachód. Przynajmniej ta druga teza zdaje się upadać na naszych oczach.
BRICS, czyli kup pan pustak?
Chiny nigdy do tego zbioru nie pasowały, ale i go nie potrzebowały. One po prostu są mocarstwem ekonomicznym i nalepka etykietka „państwa rozwijającego się” trzyma się już tylko na politycznej agrafce. Rosja też nigdy do BRICS nie pasowała, bo charakter jej wzrostu gospodarczego i rozwoju był zupełnie inny. Pozostają Indie, Brazylia i RPA, jako domniemane raje inwestycyjne i ciągniki wzrostu gospodarczego. Jak jednak wskazuje Ruchir Sharma, ekonomista Morgan Stanley, ciągnikami już wcale one nie są. W najbliższych latach wzrost gospodarczy Rosji, Brazylii i RPA prawdopodobnie nie przekroczy 2,5 proc. – a zatem będzie porównywalny ze wzrostem USA. Jak więc można dziś mówić o nadrabianiu dystansu do Ameryki?
Wszystkie BRICS zwolniły w wyniku fatalnej globalnej koniunktury, ale też indywidualnych czynników wewnętrznych. Brazylia skupiła się na utrzymywaniu wysokiego poziomu zatrudnienia, możliwie efektywnym przekładaniu wzrostu gospodarczego na poprawę warunków życia jak największej grupy obywateli – nie tylko wąskiej warstwy. Gorzej wygląda sytuacja w Indiach, gdzie, jak zauważył Sharma w rozmowie z Fareedem Zakarią względnie wysoki poziom wzrostu (5 proc.) nie przekłada się na zmniejszanie obszaru biedy, a przy wciąż bardzo niskim PKB per capita (1500 $) odczuwany jest wręcz przez społeczeństwo jako stagnacja.
Chiny – niepasujący element
Sharma podkreśla też – idąc nieco pod prąd obiegowej opinii – że Chiny w zastraszającym tempie akumulują zadłużenie. Nie chodzi tu o zadłużenie rządu, ale całego systemu gospodarczego, które według pochodzącego z Indii finansisty wynosi już ok. 200 proc. PKB, a wygenerowanie jednego dolara wzrostu „kosztuje” już trzy dolary długu. Pozycja ChRL jako drugiej gospodarki świata jest jednak wciąż mocna, choć koszty szybkiego rozwoju ekonomicznego (ekologiczne, społeczne, ale też właśnie makroekonomiczne) coraz trudniej ignorować. Chiny jednak są jednym z liderów wielobiegunowego świata, co doskonale widać w dyskutowanym w tym numerze przypadku Afryki. A w przeciwieństwie do Zachodu, nie są w tej roli obciążone ani kolonialnym, ani postkolonialnym kompleksem wyższości. Reprezentujący głos nowego pokolenia afrykańskich intelektualistów kenijski pisarz i dziennikarz Binyavanga Wainaina tłumaczył na antenie Al Jazeery ekonomiczną ekspansję Chin ich zdroworozsądkowym, partnerskim podejściem: „Chcielibyśmy kupić wasze surowce, oferujemy taką a taką cenę”. Tymczasem Europa i Ameryka wciąż starają się rozmawiać z Afryką językiem pomocy rozwojowej skażonym hipokryzją: „oto nasza pomoc, znajcie naszą łaskę”, a tymczasem za kulisami wciąż odbywa się ekonomiczny drenaż. Ten bolesny komentarz Wainainy powinien wielu Europejczykom dać do myślenia. Świat rozwijający się nie będzie na nas czekał, przynajmniej w dziedzinie ekonomii i handlu (bo politycznie BRICS są także kartonową fasadą dla różnorodności dróg i interesów).
Czy globalne zaangażowanie ma sens?
Czy Polska przegapiła BRICS? Taki zarzut można postawić polskiej dyplomacji, ale nie będzie on ani do końca uzasadniony, ani sensowny. Jeszcze nie tak dawno rolę „inwestycyjnej heurystyki” – skrótu myślowego, który miał pomagać poszukiwaczom szybkich zarobków – odgrywały wschodzące gospodarki „Europy Środkowo-Wschodniej”. Ponieważ samo pojęcie BRICS nie ma głębszej treści, trudno zarzucać Polsce ignorowanie „nowych potęg”, które potęgami nie są. Ale jeśli rozumieć BRICS szerzej, jako dynamiczne gospodarki dawnego Trzeciego Świata, Polska rzeczywiście nie może się pochwalić spójną i wizjonerska polityką wobec nich. Skąd jednak, i w jakim dokładnie celu, mielibyśmy taką politykę wypracowywać? Czy koszty dyplomatycznej codzienności (placówki, wizyty) i analitycznego zaplecza (rozbudowa instytucji badawczych i doradczych) w kraju, którego pozaeuropejskie zaangażowanie było zawsze bardzo wybiórcze, nie są nieracjonalnie wysokie? Zdecydowanie lepiej mogą sprawdzać się nakierowane na konkretne sektory stosunki dwustronne z wybranymi partnerami, niekoniecznie z listy czempionów (np. z Indonezją). Zgodna z tą logiką była tak obśmiana przez bezlitosny (i niezbyt refleksyjny) internet niedawna wizyta Donalda Tuska w Nigerii. To strategia bez rozmachu, za to z charakterystyczną dla obecnego kierunku polskiej dyplomacji pragmatyczną kalkulacją. Do kalkulowania nie jest potrzebna pomoc takich „skrótów myślowych” jak BRICS – pojęcie, które chyba nigdy w zasadzie nie było nam do niczego potrzebne.
* Kacper Szulecki, politolog międzynarodowy i socjolog polityczny, Dahrendorf Fellow w berlińskiej Hertie School of Governance i gość Niemieckiego Instytut Badań Gospodarczych (DIW).
***
* Autor koncepcji Tematu tygodnia: Jarosław Kuisz.
** Autor ilustracji: Antek Sieczkowski.
*** Współpraca: Tomasz Sawczuk.
„Kultura Liberalna” nr 223 (16/2013) z 16 kwietnia 2013 r.