W poprzednim numerze opublikowaliśmy wywiad z Jackiem Hugo-Baderem oraz recenzję jego ostatniej książki „Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak”. Po publikacji z redakcją skontaktował się Jacek Berbeka, główny organizator wyprawy w Karakorum, w której uczestniczył dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Zapraszamy Państwa do poznania innego punktu widzenia na wydarzenia, które miały miejsce pod Broad Peakiem.
Błażej Popławski: Jakim cudem Jacek Hugo-Bader (JHB) znalazł się w składzie pana wyprawy do Karakorum?
Jacek Berbeka: Zorganizowałem wyprawę z bólu po stracie bliskich, mojego brata Maćka i Tomka Kowalskiego. To nie była ekspedycja medialna, przeprowadzana w świetle jupiterów. Jeśli ktokolwiek chciał wyruszyć z nami, musiał uszanować to założenie. Kilka korporacji telewizyjno-radiowych, głównie zachodnich, zwróciło się do mnie z ofertą uczestnictwa w wyprawie. Instytucje te nie mogły jednak – z racji na różnorakie zobowiązania i rygory – przystać na moje warunki. Z podobnym pytaniem wystąpiło też do mnie kilku indywidualnych dziennikarzy. Zrezygnowali z tych samych względów. Uczciwie przyznali, że nie będą w stanie przestrzegać zasad, które zaproponowałem. Cenię taką szczerą postawę.
JHB przyjął bardziej skuteczną strategię negocjacyjną?
Przyjechał do mnie do Zakopanego. Mówił bardzo długo, nazywał siebie najlepszym reporterem w Polsce. Usłyszałem wtedy m.in., że on „w cztery dni zrobił akademię filmową”, „bo to jest proste, łatwe i nie trzeba poświęcać na to czterech lat”. Trochę mnie to rozbawiło.
Ale mimo tych przechwałek zgodził się pan go zabrać.
Zadeklarował, że będzie przestrzegał reguł gry, które wspólnie ustaliliśmy. Przyznałem mu szczerze, że dla mnie mistrzem reportażu jest Ryszard Kapuściński. Znam wszystkie jego książki. To był reportażysta, który niesamowicie szanował osobę, od której dostawał informacje. Wierzyłem, że JHB też będzie potrafił dotrzeć do człowieka. Okazało się jednak, że on w ogóle nas nie zrozumiał i tak naprawdę do dzisiaj nie rozumie naszego bólu po stracie bliskich. JHB nie dopuszcza w książce niczego poza sobą, poza swoim ego – wyższym od wszystkich ośmiotysięczników razem wziętych.
W jednym z wywiadów udzielonych po powrocie z wyprawy, JHB na pytanie dziennikarza, dlaczego wziął pan go ze sobą do Karakorum, odpowiedział wprost: „Myślę, że potrzebował moich pieniędzy”.
JHB upraszcza tę kwestię. Wyprawy himalaistyczne są niesłychanie kosztowne i często organizuje się je dzięki wsparciu wielkich firm, koncernów. Jednak tym razem tak nie było. Pomogły nam prywatne osoby, za co im serdecznie dziękuję. Wszystko kupowałem własnoręcznie: wybierałem, zamawiałem, segregowałem i pakowałem. JHB nie musiał niczego przygotowywać, wszystko dostał na tacy. On poniósł tylko i wyłącznie koszty swojego udziału. Sądzę, że jakby wszystko dobrze przeliczyć i podzielić, mogłoby się okazać, że JHB nie pokrył wszystkich wydatków przewidzianych na jego osobę, na które wskazywałaby zwykła arytmetyka. Nie chodziło jednak o pieniądze.
A o co?
On w ogóle nie zdawał sobie sprawy, gdzie i w jakim celu jedzie. Nie rozumiał naszego bólu, tylko kierował się własnym interesem, o czym wielokrotnie wypowiadał się już po powrocie z ekspedycji. Niby reporter, a zupełnie nie pojął kontekstu wyprawy. Nie znał sytuacji politycznej w regionie i stosunku do „białego człowieka” przybywającego w Pakistanie, niebezpieczeństw, na które jest się narażonym. Dwa razy nieomal cofnięto nas do Polski z powodu ignorancji JHB. Wielokrotnie mu tłumaczyliśmy, by nie zbliżał się z aparatem fotograficznym do posterunków wojska. W Pakistanie nie można nie dostrzec militaryzacji przestrzeni publicznej. JHB ryzykował naszym kosztem. Zatrzymano go na krótko za to, co wyczyniał. Zachowywał się jak turysta, który przyjechał tam na wakacje. Zupełnie nic do niego nie docierało!
Nie myśleliście o wykluczeniu JHB z wyprawy w trakcie jej trwania?
To nie było możliwe. Jeszcze by go gdzieś zastrzelili. Gdybyśmy go zostawili, a on nie zmieniłby swojego zachowania, to sam nie dojechałby nawet do Islamabadu.
Jaką zatem metodę współpracy przyjęliście?
JHB mógł opuszczać bazę, ale nie mógł wychodzić do wyższych obozów – dla swojego i naszego bezpieczeństwa. Mógł spokojnie pisać, rozmawiać z nami. Zgodził się na to, że nie będzie ingerował w przebieg wyprawy, że stanie z boku. I wszystko, ale to wszystko, co napisze, my wcześniej przeczytamy.
Chciał pan cenzurować tekst?
Wprost przeciwnie. To JHB przedstawia mnie w takim świetle. Chciałem po prostu wiedzieć, co on pisze, pomóc i wyjaśnić himalaistyczny kontekst. Jeśli prawdą jest, że priorytetem jest dla niego rozmowa, to dlaczego bał się przedyskutować z nami treść książki? Uniknąłby wielu błędów, które można znaleźć w jego reportażu. Gdybyśmy wycięli pięć, dziesięć stron, materiał byłby rzeczywiście godziwy.
Co pan czuł, czytając „Długi film o miłości”?
Czułem, że nie jest to książka o miłości i nie jest to długi film, ani nawet literatura faktu. To książka fabularna, poświęcona tylko i wyłącznie JHB.
Był pan rozczarowany lekturą?
Rozczarowany. Ponieważ nas oszukano.
A czy przed wyprawą na Broad Peak czytał pan jakieś inne książki JHB? Miał pan wyobrażenie, jak może wyglądać relacja o Karakorum?
Jego książek niestety nie czytałem. Znam tematykę wcześniejszych reportaży, ale akurat nie pasjonuję się byłym ZSRR. Byłem tam wiele razy.
A czy miał pan jakąkolwiek możliwość wglądu do „Długiego filmu o miłości” przed publikacją? Czy zabiegał pan o to?
Oczywiście, że zabiegałem o to. Takie były nasze ustalenia poczynione przed wyjazdem. Po powrocie dostałem głównie to, co opublikowano wiosną w „Gazecie Wyborczej”, czyli kilka procent treści całości publikacji. A umowa była taka, że każdy z nas czyta całość materiału. Byłem przekonany, że książkę dostanę przed oddaniem do drukarni. Stało się inaczej. Cały „reportaż” dotarł do mnie tydzień po tym, jak mogłem go samemu kupić sobie w księgarni. A na spotkania autorskie wydawca w ogóle nas nie zaprosił. Cóż, dopiero z książki i wywiadów udzielanych przez JHB dowiedziałem się, że on nie autoryzuje materiałów, które go dotyczą. Niezależnie od tego, po której stronie mikrofonu stoi… Ja mam inne zwyczaje w kontakcie z moimi rozmówcami. Przez szacunek do nich autoryzuję każdy wywiad.
Które fragmenty „Długiego filmu o miłości” najbardziej pana drażnią, są najmniej wiarygodne?
Przeczytałem tę książkę kilka razy. Znajduje się w niej bardzo dużo konfabulacji. To świadczy o słabości JHB jako reportera, a nawet szerzej – pisarza. On nie prowadzi gry z czytelnikiem. On go po prostu zwodzi. JHB nie przedstawia faktów w taki sposób, w jaki się wydarzyły, lecz tak, jak on chciałby, żeby wyglądały. Dla mnie zupełnie nie do przyjęcia jest fragment dotyczący śmierci Artura Hajzera. W czasie gdy Artur zginął na stoku Gaszerbrum I, cztery dni byłem razem z Jackiem Jawieniem w górze, poza obozem. A z książki dowiedziałem się, że w bazie odmówiłem poszukiwań ciała Artura. Dla mnie to po prostu skandal! JHB sam to sobie wymyślił i wsadził do książki. To zwykłe oszustwo. Prawnicy radzili mi wytoczenie procesu, ale zrezygnowałem. To nie ma sensu.
A przykłady innych nieścisłości?
Jest ich jeszcze trochę… JHB pisze o 21 zimowych wyprawach na Nanga Parbat. W rzeczywistości było ich dwa razy mniej. Wystarczyło, by do mnie zadzwonił i się o to zapytał. Uniknąłby prostego, faktograficznego błędu. Dziś wiem dobrze, że w swoich reportażach do wydarzeń, które opisuje JHB, dodaje od siebie następne 100 proc. treści. Stąd częste przeinaczenia.
Przypadkowe pomyłki czy celowa gra?
Granice między tymi pojęciami wytycza etyka dziennikarska. W przypadku JHB „falstart” nastąpił już w dniu wylotu z Polski. My wyruszyliśmy 16 czerwca, on – dzień później. Uczynił to z premedytacją. Miał już przygotowany artykuł dla „Tygodnika Powszechnego” i celowo doprowadził do jego publikacji, gdy nas już nie było w kraju. Potem dowiedziałem się, że „działamy w amoku”, że „chcemy przy okazji machnąć K2, Gasherbrumy i jeszcze w zejściu Nanga Parbat”. JHB zupełnie nie rozumiał, na czym polega zgoda wydana przez Pakistańczyków na zdobywanie ośmiotysięcznika w ich kraju. Wystarczyłoby, gdyby do mnie zadzwonił, dopytał się dokładnie o wszystko. Wytłumaczyłbym mu. Potem przekonywał nas, że się pomylił. Teraz widzę, że to wszystko było ukartowane i stanowiło element kampanii promocyjnej jego książki – reklamy od początku opartej na przekłamywaniu rzeczywistości.
W wywiadzie udzielonym „Kulturze Liberalnej” JHB wspomniał, że podpisał mu pan zgodę na wykorzystanie swojego wizerunku w filmie o „Broad Peak”.
Żadnej zgody JHB nie podpisywałem. Zgodziłem się na użycie konkretnych zdjęć do książki – o filmie nie było wtedy mowy. Dodam, że rodzina Tomka Kowalskiego na początku czerwca wręczyła JHB dokument, w którym uczestnicy wyprawy poszukiwawczej jasno stwierdzają, że dziennikarz nie ma żadnego prawa do dalszego wykorzystywania naszego wizerunku. Chciałbym tutaj bardzo przeprosić rodzinę Tomka Kowalskiego, Alę, Agnieszkę, Ewę i moją mamę za to, że książka JHB spotęgowała w nich cierpienie.
Czy nie sądzi pan, że Broad Peak, miejsce śmierci pana brata, ale także sceneria wielu innych dramatów, po książce JHB może stać się symbolem kryzysu polskiego himalaizmu?
W 2013 roku zdobyto Broad Peak zimą, pierwszy raz w historii himalaizmu. Trudno nazwać to wydarzenie symbolem kryzysu.
Może zatem – dowodem na to, że braterstwo liny przestaje istnieć.
Upadek etyki wspinaczkowej rozpoczął się w Europie Zachodniej półtorej dekady temu. W Polsce coraz wyraźniej dostrzegam niepokojące symptomy tego zjawiska. Ale polecam też państwu obejrzenie filmu „Zakopiańczycy” – widać w nim, że u nas braterstwo liny nie jest pustym frazesem.