Paweł Majewski

Sens utracony. O teorii starożytnych astronautów

Sens każdego opowiadania polega na uporządkowaniu rzeczywistości, która bez niego jest nieskończonym strumieniem chaotycznych epizodów, trudnym do zniesienia dla naszych na ogół spragnionych ładu umysłów. Przez większą część trwania ludzkiej historii większość z nas przyjmowała bez zastrzeżeń największe z możliwych opowiadań – systemy religijne. Po ich upadku w epoce nowożytnej funkcję narracjotwórczą przejęły inne formy umysłowej aktywności. Ideologie polityczne, systemy filozoficzne i teorie naukowe dostarczały nam niezbędnych znaczeń jeszcze w dwudziestym wieku. Niektórzy ludzie szukali ich – i nadal szukają – w alternatywnych światach literatury i sztuki, w bezinteresownym porządku muzyki albo w czystym sensie matematycznym. To jednak wymaga utrzymania sporego dystansu do aktualiów. Inni pogodzili się z przygodnością. Ale zawsze istnieje spora grupa tych, którzy pragną pełnego, a przy tym prostego wyjaśnienia rzeczywistości. To z nich rekrutują się zwolennicy wszystkich skrajnych ideologii i teorii spiskowych. Jednak motorem dziejów nie zawsze muszą być Żydzi i masoni. Bywają nim także kosmici. I właśnie ten scenariusz jest przedmiotem książki Wiktora Stoczkowskiego Ludzie, bogowie i przybysze z kosmosu.

Głównym tematem tej pięćsetstronicowej monografii jest zrekonstruowanie procesu kulturowego, który doprowadził do powstania tak zwanej „teorii starożytnych astronautów”, zwanej też niekiedy paleoastronautyką. Główna jej teza głosi, że początki cywilizacji ludzkiej wiążą się z interwencją obcej cywilizacji, której przedstawiciele przybyli na Ziemię z kosmosu w czasach przedhistorycznych lub u zarania historii i przyspieszyli rozwój intelektualny i techniczny gatunku ludzkiego. Autor odrzuca próby wyjaśnienia daenikenii (tak nazywa się modę na teorię starożytnych astronautów wywołaną w latach 70. XX wieku przez książki Ericha von Daenikena, szeroko znane również w Polsce) na gruncie psychologicznym, socjologicznym i psychospołecznym, czyli wyjaśnienia oparte na diagnozie „bieżącego stanu umysłów”, określanego w tym przypadku zazwyczaj jako „kryzysowy”. Podaje także w wątpliwość standardowe pojęcie „racjonalności”, służące w dyskursie antydaenikenistycznym do zdeprecjonowania pomysłów szwajcarskiego hotelarza. Pojęcie to zdaniem Stoczkowskiego nie oddaje złożoności zjawisk kulturowych, do których należy zaliczyć paleoastronautykę. Jej analiza z punktu widzenia jedynie nauki (a tym właśnie jest przykładanie do niej kategorii „racjonalności”) prowadzi do uznania tych poglądów za wulgarną degenerację myślenia naukowego – a to z kolei powoduje zaprzepaszczenie całego podłoża kulturowego, z jakiego wyrasta teoria starożytnych astronautów.

Określeniu owego podłoża poświęcona jest znaczna część książki. W oczach Stoczkowskiego Daeniken i jego koledzy nie są, wbrew pozorom, wytworami epoki lotów kosmicznych. Loty kosmiczne i związany z nimi high-tech, którego aura funkcjonuje tak sprawnie w kulturze masowej, są tutaj sztafażem, za którym kryje się stara, wielusetletnia tradycja kulturowa, płynąca ukrytym nurtem przez niemal całe dzieje Zachodu. Jest to tradycja hermetyczno-okultystyczna.

Stoczkowski zaczyna wywód od udowodnienia, że Daeniken nie wymyślił samodzielnie żadnej ze swoich głównych idei, ponieważ pojawiły się one w niemal identycznej postaci nieco wcześniej u kilku autorów francuskich – głównie u Roberta Charroux i Louisa Pauwelsa (na których zresztą Szwajcar często się powołuje). To oni już we wczesnych latach 60. opisywali świadectwa pobytu na Ziemi przybyszów z Kosmosu, jakimi miały być zarówno piramidy egipskie i tajemnicze budowle innych wymarłych cywilizacji, jak i liczne, trudne do zinterpretowania opisy „latających machin” w tekstach starożytnych, od Księgi Ezechiela przez Ramajanę po sumeryjskie tabliczki z pismem klinowym. Książki Charroux ukazywały się pierwotnie w wydawnictwie publikującym groszową literaturę science-fiction. I to właśnie ta literatura jest pierwszym, chronologiczne najbliższym źródłem paleoastronautyki, na jakie wskazuje Stoczkowski. Według niego teoria starożytnych astronautów jest jedną z odrośli szeroko rozgałęzionego gatunku literackiego, który od początku swojego istnienia przejawiał tendencję do zamazywania granic pomiędzy czystą literacką fikcją i opisem „naukowo” możliwych faktów, co jest widoczne zarówno w dziełach jego prekursorów (Verne’a i Wellsa), jak i w późniejszych odsłonach, w których „fiction” bywa na różne sposoby uprawomocniana przez „science”. Ta hybrydyczność s-f mogła w dużej mierze przyczynić się do przekształcenia quasi-literackich fabuł o starożytnych astronautach w „prawdziwą” teorię.

Drugim korzeniem teorii starożytnych astronautów, sięgającym znacznie głębiej w przeszłość, jest gnostycyzm. Związek polega tu, w największym skrócie, na wykorzystaniu przez daenikenistów gnostyckiego dualizmu ontologicznego, według którego świat widzialny, materialny, jest ułomnym substytutem prawdziwego świata duchowego. Znajomość tego ostatniego jest przywilejem nielicznej grupy ludzi, stają się oni jedynymi depozytariuszami Prawdy. Doktryny gnostyckie były zawsze zwalczane przez dominującą religię – najpierw przez politeizm grecki i rzymski, potem, znacznie ostrzej, przez chrześcijaństwo, a także przez władzę polityczną. Działo się tak, ponieważ wizja dwoistej natury świata z obiema jego częściami ściśle od siebie odseparowanymi, z których tylko jedna, dostępna nielicznym, gwarantuje egzystencjalne spełnienie – wizja ta była bardzo niebezpieczna zarówno z religijnego punktu widzenia, jak i dla ładu społecznego. Stąd też gnoza i gnostycyzm we wszystkich swoich odmianach, aż po nowożytny okultyzm (o którym za chwilę), postrzegana była albo jako herezja, albo jako działalność wywrotowa, a najczęściej jako jedno i drugie, do czego przyczyniały się ekskluzywność i tajność gnostyckich stowarzyszeń. Średniowiecze napiętnowało gnostycyzm stygmatem grzechu, nowożytność ośmieszyła go etykietą głupiego zabobonu. Aż do dziś w potocznej świadomości pojęcie „gnozy”, podobnie jak pokrewne mu w pewnym sensie pojęcia „okultyzmu”, „magii” i „alchemii”, funkcjonują jako biegunowe przeciwieństwa pojęć „nauki”, „rozumu”, „racjonalności” i „wiedzy”. I tak samo, jak Stoczkowski napisał kulturową historię daenikenizmu jako uproszczonej przez kulturę masową wersji starych doktryn, ktoś inny mógłby przedstawić równie stare korzenie „Ery Wodnika”, „New Age” i innych współczesnych nurtów „ezoterycznych”.

Już od dziesiątków lat wiadomo, że te dwa nurty myśli Zachodu – „naukowo-racjonalny” i „gnostycko-mistyczny” – prawie zawsze przenikały się nawzajem. Nauka nowoczesna nie powstała w umysłach Keplera, Galileusza czy Newtona z niczego – tworzyli ją oni po części w związku z „doktrynami tajemnymi”, a ich „czystość racjonalna” jest owocem puryfikacyjnych wysiłków osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych egzegetów, dążących do całkowitego odseparowania obu dziedzin. Tymczasem studia Alexandre’a Koyrego, Lynna Thorndike’a, Frances Yates, Anthony’ego Graftona i Michela Foucaulta – by wymienić tylko najważniejszych autorów – wykazały przekonująco, jak skomplikowane są ścieżki nauki europejskiej. Stoczkowski nie powołuje się na żadnego z nich – szkoda, że tego nie robi, ponieważ ich analizy mogłyby mu dopomóc w przekonaniu czytelników o istnieniu wielusetletnich powiązań pomiędzy tym, co „naukowe” i tym, co „nienaukowe”, powiązań istniejących również w teorii starożytnych astronautów. „Wielki Podział” między „rozumem” i „nierozumem”, nauką i nienauką, sam jest mitem, a w najlepszym razie typem idealnym, wytworzonym przez dziewiętnastowiecznych scjentystów. Uznawanie go za stan rzeczywisty, co po dziś dzień robi wielu ludzi zarówno w świecie nauki, jak i poza nim, jest powodem ostrych i przykrych sporów, dręczących świat intelektualny Zachodu od ponad stulecia. „Spór o Daenikena” jest jedną z jego odsłon i Stoczkowski udowadnia to dość sugestywnie, choć nie do końca wprost.

Istnieje także trzeci filar daenikenii – stanowią go dziewiętnastowieczny okultyzm i teozofia. Ich matce założycielce, Helenie Bławatskiej, poświęca się w książce Stoczkowskiego wiele uwagi, ponieważ jej obszerne utwory – Doktryna tajemna i Izyda odsłonięta – stanowią ogniwo pośredniczące pomiędzy myślą gnostycką i teorią starożytnych astronautów. Autor przeprowadza drobiazgową analizę porównawczą pism Bławatskiej i Daenikena, i wskazuje na cały szereg podobieństw pomiędzy nimi, choć zastrzega, że zbieżności te mogą mieć charakter strukturalny, a nie genetyczny (jest raczej wątpliwe, czy Daeniken czytał Bławatską). Podobieństwa między nimi polegają głównie na występowaniu u obojga tematyki samozbawienia człowieka na drodze „duchowej” po odrzuceniu obu głównych scenariuszy egzystencjalnych: religijnego i naukowego. W ten sposób Stoczkowski rekonstruuje w kulturze Zachodu linię rozwojową wiodącą od Corpus Hermeticum (czyli od epoki hellenistycznej) do Ericha von Daenikena i jego epigonów. Praca analityczna, jaką przy tym wykonał, przekopując się przez setki „dziwnych” książek, które ludzie ze środowisk uniwersyteckich zazwyczaj omiatają pogardliwymi spojrzeniami, jest imponująca.

Ale prześledzenie tych odległych antecedencji nie wystarcza do tego, by wyjaśnić fenomen popularności Daenikena w społeczeństwie Zachodu u schyłku dwudziestego wieku. Aby to zrobić i tym samym uzupełnić syntetyczny aspekt swojej książki, Wiktor Stoczkowski odwołuje się do mechanizmów kultury masowej. Rządzona prawami popytu i podaży, napędzająca się spiralą atrakcyjności towaru, kultura masowa natychmiast wchłonęła pomysły Daenikena (który w odróżnieniu od swoich bezpośrednich poprzedników odznaczył się przy tym dużym talentem do autoreklamy) i umieściła je w swojej maszynie wrażeń. Zrobiła to tym chętniej, że treści paleoastronautyki zostały przez Daenikena ubrane w strój pseudonaukowego dyskursu, aby przydać im przez to autorytetu w oczach przeciętnych konsumentów dóbr kulturowych, a to „przywłaszczenie” najmocniej rozsierdziło uczonych. Na przykładzie „umasowienia” daenikenii widać zresztą wyraźnie, jaki regres dotknął stare doktryny gnostyckie, które od swoich wyrafinowanych filozoficznych źródeł przeszły do postaci pseudomitów, fabrykowanych na potrzeby weekendowej rozrywki. Zresztą na rozwój daenikenii oprócz kultury masowej miały także wpływ warunki polityczne drugiej połowy dwudziestego wieku. Stoczkowski zwraca uwagę na mało dziś znany fakt, że jedna z pierwszych wersji teorii starożytnych astronautów pojawiła się w ZSRR, a jej autorem był uczony akademik, który zresztą znalazł sporo następców w tym kraju. Usankcjonowanie takich poglądów przez władzę radziecką wynikało z zapotrzebowania na świecką namiastkę religijnego scenariusza stworzenia człowieka.

Stoczkowski sugeruje, że teoria starożytnych astronautów jest jednym z substytutów utraconej przez Zachód w dwudziestym wieku wiary religijnej i metafizyki. Współczesna nauka, a za nią kultura, odmawiają prawdziwości historiom o wiecznym Wielkim Sensie. Ale wielu ludzi nie chce pogodzić się z faktem, że według obecnych autorytetów są tylko zlepkami materii przypadkowo obdarzonymi świadomością. Po pięciu tysiącach lat zastanawiania się nad tym, czym jesteśmy, doszliśmy do wniosku, że jesteśmy niczym. Ta niezbyt budująca konstatacja wzbudza sprzeciw. A skoro ani nauka, ani literatura i sztuka nie przynoszą ulgi pragnieniu sensu, wielu z nas szuka tej ulgi gdzie indziej – w ezoteryce, w resztkach religii, w symplifikacjach mądrości Wschodu, wreszcie – w historyjkach o kosmitach, którzy założyli naszą cywilizację.

Znaczenie można nadać każdemu elementowi rzeczywistości, każdemu zestawowi jej elementów. A zestawy te można układać – wiemy to od antropologów – w praktycznie nieskończonych ilościach. Uczeni układają je powoli, starannie i ostrożnie – Stoczkowski nazywa to w konkluzji swojej książki „racjonalnością wydajną”. Okultyści i daenikeniści – szybko, niedbale i efekciarsko – i ten sposób autor określa jako „racjonalność ograniczoną”. Ale okultyści i daenikeniści chcą, by ich zestawy miały taki sam prestiż społeczny i moc eksplanacyjną, jakie posiadają zestawy naukowców. To jest jeszcze jednym powodem ich wzajemnej nienawiści.

Książka Stoczkowskiego jest, jak już podkreślałem, owocem rzetelnej pracy na obszernym zasobie źródeł i przedstawia spójną koncepcję interpretacyjną. Oddawszy sprawiedliwość jej zaletom, pozwolę sobie teraz wskazać na jej niedociągnięcia. Chyba najpoważniejszym z nich jest emocjonalnie nacechowane podejście autora do przedmiotu analizy. Dodać trzeba – są to emocje negatywne. Stoczkowski nie potrafi ukryć tego, jak bardzo nie lubi swoich bohaterów, a jego antypatia rzutuje niekiedy na merytoryczne aspekty wywodu, zwłaszcza tam, gdzie negatywna retoryka autora splata się z konkretnymi kwestiami. Autor dziesiątki razy podkreśla, jak głupie, absurdalne i niepojęte dla „rozsądnego” człowieka są poglądy okultystów i daenikenistów. Przypomina w tym żywo białych kolonizatorów, którzy, jeżeli w ogóle poświęcali uwagę zwyczajom czy obrzędom „dzikich”, to tylko po to, by relacjonować je swoim pobratymcom jako przedziwne dowody umysłowego prymitywizmu tych ludów. Podejście to jest sprzeczne nie tylko z normami współczesnej analizy antropologicznej, ale nawet z własnymi założeniami Stoczkowskiego, który w równie wielu miejscach swojej książki mówi o odrzuceniu dyktatu nauki w procesie rozumienia rzeczywistości kulturowej. Mimo to wyraźnie nie potrafi zdobyć się na potraktowanie paleoastronautyki jako „faktu kulturowego”, który badacz ma zbadać, a nie ocenić jako „mądry” lub „głupi” z punktu widzenia „obiektywnej naukowej prawdy”. Dla czytelnika bezustanne informowanie go o tym, co powinien myśleć na temat tego, co czyta, może być dość irytujące. Tym bardziej, że z samej struktury tej książki wynika jasno, iż nie jest ona przeznaczona dla ludzi, których trzeba prowadzić przez tekst trzymając ich za rękę.

Nie do końca zrozumiała w kontekście całej książki jest gwałtowna krytyka, jakiej autor poddaje osoby i dzieła Mircei Eliadego i Carla Gustava Junga. Oskarża ich o to, że zbudowali swoje wpływowe koncepcje religioznawcze na podstawach bliskich doktrynom okultystycznym i w ten sposób zafałszowali naukowy obraz zagadnień, jakimi się zajmowali. Zarzut ten stoi w sprzeczności z wymową całej książki, ponieważ autor zakłada tu, że istnieje jakiś obiektywny opis zjawisk religijnych, którego wypaczeniami były teorie Junga i Eliadego. Pomijam już argumenty ad personam przeciwko obu tym uczonym. Rzecz w tym, że obaj bynajmniej nie ukrywali swoich fascynacji nurtami „tajemnymi”, nie tylko zawodowej, i jest ona wyraźnie widoczna w ich tekstach (u Junga wręcz się narzuca). Oskarżanie ich o „mącicielską” działalność intelektualną jest chyba nieporozumieniem, ponieważ, chcąc być tutaj konsekwentnym, należałoby tak samo skrytykować większość twórców nowożytnej humanistyki europejskiej. Teorie Junga i Eliadego zostały skądinąd poddane krytyce merytorycznej i, jak wiadomo, obecnie nie stanowią bezdyskusyjnego datum wiedzy humanistycznej, o ile stanowiły je kiedykolwiek. Tym bardziej niefortunna wydaje się krytyka Stoczkowskiego.

Należy także skorygować obraz zwolenników teorii starożytnych astronautów, przedstawianych przez Stoczkowskiego na ogół jako grupa cyników i/lub maniaków. Weźmy chociażby jednego z najgorliwszych popularyzatorów paleoastronautyki w Polsce, Lucjana Znicza. Opublikował on w latach osiemdziesiątych pięciotomowy cykl Goście z Kosmosu?, w którym opisał większość problemów paleoastronautyki i ufologii. W jednym z początkowych rozdziałów pierwszego tomu tego cyklu Znicz omawia mit o Atlantydzie i odwołuje się do platońskiego Timajosa, pisząc:

Oto i wszystko, co o nieznanej Atlantydzie opowiedział Solonowi stary, anonimowy kapłan egipski. Albo raczej: co stary Solon zapewne krótko przed swą śmiercią opowiedział swemu synowi, Dropidesowi. Albo ściśle: co tenże Dropides znów opowiedział swemu synowi, Kritiasowi. Albo jeszcze lepiej: co ów Kritias (starszy) „gdy był już bliski dziewięćdziesiątki, a ja miałem najwyżej chyba dziesięć lat” opowiedział swemu wnukowi, także Kritiasowi (młodszemu). Albo jeszcze dokładniej: co Kritias (młodszy) gdzieś w latach między 421 a 406 p.n.e. W domu Sokratesa i w obecności dwóch świadków, Timaiosa i Hermokratesa, opowiedział Platonowi. Albo już najściślej: co sam Platon po raz pierwszy wreszcie napisał w swoim słynnym dialogu zatytułowanym „Timaios”. Genealogia – jak widać – nie tylko długa, ale i… nie wykluczająca szeregu wątpliwości. (Goście z Kosmosu?, tom 1 Paleoastronautyka, Warszawa 1981, s. 14).

Ten cytat pokazuje jasno, że Lucjan Znicz nie jest autorem maniakalnym, owładniętym szałem fantastycznej idei, ani też autorem cynicznym, który chce zbić majątek na ludzkiej naiwności. Przeciwnie – sam jest osobą wyjątkowo naiwną, a zarazem ciekawą świata i jego zagadek. Tylko bowiem ktoś taki może potraktować literacką konstrukcję narracyjną Platona tak, jak gdyby była to reporterska relacja z miejsca zdarzeń. O dziecięcej wręcz naiwności Znicza świadczy również to, że w pięciu tomach swojego cyklu przytacza on setki absurdalnych newsów z amerykańskich bulwarówek jako doniesienia całkowicie wiarygodne i nie budzące wątpliwości. Krótko mówiąc, Znicz wierzy w napisane, co sytuuje jego wizję ufologii i paleoastronautyki w pobliżu średniowiecznych tradycji przekazu wiedzy, opartego na powielaniu zapisów, których wiarygodność gwarantuje „auctoritas”, a nie empiria, i które w trakcie transmisji ulegają stopniowo coraz większej deformacji, aż od antycznych traktatów przyrodniczych dochodzą do średniowiecznych bestiariuszy. Trudno powiedzieć, co miałoby być ową „auctoritas” w przypadku Znicza, wypada jednak zauważyć, że jego bezgraniczna ufność w słowo pisane łączy się ze swoiście pojętym sceptycyzmem. Pisząc dalej o platońskim Kritiasie, powiada on:

Rzecz jednak w tym, że ten „dalszy ciąg” już nigdy nie nastąpił. Pierwotne podejrzenia, że Platon nie zakończył swego dialogu z powodu śmierci, odpadają, bowiem wydał on jeszcze późniejszą pracę pt. Prawa. Dlaczego więc poprzednią pracę urwał w pół zdania? A może zakończenie istniało, tylko zostało zniszczone? A jeśli tak, to przez kogo: przez autora, czy przez jego spadkobierców? I po co? (s. 15)

Tu w istocie można Znicza posądzić o cynizm. Sądzę jednak, że jego brak wiedzy o mechanizmach przekazu tekstów starożytnych nie jest udawany (widać to choćby w zwrocie „Platon wydał pracę”). Tak samo jak wszyscy entuzjaści prostolinijnych sensów rzeczywistości, Znicz układa puzzle własnej wiedzy tak, żeby osiągnąć pożądany przez siebie wynik. Niestety, elementy tego puzzle’a nie mają sztywności tektury i łatwo je nagiąć do dowolnego wzoru. Niestety, nikt nie dysponuje pełnym zakresem wiedzy, a nie każdy jest zdolny do uznania własnych braków. Stąd już tylko krok do tego oszałamiającego pomieszania nauki, pseudonauki, paranauki, nienauki i zwyczajnej ignorancji, które przyprawia zawodowych naukowców o wściekłość, Wiktora Stoczkowskiego o źle hamowaną pogardę, a piszącemu te słowa dostarcza od czasów dzieciństwa wyśmienitej rozrywki.

Na zakończenie chciałbym przywołać epizod literacki, który może stanowić podsumowanie problematyki podjętej przez Wiktora Stoczkowskiego. W trzecim rozdziale Głosu Pana Lem opisuje historię dziejącą się „w dolnym rejonie państwa nauki, tam gdzie ono przechodzi niepostrzeżenie w państwo psychiatrów” (podkr. – PM). Taśmy z zapisem szumu kosmicznego, nagrane w wyniku nieudanego eksperymentu, dostają się w posiadanie pewnego kombinatora z pogranicza nauki i biznesu, który wykorzystuje je dla wytwarzania ciągów liczb losowych (takie ciągi są przydatne w wielu dziedzinach, od programistyki po kryptologię). W wyniku zbiegu okoliczności owe taśmy przechodzą częściowo do rąk niejakiego Laserowitza, osobnika maniakalnego, przekonanego o istnieniu obcych cywilizacji kontaktujących się z Ziemią. Okazuje się jednak, że zapisy szumu na taśmach rzeczywiście zawierają coś, co może być celowym przekazem, tytułowym „głosem Pana” – a historii jego odczytania poświęcona jest cała ta powieść Lema. Streszczony tu epizod jest tylko wstępem do właściwej historii, ale jego znaczenie w strukturze tej powieści jest ogromne. Lem pokazuje w nim nie tylko zawiłe drogi naukowej heurezy, w której rzadko dochodzi do wytworzenia nowej teorii czy odkrycia nieznanych przedtem praw i zjawisk na drodze czystej idealnej dedukcji. Idzie również o to, w jaki sposób na bazie „nagich faktów” ludzie budują struktury znaczące. Jeden i ten sam przedmiot – zapis szumu informacyjnego – staje się podstawą dociekań zupełnie fantastycznych i zupełnie naukowych, dokładnie tak samo, jak egipskie piramidy, grobowce Majów i sumeryjskie tabliczki. Zresztą akcja powieści nie zostaje doprowadzona do żadnego rozwiązania – uczeni pracujący w projekcie MAVO nie są w stanie przedstawić spójnej, zgodnej interpretacji „listu z kosmosu”. Ten brak konkluzji jest typowy dla poznawczego sceptycyzmu Lema. Mógłby także stanowić memento dla autorów, którzy wciąż jeszcze zbyt ostro odgraniczają naukę od tego, co nią nie jest. Oczywiście Lem nie jest poznawczym relatywistą, wyznającym zasadę „anything goes”. Lem chce jedynie – i aż – pokazać, jak krętymi ścieżkami chadza ludzka myśl w poszukiwaniu znaczenia rzeczywistości i jak często ścieżki te urywają się albo krzyżują w najmniej spodziewanych punktach.

Książka:

Wiktor Stoczkowski, Ludzie, bogowie i przybysze z kosmosu, przeł. Robert Wiśniewski, Warszawa 2005, Biblioteka Myśli Współczesnej; oryg.: Des hommes, des dieux et des extraterrestres. Ethnologie d’une croyance moderne, Flammarion 1999.

* Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.