Karolina Wigura

– “Ta wojna w Gazie jest straszna. Żydzi zabijają kobiety i dzieci”.
– “Tak. Oto są prawdziwi naziści”.

Takie dwa zdania wymieniło między sobą pewne starsze małżeństwo w spokojny niedzielny poranek na monachijskiej stacji metra Odeonsplatz. On był nieco starszy od niej, jednak wyglądali, jakby w latach drugiej wojny światowej byli najwyżej kilkuletnimi dziećmi. Po chwili wsiedli do pociągu, pozostawiając mnie w pełnym osłupienia milczeniu.

Ów ułamek dialogu był bowiem najtrafniejszym podsumowaniem głębokiego problemu europejskiej pamięci, który z każdym rokiem będzie teraz przybierał na sile. Oto mijają kolejne dziesięciolecia i już wkrótce totalitaryzm, druga wojna światowa i Holokaust staną się jedną z tych historii równie strasznych, jak w rzeczywistości obojętnych, co rzeź Hugenotów i Rewolucja Francuska. Czy przez te wszystkie lata, żyjąc we wspólnocie pamięci, jaką jest Unia Europejska, nauczyliśmy się czegokolwiek, co mogłoby przetrwać, pomimo że żywa pamięć o wydarzeniach XX wieku już niedługo przeminie?

Czy Niemiec ma prawo zarzucić Żydom, że są nazistami? “A czy kiedykolwiek wybaczymy Żydom Holokaust?” – pytał John Gray w “Słomianych psach”. Komendant Treblinki Franz Stangl, gdy zapytano go, do czego potrzebna była niesłychana brutalność, z jaką traktowano idących na śmierć Żydów w obozach śmierci, odpowiedział, że przemoc była konieczna ze względów psychologicznych… dla pracowników obozów. Ofiary trzeba było najpierw całkowicie zdegradować, by można było je zabić. Zdanie starszego Niemca na Odeonsplatz było z całą pewnością przepełnione takim właśnie resentymentem – jakże wygodnie byłoby, gdyby okazało się, że tak naprawdę to Żydzi byli nazistami, albo chociaż komunistami, prawda? Gdyby tak choć na chwilkę tak było. O ileż łatwiej byłoby wtedy pogodzić się z tym, ilu ich wymordowano.

Z całą pewnością oliwy do ognia dolewa właśnie to, że słowa te padły z ust Niemca, a nie Polaka, Amerykanina, czy Chińczyka. Te dwa narody – Niemcy i Żydzi – w specjalny sposób związane są wspólną historią, co pozostaje nie bez konsekwencji dla tego, jakie stwierdzenia są, a jakie nie są akceptowalne. Jednak przecież nie oznacza to, że skoro historia ta miała miejsce, nigdy już żadnemu Niemcowi nie będzie wolno krytykować Żydów, czy ich państwa. Każdy, kto kiedykolwiek w Izraelu się znalazł, dobrze zdaje sobie sprawę z tego, jak skomplikowany religijno-narodowościowy klincz panuje w tym kraju, i że żadna z (licznych) stron tego klinczu nie zachowuje się w sposób, który można byłoby określić jako poprawny. Bowiem, zgodnie ze słowami żydowskiej filozof Hanny Arendt, domniemanie niewinności wszystkich Żydów jest tak samo absurdalne, jak… twierdzenie o winie zbiorowej wszystkich Niemców.

Bernhard Schlink, autor “Lektora”, jednej z najwybitniejszych powieści o skomplikowanej pamięci w społeczeństwie niemieckim, napisał ostatnio, że wzięcie na siebie przez każde kolejne pokolenie Niemców zbiorowej winy za zbrodnie nazizmu jest nawet nie tyle moralnym obowiązkiem, co zwyczajnie kwestią taktu. Otóż uważam to stwierdzenie za oburzające w równym stopniu oburzające, co nazywanie Żydów nazistami.

Po pierwsze bowiem, argument z taktu nie tylko nie jest poważnym argumentem filozoficznym, ale w dodatku działa w obie strony: ja również z poczucia taktu nie przypominam moim młodym, wykształconym i mądrym niemieckim przyjaciołom, że przecież ich dziadkowie zburzyli Warszawę. Po drugie jednak, w założeniu winy zbiorowej jest pewien totalitarny element, który uważam za zupełnie nie do zaakceptowania. Samą esencją totalitaryzmu było stosowanie ogólnych kwantyfikatorów: winni są wszyscy Żydzi, wszyscy kułacy, wszyscy inteligenci. Każdy taki kwantyfikator to usprawiedliwienie braku myślenia i odmowy sprawiedliwego osądu rzeczywistości. I na każdego, kto w ten sposób kwantyfikuje rzeczywistość dotyczącą innych ludzi, spada wina. Dzieje się tak niezależnie od jego narodowości. Oto jedyna nauka, jaka dziś płynie dla nas z odległej historii XX wieku.

Paweł Marczewski

Choć rozmowa zasłyszana w monachijskim metrze rzeczywiście wydaje się szokująca, nie jestem przekonany, że “zdanie starszego Niemca na Odeonsplatz było przepełnione resentymentem”, który kazał mu wbrew logice i chłodnemu osądowi szukać post factum uzasadnienia dla nazistowskich zbrodni. Wygłoszona przezeń uwaga niekoniecznie musiała mieć źródło w obłąkańczym pragnieniu pozbycia się poczucia winy poprzez przerzucenie jej na ofiarę. Kładłbym ją raczej na karb współczesnego języka rytualnej ekspiacji politycznej, w którym mamy do czynienia z nadprodukcją deklaracji win i oburzenia. Nazista to w owych zbiorowych fantazjach uniwersalny symbol zła, ktoś na kształt Czarnego Luda, pożerającego dzieci olbrzyma, który przychodzi znikąd, jest całkowicie oderwany od narodu czy państwa, zmienia tożsamości w zależności od tego, po czyjej stronie leży dziś sympatia zatroskanej opinii publicznej.

Owi poczciwi starsi państwo nie byli zapewne zacietrzewionymi reakcjonistami, obrońcami honoru niemieckiej ojczyzny dokonującymi intelektualnej ekwilibrystyki, by zrelatywizować winę swoich ojców czy dziadków. Gdyby tak było, w rozmowie zapewne w ogóle nie padłoby słowo “nazista”. O wiele bardziej prawdopodobne, iż byli to stateczni mieszczanie o lewicowych inklinacjach, wychowani w poczuciu winy za zbrodnie Trzeciej Rzeszy i wyuczeni rytualnego bicia się w piersi za Holocaust i Drugą Wojnę Światową. I to jest chyba o wiele bardziej przerażające, oznacza bowiem, że cały projekt zbudowania tożsamości Zachodu na pamięci o zbrodniach, które wydarzyły się w samym jego środku, zamienił się w zestaw gestów bez znaczenia. Jeśli każdy może być nazistą, w gruncie rzeczy nie jest nim nikt.

Roger Cohen napisał niedawno na łamach “New York Review of Books”, że o ile destrukcyjny wpływ historii został przezwyciężony w Europie, np. w relacjach między Niemcami a Francją czy Niemcami a Polską, to Bliski Wschód pozostaje jedynym miejscem, gdzie polityką wciąż rządzą umarli. Problem polega na tym, że umarli rządzący bliskowschodnią polityką to przede wszystkim ci, którzy spoczywają w Europie. Kiedy prezydent Syrii nazywa Gazę “obozem koncentracyjnym”, nie jest to wyłącznie relatywizacja Zagłady. To również wyzwanie dla europejskiej tożsamości. Jeśli te same słowa powtarza kardynał Renato Martino, przewodniczący watykańskiej Rady Sprawiedliwość i Pokój, to można myśleć, iż cała Europa jest trochę jako to niemieckie małżeństwo – nobliwa, zatroskana, może nawet wzburzona, ale kompletnie pozbawiona języka, w którym mogłaby przemyśleć swoje zaangażowanie na rzecz pokoju na Bliskim Wschodzie. Przyczyną tego myślowego paraliżu jest osobliwa amnezja, która rodzi się z nadmiaru zrytualizowanych gestów zastępujących autentyczną społeczną pamięć o miejscu nazwanym przez Marka Mazowera “czarnym kontynentem”.