Maria Spiss
W pysku Dużego Kota
Nie znałam Sztokholmu. Nie czytałam o Sztokholmie. Przed wylotem kupiłam plan miasta, ale nie zajrzałam do niego. Lubię przyjeżdżać do obcych miast i wchodzić w nie na oślep, poddawać się topografii. Będąc ich gościem, jestem w ich dyspozycji. Pierwszego dnia zmierzamy na Gamla Stan. Starówka leży na wyspie, jak wszystkie dzielnice w tym mieście. Prowadzi nas tłum. Nadal nie patrzę na mapę. Oglądamy wodę z mostu, a później znikamy w jednej z ulic. Z daleka widzę napis: „Hermitage vegetarisk restaurang”. Wchodzimy, a później przychodzimy tu każdego dnia. Za 100 koron można zjeść, ile się zechce, wypić kawę albo ajurwedyjską herbatę. Częstują zupą dal albo z soczewicy, lasagną, zapiekanką z warzyw, brązowym ryżem, humusem, ziemniakami, do wyboru jest też kilka rodzajów sałat. Codziennie inaczej, barwnie, łagodnie. Jedzący nie spieszą się. Nakładają ponownie na talerz, rozmawiają, piszą albo patrzą w okno. My też się nie spieszymy, my naprawdę nie mamy dokąd. Pielęgnując bezpieczne ciepło w brzuchu, oglądamy ulicę, nie zatrzymując wzroku na szczególe. Rytm odpoczynku towarzyszy rytmowi jedzenia.
Właściciele są imigrantami. Obserwując ich, próbuję zgadnąć, skąd przyjechali. Jest w nich przyjemnie emanujące ciepło, łagodność i nieśmiały, ale zapraszający uśmiech. Jest w nich słońce jakiegoś dalekiego, przyjaznego kraju. Przychodzi mi na myśl Armenia. Pytamy. Są Ormianami.
Deser jem w sobotę. Z Leonem, który mieszka w Sztokholmie od lat, spotykam się przy Riddargatan. Dziwne są te spotkania z dobrymi znajomymi w obcych miejscach. Zawsze mam wrażenie, że spotykam ich po raz pierwszy. W kawiarni Sture Katten siadamy przy mikroskopijnych stolikach, sufit prawie opiera nam się na głowach. Zamawiam szarlotkę z sosem waniliowym. Podają niedobrą, kwaśną kawę. Później spacerujemy nabrzeżem. Z powietrza wyławiam rozpoznawalny zapach. Armeński piasek, garstka wanilii.
Kocham Norwegię. Widocznie ona kocha mnie mniej, bo źle mnie karmi. Radości wyjazdu towarzyszy nieodmiennie niepokój związany z jedzeniem. W sklepach mały wybór, wszystkie produkty zapakowane próżniowo, a ich głównym składnikiem są konserwanty. Pozbawione smaku kawałki o podobnych kształtach i kolorach nazywają się różnie. Mogą być szynką, serem, rybą, omletem, sałatką. To nie ma żadnego znaczenia. Mizernieję od samego patrzenia. W dobrze mi znanej rozpaczy opuszczam sklep, pieszczotliwie utykając w siatce ser, który jest dalekim echem tego, co my nazywamy serkiem wiejskim.
Nie pytajcie mnie więc, Bracia Norwedzy, czego wypatruję, stojąc na obłych skałach, o które uderza wasze wiecznie zimne morze. Nie, ja nie tęsknię tak bardzo za ojczyzną, ja nie podsycam odczuć metafizycznych. Ja jestem po prostu głodna. Ja pragnę śniadania, obiadu, kolacji, o których mogę powiedzieć, że mają jakikolwiek smak. I za miskę zupy, choćby tej armeńsko-sztokholmskiej, oddałabym czasami godziny spędzone na norweskim brzegu i wodzie. Chociaż tak słodko i trudno rezygnuje się z miłości.
* Maria Spiss, reżyserka teatralna.