KATARYNA

Debata cheerleaderów

Czy to nasza przestrzeń publiczna jest płytka, czy raczej media nie interesują się tym, co naprawdę ważne? A może na styku polityki i przekazu jedni wykorzystują drugich do realizacji własnych celów? Czy nacisk opinii publicznej może spowodować renesans debaty publicznej? – z Kataryną, blogerką, rozmawia Anna Mazgal

Anna Mazgal: Kiedy myślę o debacie publicznej, przychodzi mi na myśl coś, co usłyszałam w telewizji, kiedy przedstawiano nową, jesienną ramówkę. Jeden ze znanych redaktorów powiedział, że zapowiada się nudny politycznie sezon, bo najbarwniejsze postacie polskiej polityki przenoszą się z rodzimego podwórka do Europarlamentu (zatem nie będzie nic ciekawego do relacjonowania). Dla mnie takie sformułowanie takie to rodzaj diagnozy. Ma być pieprznie i konfrontacyjnie, ale powierzchownie. Bo przecież wszyscy wiemy, że nie o istotę sprawy chodzi.

Kataryna: No właśnie, mam wrażenie, że prawdziwej debaty nie ma. Brakuje programów publicystycznych, w których chodziłoby o coś innego niż międzypartyjną przepychankę; w których masz szansę nie wiedzieć z góry, co kto powie; w których uczestnicy nawzajem się wysłuchają i w związku z tym wypracowany zostanie jakiś nowy pogląd na sprawę. A przynajmniej obszernie przedstawione racje stron, podane merytoryczne argumenty. Być może zmierzamy do sytuacji, w której media w ogóle nie będą miejscem debaty publicznej, a zajmą się rozrywką polityczną. Miejscem, gdzie poseł Palikot barwnie opisuje posła Gosiewskiego, co spotyka się z ciętą ripostą posła Kurskiego, ale absolutnie nic z tego nie wynika, poza chwilową radością zawodników i kibiców.

A media publiczne, które – przynajmniej w teorii – mają do jeszcze zrealizowania jakąś misję?

Jest mi trudno mówić o telewizji, bo prawie jej nie oglądam. Ale nie wydaje mi się, żeby pod tym względem telewizja publiczna jakoś zasadniczo różniła się od komercyjnej. Dyskusja w prasie także ograniczona jest do ostrzeliwania się z okopów. Brakuje debaty, w której są dwie strony, które mają wiedzę na dany temat, zgadzają się co do faktów, a później dyskutują o interpretacjach. I kiedy się rozchodzą, uznają, że są albo trochę bliżej siebie, albo tak daleko jak na początku, ale przynajmniej starły się na merytoryczne argumenty. Trudno mi przypomnieć sobie problem, przy okazji którego nie chodziło o personalne rozłożenie przeciwnika. Nawet niedawna publiczna debata o parytetach skończyła się zanim się zaczęła, bo trudno dyskutować, jeśli się kogoś na wstępie nazwie „skundlonym”. A taki argument padł i to nie ze strony jakiegoś niewyrobionego chama, tylko profesora Osiatyńskiego, który tak określił z góry partie, które nie zagłosują za. Debata publiczna służy ucieraniu różnych racji, aby obywatele mogli się przekonać, co za nimi tak naprawdę stoi. U nas nikogo nie obchodzi efekt w postaci przekonania opinii publicznej do tego, co dobre. Celem jest demonstracja siły, a zwycięstwo ma zasilić osobiste konto polityczne wygranego.

Dlaczego tak się dzieje?

Trudno spodziewać się merytorycznej debaty w tak niewielkim gronie uczestników. Ogranicza się ono do polityków, dziennikarzy i dyżurnych komentatorów. Nie widzę powodu, dla którego informacje o wszystkich istotnych społecznie tematach miałyby pochodzić od polityków. Zwłaszcza, że u nas dyskusja nie jest ustawiona politycznie, tylko partyjnie. Wiadomo, że jeśli jestem z konkretnej partii i w związku z tym opowiadam się za danym rozwiązaniem, to w partyjnym pakiecie popierać będę jeszcze pięć innych postulatów, nie zastanawiając się, czy się z nimi zgadzam.

W klasycznym rozumieniu debaty mamy różnych jej uczestników, w tym i polityków. Środki masowego przekazu powinny być dla niej platformą. A czy nie jest tak, że przez to, jakimi głosami media są zainteresowane, a jakie ignorują, stają się jej uczestnikiem? Zajmują miejsce, którego może nie powinny zajmować, bo kontrolują to, co do człowieka siedzącego z pilotem czy gazetą dociera?

Zgadza się, media powinny być pośrednikiem. Dziennikarz powinien być w stanie ocenić, co jest ważne, o co warto pytać. U nas chyba zbyt często wciela się natomiast w rolę cheerleadera jednej lub drugiej strony. Skupia się na tym, by zachęcić do tego, żeby było ostro, żeby to w jego programie polityk powiedział o innym, że to szuja. Media elektroniczne też się tabloidyzują, oglądalność i „klikalność” mają pierwszeństwo przed prawdą. Nie zachęca się czytelników i widzów do wyrabiania sobie swojej opinii na podstawie faktów – wystarczy, że przyłączą się do kibicowania politycznym zapasom w kisielu. Musi im wystarczyć satysfakcja, że ten „mój” dowalił tamtemu drugiemu. Do czasu, gdy tamten znowu dowali „mojemu”. To jest oczywiście bardzo ludzkie, wszyscy tacy jesteśmy, ale organizatorzy debaty od tego właśnie są, żeby te nasze naturalne skłonności trochę poskramiać.

Może to jest naiwne: oczekiwać, że media poczują, że mają być wobec kogoś rozliczalne?

Na pewno naiwne. Rzeczywistość medialna jest jaka jest, przy takim tempie i konkurencji nie ma czasu na dokończenie tematu. Większość tematów, afer nawet, żyje jeden dzień. Czy ktoś wie, co dalej z ostatnią wielką aferą w CBA, tą ze zniszczonymi zapisami GPS? „Gazeta Wyborcza” opisała ją jako skandal, Kamiński przedstawił komisji swoją wersję, całkowicie zaprzeczając podanym w „Gazecie” faktom, i tyle? To wszystko? Nie będzie dalszej weryfikacji, sprawdzania, kto tu kogo okłamał, jak naprawdę było? Pewnie nie i dla jednych pozostanie to kolejną aferą Kamińskiego, dla innych kolejną manipulacją „Gazety”, ale prawdopodobnie nikt nigdy nie pozna faktów, nie będzie jednoznacznego rozstrzygnięcia, choć akurat w tym wypadku powinno być ono bardzo łatwe – te dane są albo ich nie ma, wystarczy pójść jeszcze raz i dopytać. I tak jest z wieloma tematami. Właśnie dlatego, że codziennie ma być coś nowego, nie ma już tego klimatu, który towarzyszył sprawie Rywina na przykład.

Myślę, że ona była dla wszystkich wstrząsająca. Po raz pierwszy usłyszeliśmy nagranie, w którym ktoś otwartym tekstem proponuje, że coś załatwi za łapówkę.

I jak długo i dokładnie sprawa była analizowana przez media, to był dla mediów bardzo dobry czas. Moim zdaniem ostatnia afera hazardowa jest równie wstrząsająca. Natomiast relacjonuje się ją wtedy, gdy pojawi się coś „na setkę”, na jedynkę, najlepiej jakaś dobrze brzmiąca nazwa knajpy, atrakcyjny bon mot, widowiskowa przepychanka. To, co ważne, ma szanse zginąć w szumie, ogromna w tym zresztą zasługa samych śledczych, którzy robią, co mogą, żeby widza zanudzić i odstraszyć od telewizora. Z punktu widzenia odbiorcy media są przekaźnikiem tematów głośnych, ale w sumie nieistotnych. Mnie strasznie frustruje, że przebieg i zakończenie nawet tych pozornie wielkich tematów z czerwonego paska nie interesuje mediów, jak tylko temat z tego paska zniknie, wypchnięty przez kolejną sensację.
Podam przykład, który dobrze to ilustruje, i przepraszam, że pośrednio dotyczy mnie. W mojej „sprawie” z ministrem Czumą, do której potem przyłączył się „Dziennik”, chodziło o to, że zacytowałam informację z „Newsweeka”, jakoby minister Czuma lobbował w swojej sprawie w Ameryce. Czy ktoś jest w stanie dzisiaj powiedzieć, jak naprawdę było? Lobbował czy nie? Przecież sprawdzenie, czy minister spotkał się z amerykańską prokurator, powinno być dość łatwe. Tymczasem nawet mimo tej wielkiej burzy, jaka się wtedy przetoczyła, nikt w mediach zainteresowanych sprawą, nawet nie próbował tego ustalić . To, co minister zrobił, czy faktycznie to zrobił, miało dużo mniejsze znaczenie niż to, że nazwał „wrednym babsztylem” jakąś niszową blogerkę. To jest niesamowite, że można dyskutować o temacie tygodniami, nie dotykając sedna sprawy.

Teoretycznie media patrzą politykom na ręce i w naszym imieniu skłaniają ich do rozliczenia się z tego, co robią. Ale patrząc na dobór tematów, sposób ich omawiania, brak kontynuacji istotnych dla opinii publicznej wątków, trudno oprzeć się wrażeniu, że te relacje polityków z mediami przypominają te między celebrytami a prasą kolorową. Niby ktoś kogoś ściga, a tak naprawdę z tej gonitwy płyną obopólne korzyści.

Tak, jest to układ wzajemnościowy. Krytyczne podejście do postaci w typie, dajmy na to, posła Palikota i odarcie go przez to z medialnej atrakcyjności nie jest dla dziennikarzy korzystne. On zapełnia czerwone paski i jedynkę, więc utrzymanie jego statusu politycznego celebryty jest w interesie wszystkich. On przynajmniej dostarcza tematów, co ważne, tematów łatwych do obrabiania, bo niewymagających żadnych kompetencji – wystarczy się wsłuchać, cytować, podpuszczać. To wygodniejsze niż jakiś nudziarz, z którym trzeba byłoby rzeczowo o ustawach i innych trudnych sprawach, z którymi trzeba by się było poznać. Po co? Nie mam żadnych doświadczeń dziennikarskich, ale wyobrażam sobie, że podobna symbioza jest także w dziennikarstwie śledczym. Przecieki przekazane dziennikarzowi przez prokuratora, zanim dotrą do nich inni, budują karierę tego dziennikarza. Karmiąc dziennikarza atrakcyjnymi tematami odpowiednio długo, pomagamy mu wyrobić sobie nazwisko z nadzieją, że takiemu wylansowanemu za pomocą naszych informacji dziennikarzowi trudno będzie potem solidnie rozliczać, patrzeć na ręce, które karmią. Janina Paradowska, dla wielu osób dziennikarski autorytet, od lat twierdzi, że nie ma dziennikarstwa śledczego, są tylko wrzutki od służb. Nie jest chyba tak źle, ale na pewno dziennikarz, który zbyt dokładnie sprawdza informacje, będzie miał mniej informatorów niż taki, który bez weryfikacji wydrukuje to, co dostał. Bo informator chcący coś (lub kogoś) mediami załatwić, będzie szukał kogoś, przez kogo najłatwiej to będzie przepuścić. W jakimś sensie interes informatora i interes czytelnika są sprzeczne, a w najlepszym razie rozbieżne. Rolą dziennikarza jest je pogodzić. Przecież jeżeli ja przekazuję mu jakąś informację, to mam pełną kontrolę nad tym, jak ona wygląda. Coś sobie tym kontrolowanym przeciekiem załatwiam i w moim interesie jest, aby została bezkrytycznie powtórzona opinii publicznej. Trudność zawodu dziennikarza polega na tym, że musisz rękę, która cię karmi, dokładnie obwąchać i sprawdzić, co ma w rękawie, dlaczego to robi, i czy nie weźmiesz udziału w okłamywaniu czytelnika, po to, żeby ktoś mógł załatwić jakieś swoje interesy.

Widzowie i czytelnicy tego nie sprawdzą.

Oczywiście, że nie. Irytuje mnie strasznie, że odpowiedzialnością za taki a nie inny poziom debaty obarczani jesteśmy właśnie my – widzowie i czytelnicy. Publikuje się zdjęcia senatora Piesiewicza w sukience i tłumaczy się, że czytelnicy tego chcą. Tymczasem nikt ich o to nie pyta, nie daje im wyboru między tym a innym poziomem dyskusji o tej sprawie. Jasne, chcemy i powinniśmy wiedzieć, czy jakiś polityk jest szantażowany, czy temu szantażowi ulega, ale nie musimy być epatowani zdjęciami, nie trzeba przy tej okazji go upokarzać. Jeśli gazety coś drukują, to dlatego, że chcą to wydrukować, a nie dlatego, że czytelnik chce to przeczytać, bo czytelnik nie ma się okazji wypowiedzieć. I nie ma powodu, żeby on ponosił moralną odpowiedzialność za to, że dziennikarz opublikował materiały szantażystów.

Z drugiej strony zastanawia mnie poziom stabilności tego układu. Myślę chociażby o burzy, jaką Ty wywołałaś, publikując na swoim blogu prywatną opinię. Kataryna ląduje na czerwonym pasku, a minister Czuma w prime time’ie opowiada, jak głęboko czuje się dotknięty. To jest dla mnie symptomatyczne, bo pokazuje, jaką siłę potrząśnięcia aktorami debaty ma sfera, w której to my, obywatele, kontrolujemy co i kogo czytamy.

Dla mnie było bardzo dziwne to, że kogoś może bardziej zaboleć powtórzenie na niszowym blogu czegoś, co napisał ogólnopolski tygodnik. Przecież powinno być zupełnie odwrotnie! Momentami miałam wrażenie, że chodziło o to, że do gry, gdzie znane są role i reguły (my udajemy, że uciekamy, a wy udajecie, że nas ścigacie, a tak naprawdę jesteśmy po imieniu), zaczynają wchodzić widzowie i w tej grze uczestniczyć. Widz nie dość, że uczestniczy, to jeszcze zmienia dynamikę przedstawienia, a przecież miał tylko biernie konsumować. Nie mówię tu akurat o tej sprawie, ale w ogóle o dołączeniu do debaty publicznej jej drugiego obiegu, czyli tego, co się dzieje w Internecie. Mam wrażenie, że ta debata, która też niestety nie jest naprawdę debatą, coraz bardziej uniezależnia się od mainstreamu. Dzisiaj, gdy chcę wiedzieć, co się dzieje w aferze hazardowej, nie włączam „Faktów”, tylko wchodzę na bloga Brygidy Grysiak z TVN, gdzie omawia to, co wie, ciekawiej i obszerniej, niż byłaby w stanie w mającym swoje czasowe i formatowe ograniczenia programie. To znamienne, że dziennikarz największej stacji informacyjnej musi sobie zakładać bloga, żeby opowiedzieć czytelnikowi o wszystkim, co ważne w kluczowej dla państwa aferze.

W debacie nie ma nawyku prezentowania spektrum poglądów na daną sprawę. Albo mamy model, w którym odpytuje się jedną osobę, dyżurnego eksperta. Albo, w drugim modelu, ustawia się do konfrontacji reprezentantów skrajnych postaw.

To prawda. Dyskusja o polityce najlepiej wypadnie w telewizji, jeśli się do niej zaprosi Niesiołowskiego, Kurskiego i Senyszyn. Postawy skrajne są barwne, ale są mniejszością. Poza tym nie rokują nic innego, jak głębsze okopanie się na pozycjach. Zamiast tego powinniśmy szukać różnych postaw, których wiele mieści się pomiędzy ekstremami. Ale tacy politycy jak Mężydło czy Kowal nie zapewnią wysokiej oglądalności, nawet się powyzywać nie potrafią, nudziarze.

Czy jednak chodzi o to, żeby to oni – politycy, eksperci – debatowali między sobą i wypracowali jakąś wspólną płaszczyznę? Czy może o to, żeby się wypowiedzieli, a to odbiorca na podstawie spektrum głosów ma wyrobić sobie pogląd na to, co w danej sytuacji jest najlepsze?

Wszystko zaczyna się od tego, żeby to oni debatowali ze sobą. Powinni wzajemnie zbijać swoje argumenty. Tymczasem każdy z rozmówców przychodzi ze stałą listą twierdzeń i je wygłasza, niekoniecznie odpowiadając przeciwnikowi w żywej wymianie.

Internet staje się miejscem, gdzie powstają różne politycznie, światopoglądowo i ideologicznie serwisy i miejsca, tworzone przez samych użytkowników. Mamy możliwość zapoznania się ze spektrum poglądów na daną sprawę. Czy model wielogłosu zostanie podchwycony przez medialny mainstream, czy Twoim zdaniem jednak to będą odrębne płaszczyzny?

Myślę, że media pozostaną mediami, a ludzie poszukujący tego rodzaju zróżnicowania poglądów przeniosą się z poszukiwaniami do Internetu. Kiedyś wystarczało nam to, co mieliśmy w telewizji i prasie, bo nic innego nie znaliśmy. A teraz łatwiej sięgnąć do Internetu, niż wymagać od telewizji, żeby była lepsza. Natura nie znosi próżni – jeśli będzie popyt na poważną debatę, to ci, którzy jej chcą, znajdą sobie miejsce. Nie muszą to być mainstreamowe media, bo są też media inne, a z czasem ich siła będzie rosła. Mam nadzieję, że dziennikarze, którym nie podoba się kierunek, w jakim zmierza mainstream, znajdą pomysł na swoją obecność poza nim. Bardzo bym nie chciała, żeby infotainment wyparł dziennikarstwo, liczę, że jak już je wypchnie z mainstreamu, przeniesie się ono gdzie indziej. Bo przecież nikt nam tego nie zastąpi, na pewno nie blogerzy.

Pamiętam, że w ubiegłym roku, kiedy wielu gazetom w Ameryce groziło zamknięcie z powodu kryzysu, podnosiły się głosy, że darmowe media internetowe nie zastąpią do końca papierowej prasy. Argumentem było to, że jakość informacji w gazecie, która zarabia również dzięki czytelnikom, zawsze będzie wyższa. Czy ma to znaczenie również w polskim kontekście?

Nie wiem. Uważam jednak, że płacenie wierszówki za artykuł o niczym nie przesądza, a już na pewno nie o jakości. Stopień znajomości tematu ma związek z tym, ile czasu mamy na zapoznanie się z nim. W gazetach codziennych często jest to przecież kilka godzin od wydarzenia do zamknięcia numeru. Ktoś, kto pisze, kiedy ma czas, o tym, co go rzeczywiście interesuje, może robić to lepiej, mimo że nikt mu nie płaci. Ja nie wyobrażam sobie trybu pracy na termin i bez względu na to, czy mam ochotę o czymś pisać, czy nie, ale za to wszystko co napisałam, byłabym w stanie merytorycznie obronić, bo nie robiłam tego dla pieniędzy ani na zamówienie, nie musiałam też robić tego po łebkach, bo ktoś mnie poganiał z terminem. Fakt, że coś zostało opłacone, wcale nie jest gwarancją jakości, tak jak coś amatorskiego nie musi być z założenia byle jakie. Z drugiej strony nie zdarzyło mi się korzystać z informacji od osoby, która się podpisuje pseudonimem i twierdzi, że ma informacje o jakimś polityku na przykład. Co innego zwrócenie uwagi na problem, podanie faktów, ale takich, które jestem w stanie sprawdzić. Niestety, gdy na własnej skórze przekonałam się, jak pracują niektórzy dziennikarze, i co podają czytelnikowi jako fakty, oni też nie są dla mnie źródłem wiarygodnej informacji.

To, na jakich źródłach możemy się oprzeć?

Trochę na sobie. Kiedyś miałam chyba zbyt nabożny stosunek do tego pięknego zawodu, dlatego każdy miał u mnie kredyt zaufania, dopóki nie podpadł. Teraz odwrotnie – dopóki dziennikarz sobie na to zaufanie nie zasłuży, jestem podejrzliwa, a każdy artykuł, w którym pisze, że coś „ustalił” opierając się na „anonimowych źródłach”, traktuję z dystansem, szukając luk. Co jest zresztą dość męczące, bo odbiera połowę przyjemności z czytania. Jeśli dziennikarz cytuje anonimowego informatora, to od razu biorę poprawkę na całość, bo może jest to to samo dobrze poinformowane źródło, które dziennikarzom „Dziennika” doniosło o moich lukratywnych interesach z Kwiatkowskim…

Co do zasady jednak, system ochrony źródła jest chyba dobrym instrumentem?

Jest, ale wtedy, kiedy jest właściwie wykorzystywany. Został wprowadzony po to, żeby chronić kogoś, kto ma do powiedzenia coś ważnego, ale boi się konsekwencji, a nie po to, żeby można było całkowicie zdjąć odpowiedzialność z dziennikarza. Mam wrażenie, że u nas jest to bardzo nadużywane, do wszystkiego, jakby powołanie się na anonimowe źródła dodawało dziennikarzowi powagi, że taki dobrze poinformowany, ktoś mu z zaufaniu powiedział to, czego nie mówi innym. Myślę też, że niektórych „anonimowych informatorów” nigdy nie było, jest to wygodny sposób podawania niesprawdzonych lub całkowicie fałszywych informacji na cudzy koszt. A właściwie na koszt czytelnika, który jest okłamywany, i negatywnego bohatera, który jest obgadywany. Poza tym wiele rzeczy można samemu sprawdzić – czytając ustawy, dokumenty, korzystając z ustawy o dostępie do informacji publicznej, która daje naprawdę ogromne możliwości. To ostatnie wymaga ciągle podania swoich danych, czyli trochę się człowiek wystawia. Mam nadzieję, że kiedyś się spopularyzuje na tyle, że każdy będzie wiedział, jak i gdzie pytać, żeby dostać ważne informacje z pominięciem dziennikarza. Zwłaszcza jeśli ma wrażenie, że dziennikarz nie mówi mu całej prawdy, tylko uczestniczy w politycznej rozgrywce. Tak było np. z informacjami o „tarczy antykorupcyjnej” nad stocznią, gdzie media na wyścigi publikowały pisma do Kamińskiego, ale pismo od Kamińskiego, na które te były odpowiedzią, musiałam sobie wydobyć sama, właśnie w trybie ustawy o dostępie do informacji publicznej. I okazało się, że jest „trochę” inaczej, niż się wydawało, gdy znałam z mediów tylko jedną stronę korespondencji.

Byłoby jednak niedobrze, gdyby w poszukiwaniu podstawowych informacji każdy z nas był zmuszony szukać na własną rękę?

Oczywiście. Niestety, takie dobrze udokumentowane poszukiwania są czasochłonne i pracochłonne. W Internecie nie tworzymy alternatywy dla mediów mainstreamowych, co najwyżej jakieś uzupełnienie. Jest kilkaset, a może i kilka tysięcy osób, które po prostu chcą się wypowiedzieć. Jedni piszą recenzje z filmów, innych interesują sprawy publiczne. Nie jest to jednak dziennikarstwo, tylko głos obywatela.

Co możemy zrobić, żeby skutecznie wymóc na mediach właściwe wypełnianie ich roli?

Powinniśmy się uczyć korzystania z mediów, jak je czytać, na co zwracać uwagę i jak obronić się przed próbami manipulacji. Moim zdaniem to byłoby skuteczniejsze niż próba obejścia ich alternatywnym kanałem. To, że media są jakie są, jest też trochę naszą winą, dziennikarze czytają komentarze pod swoimi artykułami i na bieżąco widzą, na co można sobie wobec czytelnika pozwolić, a czego już nie kupi. Jeśli pod nierzetelnym tekstem będą tylko okrzyki radości, że znowu komuś dokopał, nie będzie miał motywacji, żeby się starać, bo po co, skoro czytelnik nie wymaga. Naszą, czytelników, rolą, jest pokazywać, że wymagamy. Nie wiem, czy tę rolę dobrze wypełniamy.

W debacie publicznej największym nieobecnym są zorganizowani obywatele. Działacze organizacji mają do powiedzenia dużo istotnych rzeczy na temat polityk publicznych, a przez media są właściwie zupełnie ignorowani. Czy to my jesteśmy za słabi, czy może media nie rozumieją, kim jesteśmy i co, oprócz działalności charytatywnej, robimy?

Jesteśmy za słabi. Mało jest organizacji, które potrafią ciekawie opowiedzieć o tym, co robią. Cierpimy też na to samo co wszyscy, którzy długo zajmują się daną tematyką – jesteśmy tak głusi na argumenty, jak PiS na podatek liniowy. To jest zrozumiałe, jeśli ktoś jest przekonany, że energia atomowa jest zła, to będzie tego bronił. Jednak obrona własnego zdania nie wyklucza otwartości na rzeczową dyskusję.

Politycy zachowują się dokładnie tak samo i w ich wypadku uznajemy to za element systemu. W tym punkcie akurat się nie różnimy i nadal nie jesteśmy częścią debaty. Nie umiemy się przebić?

To tematy są inne. Nie jesteśmy gorsi, ale nasze zajęcia nie są interesujące dla animatorów debaty publicznej. Dotyczą meritum, o którym nikt nie chce rozmawiać. Dyskusja o Rospudzie jest interesująca wtedy, gdy jedni siedzą na drzewach, drudzy kładą się na drodze, a jeszcze inni próbują te drzewa piłować. Wtedy jest to medialne, może padną wyzwiska, odezwą się politycy i będzie o czym pisać. Nie ma aż tak wielu dziennikarzy, którzy potrafią prowadzić merytoryczne dyskusje np. o żywności genetycznie modyfikowanej. Łatwiej jest relacjonować rzeczywistość, wyłowić kilka cytatów i w zasadzie nie zagłębiać się w istotę sprawy, tak właśnie się dzieje przy okazji afery hazardowej

Ponarzekałyśmy. Na koniec – pozytywne przejawy debaty?

Dobry przykład, czyli taki, gdzie mieliśmy szansę wysłuchać rzeczowych argumentów stron? Trudno mi sobie przypomnieć taką sytuację. Miałam nadzieję, że taką okazją będzie dyskusja o parytetach, ale i tę zgaszono, zapędzając się nawzajem do narożników. Może uda się przy okazji przygotowywanego właśnie obywatelskiego projektu ustawy medialnej, bo naprawdę jest o czym dyskutować, a komitet obywatelski ją pilotujący jest tak duży i tak zróżnicowany, że naprawdę nie da się tej inicjatywy przypisać do żadnej strony politycznego sporu. Trzeba więc będzie zmierzyć się na argumenty. Ciekawe, czy to jeszcze potrafimy.

* Kataryna, autorka jednego z popularnych polskich blogów na temat polityki http://kataryna.blox.pl/html

„Kultura Liberalna” nr 54 (4/2010) z 26 stycznia 2010 r.