Jaki rodzaj reakcji może wywołać w czytelniku lektura dobrej powieści lub opowiadania? Jeśli kiedykolwiek przyszłoby nam odpowiedzieć na to proste pytanie, zapewne wielu z nas wskazałoby na mniej lub bardziej przyjemne stany psychiczne: radość, strach, oburzenie, uczucie dumy lub złośliwej satysfakcji. Byłaby to odpowiedź z zakresu psychologii czytania. Dobrze napisana książka jest jednak w stanie oddziaływać jeszcze mocniej i wpływa nie tylko na nasze uczucia, ale również na to, co według typologii Arystotelesa można by nazwać sferą wegetatywną – na nasze najbardziej biologiczne mechanizmy. Lektura niejednokrotnie sprawia, że czujemy konkretną woń lub smak, jesteśmy głodni lub mamy mdłości, marzniemy lub drętwiejemy. To dlatego bez przygotowania sobie choćby kromki chleba z masłem nie jesteśmy w stanie doczytać „Głodu” Hamsuna, a opowiadania Szałamowa lepiej studiować latem niż zimą.

Jeśli zawęzić ową fizjologię słowa pisanego jedynie do wrażeń smakowo-zapachowych, to jedną z najbardziej wyrazistych pod tym względem książek jest „Moby Dick” Melville’a. Ten monumentalny hołd złożony wielorybnictwu na każdej stronie raczy nas aromatem morskich alg i charakterystycznym zapachem słonego wiatru. Ale nade wszystko jest to powieść o (wielo)rybach* i to ich smak oraz woń czujemy czytając wspomnienia Izmaela – począwszy od karty tytułowej, a kończąc na epilogu.

Nic w tym dziwnego. „Moby Dick” jest w pewnym sensie rybną książką totalną, w której ryba towarzyszy bohaterom w każdej czynności i pod przeróżnymi postaciami. Sztuczna noga kapitana Ahaba jest wykonana z polerowanej szczęki kaszalota, podobnie zydel, na którym zwykł siadać. W ciemnych kajutach „Pequoda” lampy płoną dzięki olejowi z tłuszczu wala grenlandzkiego, taką samą funkcję pełnią również świece olbrotowe. Księgi rachunkowe pana Husseya są oprawione w skórę rekina, a Izmael jako zakładki do książek używa ususzonych skrawków wielorybiego naskórka, przypominających „najcieńsze płytki żelatyny”. Z kolei ości służą w powieści za materiał artystyczny. Pani Hussey nosi naszyjnik z kręgów dorsza, marynarze zaś rzeźbią w ościach przeróżne figurki.

Ryby są też rzecz jasna zjadane. Chyba najbardziej smakowitym opisem, który można znaleźć w „Moby Dicku”, jest relacja z pobytu Izmaela oraz Queequega na wyspie Nantucked. W zajeździe Pod Kotłami, „najbardziej rybnym ze wszystkich rybnych miejsc”, nasi bohaterowie spożywają jedno z najpopularniejszych dań wybrzeży Nowej Anglii – chowder. „Potrawa ta – jak wspomina Izmael – była sporządzona z małych, soczystych ślimaków, ledwie co większych od orzechów laskowych, a pomieszanych z tartymi sucharami okrętowymi i soloną wieprzowiną pokrajaną w drobne płatki; całość bogato podlana masłem oraz obficie przyprawiona solą i pieprzem”. W drugiej wersji, której Izmael i Queequeg również nie omieszkali spróbować, ślimaki zastępowano dorszem.

Powieść Melville’a jest więc idealną lekturą dla wszystkich wielbicieli rybnych smaków. Jej wyjątkowość nie polega jednak na tym, że na każdym kroku wywołuje w nas błogie wspomnienie wędzonych śledzi, czy też zapach smażonej flądry, który tak dobrze znamy. Melville stawia przed naszą wyobraźnią o wiele bardziej wymagające zadanie. Ostatecznym celem bohaterów jego książki jest bowiem złowienie arcyryby, władcy wszelkich oceanów – wieloryba. Jak może smakować kotlet z tego morskiego potwora, który pałaszuje drugi oficer Stubb? Jak smakują dwa pulchne, przypominające pudding i wymieszane z mąką, białawe płaty mózgowe kaszalota, o których rzeczowo opowiada Izmael? Dlaczego czytając o tych egzotycznych daniach nie cieknie nam ślinka?

Można odpowiedzieć na to pytanie, stwierdzając krótko, że współczesny czytelnik nigdy nie widział, nie wąchał, ani nie próbował wieloryba, stąd brak mu po prostu skojarzeń z jakimkolwiek kuszącym smakiem i zapachem. Istnieje jednak jeszcze jedno wytłumaczenie. Melville opisuje nie tylko sam akt spożycia wieloryba, ale również cały proces, który prowadzi do tego aktu. A zatem kolejno połów za pomocą harpunów, odrąbywanie długą łopatą monstrualnej głowy, wreszcie odrywanie hakami krwawych płatów tłuszczu („tłuszcz okrywa wieloryba dokładnie tak samo jak skórka pomarańcze, obdziera się więc go spiralnie”). W przypadku potrawy z mózgu trzeba się również zabrać za „pudło czaszki”, które „rozrąbuje się toporem”. Czy to nie wystarczy, żeby zniechęcić nawet najbardziej wytrawnego smakosza?

Ukazując rzeźnicki charakter zawodu wielorybnika Melville odbiera nam przyjemność kulinarnego fantazjowania. Jednak to właśnie dzięki temu zabiegowi czytelnik może uświadomić sobie jedną z tych trudnych prawd, przed którymi zazwyczaj się wzbraniamy. Aby zapełnić ludzki świat kościanymi zydlami, skórzanymi oprawami, tranem, olbrotem, spermacetem, fiszbinami, stosami wędzonych sardynek, makreli i dorszy, trzeba za każdym razem popełnić gwałt na przyrodzie. Trzeba zdobyć się na rozpruwanie, ogłuszanie, patroszenie i obdzieranie ze skóry. Innymi słowy oswajając i niejako uczłowieczając tajemniczy świat natury (co pozwala nam przeżyć), musimy go przetworzyć, a to wiąże się z użyciem wobec niego przemocy.

W powieści Melville’a ów akt „przetworzenia” dotyczy jednego z największych zwierząt, stąd wrażenie, jakie wywołuje na czytelnikach. Dramatyzm potęguje fakt, że w tym przypadku przyroda nie tylko daje się zjadać, ale i zjada. Noga Ahaba została przecież „pożarta, przeżuta, schrupana przez najpotworniejszego kaszalota”, a tytułowy Moby Dick – biały wieloryb – ostatecznie wygrywa wyrównaną walkę z załogą.

Czy da się przerwać ten nieustający ciąg przemocy, związany z ludzkim opanowywaniem natury? Istnieją dwie pozytywne odpowiedzi na to pytanie. Pierwsza zaleca maksymalne ograniczenie ludzkich potrzeb, a zatem zrezygnowanie z wielorybich kotletów, kościanych futerałów, olbrotu, tranu, fiszbinów itd., aż do absolutnego życiowego minimum. Druga zakłada, że przy postępującym rozwoju technicznym wyroby i pożywienie, które człowiek uzyskuje łowiąc i zabijając wieloryby, będzie można zastąpić innymi przedmiotami, wykonanymi z mniej szkodliwych dla tych zwierząt materiałów.

Obie odpowiedzi są jednak utopijne i nie ratują nas przed brutalną konfrontacją z naturą. W pierwszym przypadku człowiek coraz dalej ustępując pola przyrodzie będzie w pewnym momencie znów musiał stać się wielorybnikiem. W drugim harmonijna koegzystencja człowieka i przyrody, do której ma prowadzić techniczny rozwój, może się odbyć tylko i wyłącznie w świecie opanowanym i przetworzonym całkowicie przez człowieka, a więc tam, gdzie nie ma wielorybów, lecz – jakby powiedział Charles Fourier – „anty-wieloryby”.

Cóż zatem robić? Być może najbardziej rozsądną odpowiedź daje nam sam Melville ustami kucharza pokładowego, który w kazaniu wygłoszonym łamaną angielszczyzną do pożerających wielorybie truchło rekinów, zwraca się jakby do nas samych: „Nie potępiam was zbytnio za waszą drapieżność, najmilzi moi. To wasza natura i nic się na to nie poradzi, ale idzie o to, żeby gierować tą złą naturą. Pewnie, żeście reginy, ale jeżeli będziecie gierować tym reginem, co w was siedzi, to będziecie anioły, bo każden anioł to nic innego, jak regin dobrze prowadzony.”

Przyjmijmy zatem fakt, że jesteśmy rekinami i że nie przestaniemy pożerać współmieszkańców naszego małego świata. Próbujmy jednocześnie kierować naszymi popędami. Okaże się wówczas, że wypada nam zrezygnować z marzeń o wielorybich pulpetach, a delektowanie się delikatnym mięsem łososia ograniczyć do niezbędnego minimum.

 

* Podobnie jak Melville oraz wielowiekowa rybacka tradycja i wbrew systematyce Linneusza piszę w tekście o wielorybie nie jako ssaku, lecz jako o rybie.